Umowa handlowa między UE a USA

Nie będzie wojny celnej. Warunki nowej umowy handlowej między Unią Europejską a Stanami Zjednoczonymi zostały uzgodnione.

Marek Zuber

Szefowa Komisji Europejskiej „dogadała się” z prezydentem Stanów Zjednoczonych i mamy porozumienie handlowe. Celowo użyłem słowa „dogadała się”, bo otoczka całej sytuacji jest dość specyficzna. Pole golfowe w Szkocji, dosłownie kilka osób na najwyższych stanowiskach, które „dogadują” właśnie jedną z najważniejszych umów handlowych w historii. No i wspólna konferencja prasowa, z której wynika, że jest sukces — choć ewidentnie styl wypowiedzi Trumpa jest taki, że z pewnością „bardziej wygrał” właśnie on. A jaka jest prawda? I to jest dobre pytanie.

Już kilka godzin po ogłoszeniu porozumienia pojawiło się wiele wypowiedzi — zarówno osób zadowolonych, jak i niezadowolonych z warunków umowy. Na pierwszy rzut oka z pewnością nie jest ona symetryczna, bo to, co będzie sprzedawane w USA, oczywiście z wyjątkami, jest objęte cłami, a towary amerykańskie sprzedawane w UE — nie. Trump i jego otoczenie starali się oczywiście udowadniać, że trzeba uwzględniać inne rzeczy, choćby różnego rodzaju podatki — dla mnie najbardziej kuriozalny przykład dotyczył VAT-u — ale to wszystko jest kwestią mocno dyskusyjną.

Z drugiej strony, w ostatnich kilkudziesięciu latach wielokrotnie mieliśmy „wojenki” dotyczące pojedynczych branż i decyzje o zastosowaniu różnego rodzaju instrumentów, które nie były symetryczne. Nic nowego.

A kwestia zobowiązania się do zakupów w USA surowców energetycznych i broni? Oczywiście, że jest to ograniczenie decyzyjności, ale prawda jest taka, że i tak kupowalibyśmy w USA jedno i drugie. Oczywiście pozostaje pytanie o skalę tych zakupów, gdyby nie było tego zobowiązania — ale to też jest na dzisiaj pytanie otwarte.

Nie zmienia to faktu, że teza o poddaniu się UE bez walki pojawia się w przestrzeni publicznej — także w Polsce. I różni, mniej czy bardziej zorientowani w temacie eksperci, udowadniają, że trzeba było być twardszym wobec Trumpa, bo on tylko straszył, a odpowiednio przyciśnięty z pewnością by odpuścił.

Cały problem negocjacji polega na tym, że nie wiemy, co by było, gdyby było. Ja osobiście nie mam zielonego pojęcia, czy Trump by ustąpił przy bardziej twardym stanowisku von der Leyen, czy nie. I nie wiem, czy ktokolwiek wie. Wiemy natomiast, że mieliśmy kilka kart przetargowych — choćby w kwestii podatków na usługi cyfrowe. W tej branży Amerykanie zdecydowanie przodują, ale jednocześnie w wielu obszarach poziom uzależnienia UE od Stanów jest znaczący. Sytuacji nie ułatwia wojna w Ukrainie i, na przykład, kwestia dostaw sprzętu wojskowego.

Nie wiem, czy Trump zdecydowałby się na nałożenie trzydziestoprocentowych ceł na kraje UE, ale wiem, że w tej chwili sytuacja gospodarki amerykańskiej jest lepsza niż europejskiej — w szczególności strefy euro. Wystarczy popatrzeć na bardzo ważną dla Starego Kontynentu branżę motoryzacyjną, dodatkowo uderzaną przez nową chińską konkurencję. Oczywiście, częściowo sami sobie zgotowaliśmy ten los, mocno przyspieszając odejście od silników spalinowych. Ale stało się — i jest, jak jest. A motoryzacja w gospodarce USA aż tak dużego udziału nie ma.

Oczywiście także przywódcy europejscy są podzieleni co do umowy. Inna retoryka cechuje wypowiedzi kanclerza Niemiec i jego otoczenia, a inna — rządu Francji. Nie ma zgodności co do oceny. Porównywanie wprost umowy UE z tym, co osiągnęła choćby Wielka Brytania — tam uzgodniono dziesięcioprocentowe cła na towary brytyjskie sprzedawane w USA — też nie do końca ma sens. Choćby dlatego, że to nie ta skala. Co nie znaczy, że nie może to stanowić elementu do analiz.

Ja osobiście cieszę się, że póki co widmo wojny handlowej zostało oddalone. Tym bardziej, że — jeszcze raz to powtórzę — sytuacja gospodarki europejskiej nie jest fantastyczna. Mamy olbrzymie wyzwania, i kolejne nie jest nam potrzebne. I moim zdaniem jakiś dodatkowy koszt, żeby tego kolejnego wyzwania nie było, warto zapłacić. A czy ten koszt jest za wysoki? Naprawdę trudno na to pytanie odpowiedzieć.

Z całą pewnością rynki finansowe po obu stronach Atlantyku przyjęły porozumienie z ulgą. Oczywiście, ta pozytywna reakcja w dużej mierze wynika z tego, że — co prawda — nie jest cudownie (cały czas mam na myśli przede wszystkim gospodarkę UE), ale mogło być gorzej. Czyli: Trump stolik wywrócił, coś się skończyło — no ale w kwietniu było ryzyko katastrofy, tymczasem jest tylko pogorszenie. To, co się stało, nie jest może idealne i na dłuższą metę wcale nie musi pomóc także gospodarce amerykańskiej, ale chwilowo mamy święty spokój, więc się cieszymy.

Podobną reakcję mieliśmy w przypadku porozumienia USA z Japonią — choćby w przypadku firm motoryzacyjnych. Co prawda warunki handlowe będą gorsze niż były, ale przecież mogło być jeszcze gorzej, więc Toyota, Honda czy Mazda zanotowały poważne wzrosty. Tak, to jest trochę na wyrost, ale pokazuje tylko, że dla rynków niebezpieczeństwo wojny handlowej było wielkim problemem.

Jeszcze raz powtórzę: trudno mi ocenić, czy Ursula von der Leyen przegrała z kretesem, czy nie. Dla mnie nie jest to jednak — mimo wszystko — największy problem. Dla mnie najgorsze jest to, że po drugiej stronie umowy mamy człowieka, który za kilka miesięcy może znowu zmienić zdanie. Człowieka, który jest nieprzewidywalny. I który zdolny jest do decyzji, jakich nie spodziewaliśmy się w przeszłości po prezydentach Stanów Zjednoczonych.

Kto nam zatem zagwarantuje, że to, co uzgodniono, będzie obowiązywać przez lata? Czy faktycznie, jak mówiła von der Leyen, mamy stabilność? Tego niestety nie jestem pewien.

Podobne wpisy