Centrolewica pod presją: jak pół roku prezydentury Nawrockiego zmienia układ sił
Prezydent Karol Nawrocki konsekwentnie wykorzystuje swoje prerogatywy, wetując ustawy i umacniając pozycję wobec rządzącej centrolewicy oraz premiera Donalda Tuska. Rok 2026 zapowiada się ciekawie – zarówno dla polskiej polityki krajowej, jak i dla sytuacji w Europie, a decyzje podejmowane teraz mogą przesądzić o układzie sił przed wyborami w 2027 r.
Mija właśnie pół roku od wygranej Karola Nawrockiego w wyborach prezydenckich. Choć, jak pamiętamy, dwie godziny po zamknięciu lokali wyborczych prezydentem ogłosił się Rafał Trzaskowski, kiedy zaczęły spływać wyniki z lokali wyborczych, stało się jasne, że nie będzie tak, jak chciała rządząca centrolewica.
A chciała mieć pełnię władzy. Do domknięcia systemu brakowało jej tylko „własnego” człowieka w Belwederze – takiego, który taśmowo podpisywałby wszystko, co było już przygotowane lub miało zostać uchwalone przez parlament kontrolowany przez zaplecze polityczne rządu Donalda Tuska. Miały to być sprawy związane ze sferą gospodarczą i społeczną, polityką klimatyczną, która w obecnej ekipie rządzącej Polską ma wielu fanów, a także kwestie wartości.
Przy takim układzie w życie wejść mogła ustawa o powstaniu Parku Narodowego Dolnej Odry – ku uciesze Berlina, stającego na głowie, by żeglowności Odry nie było – oficjalnie w imię ochrony różnych gatunków ptaków i roślin. Mielibyśmy też aborcję na życzenie oraz związki partnerskie, co otwierałoby drogę, wcześniej czy później, do zalegalizowania ślubów dla par jednopłciowych.
Możliwe byłyby także szybkie zmiany w instytucjach, w których swoich przedstawicieli wskazuje prezydent. Wszystko, co związane personalnie z poprzednią ekipą, posypałoby się jak domek z kart. Za rok Polska byłaby nie do poznania – demokratyczna, ekologiczna i europejska. Ale Polacy, nie po raz pierwszy, uznali, że dawać władzę jednej ekipie można od czasu do czasu, ale nie stale. Tak było choćby w 2000 r., kiedy reelekcja Aleksandra Kwaśniewskiego dała koabitację z ówcześnie rządzącą centroprawicową AWS, oraz w 2015 r., kiedy wciąż rządziła Platforma Obywatelska, a prezydentem został Andrzej Duda z PiS. Ostatni eksperyment, by dać całość władzy jednej ekipie, oglądaliśmy w 2020 r. i na tym się skończyło. Od wyborów w 2023 r. mieliśmy szorstką współpracę prezydenta Andrzeja Dudy i premiera Donalda Tuska. Dziś, w wyniku głosu suwerena, do 2027 r. będziemy śledzić równie szorstką współpracę prezydenta Karola Nawrockiego i premiera Donalda Tuska
Szukasz nowego domu, inwestycji, stylu życia? Z Agentem HMTV to proste! @PatrickNey
Nerwowość, narastająca od kilku tygodni po stronie rządowej, wynikająca z tego faktu, jest coraz bardziej widoczna. Mamy już wypowiedzi najwyższych funkcjonariuszy rządzącej ekipy sugerujące – uwaga, uwaga – niekonstytucyjność działań prezydenta, który wetuje ustawy. Tymczasem każde dziecko w polskim przedszkolu wie, że to prerogatywa głowy państwa, wynikająca z obowiązującej Konstytucji z 1997 r. Prezydent może wetować i nic do tego tym, którzy ustawę uchwalili i przesłali do podpisu.
Swoją drogą mamy do czynienia, co niestety obserwujemy już na salonach brukselskich, z formą uzurpowania sobie władzy przez – nomen omen – osoby nazywające się demokratami, które odbierają prawo do funkcjonowania w ramach demokracji swoim oponentom. Ryba psuje się od głowy? Ta brukselska? I zaraża inne części organizmu? Na to wygląda.
Coraz mocniejsze starcie Tusk–Nawrocki, a ostatnio z nadaktywnością wicepremiera Sikorskiego, wydaje się nieprzypadkowe. Premier Tusk wie, że zagubiony w oglądzie bieżącej sytuacji jest szef największej partii opozycyjnej, Jarosław Kaczyński. Wie też, że lider Konfederacji w ostatnim czasie niczym specjalnym „in plus” nie błysnął. Obaj za to skaczą sobie do gardeł, ku uciesze rządzącej centrolewicy. Jest jeszcze lider Korony, Grzegorz Braun, któremu w sondażach rośnie, ale wobec pozostawania w najtwardszym antysystemie, w opozycji do Konfederacji i przede wszystkim do PiS, to przepychanie się po prawej stronie nie jest uznawane przez Tuska za większe zagrożenie.
Jest nim przede wszystkim prezydent Karol Nawrocki – ze świeżym mandatem społecznym, po sześciu miesiącach z wyraźną przewagą sympatyków nad krytykami pełnionej funkcji. To wyróżnia go od coraz mocniej skłóconej centroprawicy, bo większość wyborców – od PiS po Koronę – pozytywnie ocenia prezydenta Nawrockiego. Daje to skarb w postaci ponad połowy wskazań Polaków – czego nie ma Donald Tusk jako premier. Jego gabinet oraz partie współtworzące go nie mają tego atutu. Słowem – marzenie demokratów, poza ich zasięgiem. Dlatego mamy to, co mamy: nieustanny ostrzał Pałacu Prezydenckiego i jego głównego lokatora. Robią to media liberalne i politycy rządzącej ekipy. Coraz mocniej, bo patrzą na sondaże i widzą, że zwolenników prezydenta nie ubywa. A 2026 r. Donald Tusk zaliczyć nie będzie mógł do łatwych.
Nieprzypadkowo podkreślam, co może wydarzyć się w przyszłym roku. To będzie mieć to fundamentalne znaczenie dla wyborów w 2027 r. Po pół roku od wyborów Tusk wie, że Nawrocki to nie jest „harcerzyk”, który boi się wyjść w nocy z namiotu, jak młody Andrzej Duda. Wie, że dalsze wetowanie ustaw, złych zdaniem prezydenta, sprawi, że przyszły rok na linii prezydent–premier może być kierunkiem na czarny scenariusz – administrowanie, a nie rządzenie. Co oznacza, że punkty dla centrolewicy, które miałyby zdobyć, nie zostaną przyznane.
Rok 2026 to będą realne, odczuwalne dla portfela każdego Polaka skutki pełnych obrotów polityki klimatycznej. Wszystko, co w imię urojeń o „płonącej planecie” prowadzi Europę do marginalizacji. Reakcja nie musi być natychmiastowa, ale wcześniej czy później obciąży tych, którzy nad Wisłą rzekomo planetę ratują. Po stronie rządzących wszystko, co bardzo eko, a po opozycyjnej – zwolenników „podcinania gałęzi, na której się siedzi” – jest niewiele. A gdy zdrożeje prąd i ogrzewanie, poza wyznawcami, czyli widzami TVN, słuchaczami TOK FM czy czytelnikami „Gazety Wyborczej”, pozostali Polacy nie będą pozytywnie reagować na nazwisko Tusk.
Możemy być świadkami zakończenia wojny, a przynajmniej wstrzymania działań wojennych na Ukrainie. To także nie w smak rządzącym, bo nie będzie jednoczenia się wobec zagrożenia wokół władzy – przynajmniej tych, którzy myślą samodzielnie, a nie kierują się zasadą „każdy, byle nie PiS”. Można grać strachem, bo u bram stoi wróg, ale jeśli strzałów za południowo-wschodnią granicą nie będzie, przynajmniej na jakiś czas, granie „bo Rosja, bo Putin” nie mogłoby mieć kontynuacji.
Palade: To koniec rządów Tuska? Wszystko rozstrzygnie 2026
Nie jest przypadkiem, że rządząca ekipa w Warszawie jest w poczekalni koalicji chętnych dać wszystko Ukrainie, byleby wojna się nie skończyła. W poczekalni, bo „nie dla psa kiełbasa”. Berlin czy Paryż nie uznały i nie uznają, że Donald Tusk, mający przywrócić sprawczość europejskiej wspólnoty, jest im potrzebny – poza tym, by dawał pieniądze na zbrojenie Polski firmom niemieckim i francuskim. Z kredytu, bo jakby inaczej?
Tak więc sytuacja wewnętrzna i zewnętrzna nie daje podstaw do optymizmu dla rządzących. Jeśli się nie poprawi, Polacy mogą w 2026 r. odczuć skutki w portfelach, a w kolejnym roku może być jeszcze trudniej. Musimy uwzględnić kalendarz poza Polską: nim my pójdziemy do wyborów jesienią 2027 r., prezydenta wybiorą Francuzi. Liderem sondaży jest Jordan Bardella, najbliższy współpracownik Marine Le Pen, wykluczonej z wyborów decyzją francuskiego sądu. To będzie pierwszy wielki wstrząs. Zagłosują też Hiszpanie, gdzie szykuje się rząd koalicyjny z udziałem Partii Ludowej – odpowiednika Koalicji Obywatelskiej – oraz VOX, czyli twardej prawicy. Sama Partia Ludowa większością dysponować nie będzie. Będą głosować także Finowie czy Słowacy. Włochy mają szansę utrzymać większość centroprawicową, na czele z premier Meloni.
Wyobraźmy sobie jednocześnie polityczny zwrot we Francji – kraj numer dwa w UE, utrzymanie prawicowego kursu we Włoszech – kraj numer trzy, nowy prawicowy kurs w Hiszpanii – kraj numer cztery, oraz możliwe utrzymanie władzy przez koalicje prawicowe w Finlandii (Prawdziwi Finowie) i Słowacji (koalicja Roberta Fico). To powoduje drgawki u brukselskich eurokratów. Dotychczasowa konstrukcja biurokratycznej, genderowej i proekologicznej Brukseli, z paniami o ograniczonym horyzoncie myślowym – jak Von der Leyen, Matsoli czy Kallas – nie mogłaby mieć ciągu dalszego bez uszczerbku.
Dlatego jest tak nerwowo – zarówno u nas, w Warszawie, jak i w UE. Eurokratom i eurofilom potrzebna jest wojna na Ukrainie, bo wtedy można dopinać Europę centralnie sterowaną, z cenzurą w mediach, polityką migracyjną, ekoszaleństwem i ideologią gender-LGBT. To może zostać zatrzymane już za dwa lata. Kluczowy jest rok 2026. Polacy sześć miesięcy temu podcięli skrzydełka eurokratom i globalistom. Czy naszym śladem pójdą inne narody w Europie? Czy da się przywrócić „normalną Europę” na właściwe tory?