10.5 C
Warszawa
czwartek, 9 maja 2024

Międzymorze – Gospodarcza pułapka

Sama idea powojennej integracji europejskiej miała w założeniu niedopuszczenie do nawrotu niebezpiecznego dla całego kontynentu niemieckiego ekspansjonizmu. Tymczasem nieprzerwany rozwój tamtejszej gospodarki, w połączeniu z nabraną przez Berlin polityczną wagą uczynił z Niemiec nowego hegemona, tym razem UE.

Idea wielowymiarowej integracji regionalnej zawsze pociągała polskich polityków. Perspektywa wielostronnego bezpieczeństwa i podmiotowości prawnomiędzynarodowej, to w przypadku Polski i Europy Środkowej pokusa, obok której trudno przejść obojętnie. Mamy jednak XXI w. i o wartości podobnych inicjatyw decyduje opłacalność ekonomiczna dla potencjalnych uczestników, a więc bilans strat i zysków wynikających z ewentualnego akcesu. Czy z gospodarczego punktu widzenia Międzymorze jest obietnicą trwałego wzrostu, czy pułapką bez dalszego ciągu?

Międzymorze Unii

Trudno zaczynać jakąkolwiek analizę bez elementarnego wyjaśnienia, o co chodzi. Koncepcja zjednoczonej Europy Środkowej i Wschodniej ma długą historię i w procesie eksperymentów praktycznych przebierała różne formy. Międzymorze po raz pierwszy ujrzało światło dzienne pod dynastycznymi rządami Jagiellonów, którzy w XV i XVI w. panowali nad Królestwem Polskim, Wielkim Księstwem Litewskim, Czechami i Węgrami. W sensie geograficznym bliskie sobie państwa rozciągały się od Morza Bałtyckiego do Czarnego. Kolejnym podejściem do tematu była Rzeczpospolita Obojga Narodów o zbliżonym terytorium. Współcześnie, czyli w XX w. do realizacji środkowoeuropejskiej federacji przystąpił marszałek Józef Piłsudski. I podobnie jak wcześniej na plan pierwszy wysunęła się geopolityka. Polska oraz inne państwa regionu, które pojawiły się na karcie Europy restytuując swoją suwerenność w wyniku upadku trzech cesarstw, były słabe. Na tyle, że w pojedynkę trudno było im obronić świeżo odzyskaną państwowość. Potencjalnymi agresorami były Republika Weimarska, a więc Niemcy oraz bolszewicka Rosja. Chwilowo osłabione, ale nie ukrywające chęci rewanżu za przegraną w pierwszej wojnie światowej i dążące do rewizji terytorialnych. Germańskie Drang nach Osten, czyli parcie na Wschód i internacjonalistyczne hasło rozpalenia komunistycznej rewolucji na Zachodzie nie tylko groziły utartą suwerenności, ale symbolicznie podawały sobie ręce w naszym regionie. Piłsudski widział zatem w przyszłej federacji Polskę, Litwę, Łotwę i Estonię oraz Czechosłowację, Węgry i Rumunię, spoglądając zachęcająco w stronę Jugosławii i Bułgarii. Taka zjednoczona zapora miałaby odpowiedni potencjał polityczny, wojskowy i gospodarczy, aby przeciwstawić się mocarstwowym aspiracjom Berlina i Moskwy, szczególnie w aliansie z Francją i Wielką Brytanią. Niestety Marszałek nie przewidział destrukcyjnej roli nacjonalizmów, bardzo silnych w odrodzonych państwach, dlatego ówczesne różnice partykularnych interesów okazały się większe niż ich ponadnarodowa wspólnota. Piłsudski był nieco archaicznym konserwatystą, nie przewidział więc ludobójczej potęgi totalitaryzmów, aczkolwiek akurat to zastrzeżenie odnosi się do ogółu ówczesnych elit Europy i świata. Po drugiej wojnie światowej idea owszem pojawiła się w bardzo krzywym zwierciadle wasalnego wobec Moskwy obozu socjalistycznego, z udziałem wszystkich zainteresowanych. Pamiętać bowiem należy, że idea Piłsudskiego nie była jedynym pomysłem na geopolityczne i ekonomiczne zagospodarowanie naszego regionu. Już w 1916 r. cesarskie Niemcy opracowały projekt znany jako Mitteleuropa, czyli kolejną odsłonę podporządkowania obszaru Międzymorza swoim interesom. Z drugiej strony, od XIX stulecia w Petersburgu silna była orientacja pansłowiańska, a więc koncepcja zjednoczenia wszystkich spokrewnionych językowo i kulturowo narodów pod panowaniem rosyjskim. Po zakończeniu zimnej wojny i rozpadzie ostatniego na kontynencie imperium radzieckiego wydawało się, że środkowoeuropejska federacja raz i na zawsze zniknęła w lamusie historii. Odrodzone po raz wtóry państwa naszego regionu obrały mocny kurs na integrację euroatlantycką. W wymiarze zbiorowego bezpieczeństwa miejscem docelowym stało się NATO, a w aspekcie bezpieczeństwa ekonomicznego i cywilizacyjnego, czyli systemu wartości – Unia Europejska. Niestety dziś widać, że choć wszyscy uczestnicy zjednoczeniowego maratonu dobiegli szczęśliwie do mety, to nagroda okazała się nieco przeceniona. Albo inaczej, rozwój sytuacji międzynarodowej okazał się szybszy, niż zakładano, co zdezaktualizowało samo pojęcie bezpieczeństwa, jak i jego obie formy organizacyjne. NATO i UE stanęły bowiem przed poważnymi kryzysami wewnętrznymi, wynikającymi z problemów instytucjonalnych i tożsamościowych. Ważnymi czynnikami kryzysu okazały się po staremu Niemcy i Rosja. Sama idea powojennej integracji europejskiej miała w założeniu niedopuszczenie do nawrotu niebezpiecznego dla całego kontynentu niemieckiego ekspansjonizmu. Tymczasem nieprzerwany rozwój tamtejszej gospodarki, w połączeniu z nabraną przez Berlin polityczną wagą uczynił z Niemiec nowego hegemona, tym razem UE. Z drugiej strony, turbulencje, a właściwie fiasko integracji Rosji w Zachód i deformacja tamtejszej transformacji demokratycznej zadecydowały o agresywnym nawrocie mocarstwowej choroby Moskwy. Wszystkie państwa unijne stanęły przed dylematem co robić dalej, aby zachować elementarne bezpieczeństwo własne i zbiorowe. Bo bez niego nie ma mowy o wzroście gospodarczego i społecznego dobrobytu, ale nawet o stabilizacji. Wyrazem takich oczekiwań i rozterek jest niepewność losu samej Unii. Wobec bardziej lub mniej prawdopodobnych scenariuszy jej głębokich reform, a więc transformacji z niepewnym wynikiem, w Polsce reaktywowano ideę Międzymorza. Nieważne czy koncepcja jest postrzegana jako alternatywa dla dotychczasowego mainstreamu integracji europejskiej, czy wyjście zapasowe lub polisa ubezpieczeniowa od nieprzewidzianych geopolitycznych wypadków. Fakt pozostaje faktem, w polskiej przestrzeni medialnej i politycznej idea integracji regionalnej, obejmująca państwa historycznego Międzymorza odżyła i jest przedmiotem wielu rozważań. Tyle że na plan pierwszy wysuwa się potrzeba geopolitycznego bezpieczeństwa militarnego, na drugi – pożytek ze wspólnego oddziaływania regionalnego w procesach decyzyjnych UE, a korzyści ekonomiczne, czyli gospodarcza opłacalność całego przedsięwzięcia zajmują dużo mniej miejsca. To błąd, bo na świecie mamy XXI w. i o sile podobnych inicjatyw decyduje bilans ekonomiczny i finansowy, mówiąc wprost rachunek ewentualnych zysków i strat dla każdego potencjalnego uczestnika. A w przypadku tak zróżnicowanej cywilizacyjnie, demograficznie i gospodarczo części Europy nic nie jest pod tym względem oczywiste.

Potencjał

Przede wszystkim ustalmy, że mówiąc o współczesnym Międzymorzu mamy na myśli państwa bałtyckie – Litwę, Łotwę i Estonię, państwa V4 – czyli Grupy Wyszehradzkiej – Polskę, Czechy, Słowację i Węgry oraz nowe państwa UE – Rumunię oraz Bułgarię. A także być może Chorwację oraz w wybranych aspektach współpracy Szwecję i Finlandię. Ogromnym problemem pod każdym względem jest wpisanie na listę Ukrainy i Białorusi, choć to prawdziwy paradoks, bo akurat bez tych dwóch państw cała idea jest mocno ułomna. Ale po kolei.

Sumaryczny potencjał demograficzny to w zależności od uwzględnionej ilości państw od. 150 do 190 mln osób, czyli potencjalnych konsumentów, ale także pracowników i przedsiębiorców. Jeśli chodzi o potencjał gospodarczy, to sytuacja jest bardzo zróżnicowana. W 1991 r., a więc u progu transformacji Europa Środkowa i Wschodnia startowała z bardzo niskiego pułapu w porównaniu z państwami zachodniej części kontynentu. Dziś sytuacja jest o wiele lepsza, co nie znaczy, że różnice rozwojowe zostały zniwelowane. Wg przeważającej części ekonomistów stan rozwoju gospodarczego państw bałtyckich i V4 można ocenić jako średni, a wszystkie państwa nadal doganiają UE. Niemniej jednak charakterystyczną cechą wspólną jest szybsze tempo wzrostu PKB niż w pozostałej części Unii oraz fakt, że gospodarki naszego regionu lepiej zniosły światowy kryzys ekonomiczny niż zachodnie. Choć także nie bez problemów, o czym świadczą dane republik bałtyckich, które w latach 2008-2010 skurczyły się o kilka procent, co odbiło się na redukcji siły nabywczej ich społeczeństw. Niemniej jednak sumaryczny eksport, włącznie z Białorusią i Ukrainą wyniósł w 2014 ponad 450 mld dolarów, a to świadczy o sporym potencjale regionu w całości. Bardzo interesująco przedstawia się także perspektywa rozwoju na podstawie Indeksu Złożoności Gospodarki (ECI). W uproszczeniu, naukowcy Harwardu, bo to oni są autorami metodologii, zbadali stopień rozwoju technologicznego na podstawie już istniejących gałęzi przemysłu, po czym porównali wyniki z danymi eksportu, czyli atrakcyjności produkowanych towarów. W graficznym ujęciu wyniki otrzymane dla Europy Środkowej oraz Białorusi i Ukrainy dowodzą, że wspólny potencjał nie jest dużo mniejszy od niemieckiego. Zatem, jak się wydaje dla powodzenia koncepcji Międzymorza wskaźnik postępu technologicznego i know-how będzie kluczowy. A akurat w tej dziedzinie nie jest najlepiej, ponieważ państwa Międzymorza, zarówno wspólnie, jak i osobno nie były dotąd w stanie wygenerować odpowiednich środków na badania naukowe. Nie mają także właściwych instrumentów i metod na ich praktyczne wdrożenie w gospodarkę. Na tej drodze napotykają także obiektywne przeszkody zewnętrzne. Bowiem kolejnym elementem układanki, który przesądzi być może o powodzeniu projektu, jest powiązanie ekonomiczne regionu z gospodarką niemiecką. Jak pokazuje analiza Ośrodka Studiów Wschodnich, stopień uzależnienia Europy Środkowej, a szczególnie państw Grupy Wyszehradzkiej od kooperacji z Niemcami jest bardzo wysoki, czyli wręcz kluczowy dla naszego dobrobytu. Nie jest to niespodzianką, zważywszy, że tylko Polska eksportuje do zachodnich sąsiadów 40 proc. wszystkich towarów i usług przeznaczonych na rynki zagraniczne. Wobec 72 proc. naszego eksportu skierowanego ogółem na obszar UE. Z tym że analitycy OSW skoncentrowali się tym razem na odwrotnej zależności. Okazuje się, że kooperacja gospodarcza z Polską, Czechami, Słowacją i Węgrami jest dla Niemiec niemniej kluczowa. Na przykład sumaryczna wartość niemieckiego eksportu do państw V4 wyniosła w 2014 r. 112 mld euro, podczas gdy niemiecki import z naszego regionu był wart 110 mld euro. Uwaga, takie wartości były wyższe od osiąganych przez niemiecką gospodarkę w relacjach z tak ważnymi partnerami, jak USA, Francja, Rosja i Chiny. Jest to oczywiście wynik ogromnego zaangażowania Berlina w transformację Europy Środkowej, czyli mówiąc nawiasem historycznej Mitteleuropy. Nie była to miłość bezinteresowna tylko biznesowa kalkulacja, bo niemieccy przedsiębiorcy wyczuli zysk z ogromnego rynku konsumenckiego. Jednak najważniejszy był dla nich pracownik i przedsiębiorca, czyli kooperant i wykonawca o unikalnych cechach. Takich jak solidność, relatywnie wysoki poziom kultury technicznej, konkurencyjność cenowa i przyzwoita wydajność pracy. Taki rachunek ekonomiczny zadecydował o ulokowaniu sporej części niemieckiej produkcji oraz o ekspansji inwestycyjno-kapitałowej. Dziś można śmiało powiedzieć, że to m.in. dzięki polskiej pracowitości niemiecka gospodarka zdominowała rynek unijny, a Berlin stał się politycznym hegemonem Europy. Inaczej mówiąc gospodarka naszego regionu stała się ważnym kołem zamachowym globalnej gry ekonomicznej Niemiec i ich sukcesów gospodarczych. Z drugiej jednak strony, na co wskazują analitycy OSW, kompletne włączenie regionu w niemiecki łańcuch produkcyjny jest wyzwaniem na przyszłość, szczególnie w długoterminowej perspektywie. Niemcy są bowiem zainteresowani w rozwoju tylko tych sektorów lokalnych gospodarek, z którymi kooperują. Taki układ zależności grozi niedorozwojem innych sektorów przemysłu, szczególnie wysokotechnologicznych, a więc wymagających sporych nakładów naukowo-badawczych i inwestycyjnych. Gospodarki środkowoeuropejskie już wpadają w pułapkę średniej rentowności, co jest związane z koniecznością utrzymania konkurencyjności siły roboczej i produkcji. Tymczasem przekroczenie pułapu innowacyjności wymaga ogromnych nakładów, a tu akurat niemieccy inwestorzy są nad wyraz ostrożni. Z analizy OSW wynika, że chętniej przeznaczają środki na badania w krajach zachodnich, niż w naszym regionie. Taka polityka wymaga wspólnego działania nie tylko w ramach Grupy Wyszehradzkiej, ale całego Międzymorza.

Następnym, niezwykle istotnym komponentem wspólnoty interesów jest bezpieczeństwo energetyczne. Abstrahując od polskiej aktywności w tej dziedzinie, czyli prezydenckich inicjatyw Aleksandra Kwaśniewskiego i Lecha Kaczyńskiego, uzależnienie energetyczne od Rosji wymusza potrzebę regionalnej solidarności energetycznej. Dała temu wyraz Grupa V4 oraz państwa bałtyckie w postaci planu bezpieczeństwa energetycznego UE, oraz solidarnym sprzeciwem siedmiu państw regionu wobec niemiecko-rosyjskich projektów tranzytowych Nord Stream 1 i 2. Wszystkie państwa występujące przeciwko tracą z powodu zmniejszenia tranzytu rosyjskiego surowca przez własne terytoria. Rosyjsko-niemiecka współpraca gazowa łamie także unijne zasady zawarte w trzecim pakiecie energetycznym oraz naraża cały kontynent na polityczny szantaż Moskwy z użyciem instrumentów ekonomicznych. Wobec braku jednoznacznych rozstrzygnięć na korzyść regionu, co wynika ze słabości władz unijnych, a jeszcze bardziej z braku konsensusu wobec Rosji i partykularnych interesów poszczególnych państw UE, jedyną platformą bezpieczeństwa energetycznego wydaje się porozumienie regionalne. Chodzi zarówno o dywersyfikację źródeł pozyskiwania surowców, jak i dróg ich tranzytu. Trzecią płaszczyzną jest system wewnętrznego przesyłania surowców w obrębie Europy Środkowej i Wschodniej, który uniemożliwiałby odcięcie każdego z państw od rosyjskich dostaw. Problem bezpieczeństwa energetycznego, jako spoiwa regionalnej integracji gospodarczej nie ogranicza się do źródeł i dróg tranzytu. Jeśli Międzymorze ma odgrywać podmiotową rolę ekonomiczną i polityczną w Europie, to musi być ona poparta budową korytarzy transportowych, czyniących wymianę handlową opłacalną, podobnie jak eksport do innych części Europy oraz poza nią. Taka inicjatywa w postaci projektu Via Baltica ze Wschodu na Zachód już istnieje. Tymczasem mniej znany, a nie mniej godny uwagi jest projekt korytarza transportowego z Północy na Południe, nazwany Via Carpatia. Listy intencyjne w sprawie uruchomienia tego korytarza, obejmującego najszerszy wymiar Międzymorza od Szwecji po Bułgarię, z przejściem do Turcji i Azji Mniejszej były podpisywane dwukrotnie, tymczasem na realne uruchomienie prac banalnie brakuje środków. Tymczasem to Via Carpatia stałaby się transportowym, a więc handlowo – przemysłowym kręgosłupem obszaru od Morza Bałtyckiego po Morze Czarne. Przyniosłaby znaczącą poprawę sytuacji gospodarczej w wiecznie niedoinwestowanej i niedorozwiniętej Polsce B pomiędzy Wisłą i Bugiem. Ponadto należy pamiętać, że wszelkie projekty transportowe w regionie trzeba rozpatrywać pod kątem zwiększającej się obecności chińskiej. Od trzech lat Pekin realizuje z rozmachem globalny plan Jednego Pasa Ekonomicznego – Jedwabnego Szlaku XXI w. a w jego ramach Europie Środkowej przypada kluczowa rola korytarza tranzytowego pomiędzy Azją i Zachodnią Europą. A jeśli tranzyt to także rola hubu przeładunkowego i logistycznego, z centralnym udziałem Polski, bo to przez nasz kraj wiedzie najkrótsza z wytyczonych przez Chińczyków linii kolejowych do Berlina i Paryża. Czy perspektywa wspólnych szans i korzyści rozwojowych wynikających z położenia geograficznego oraz zbieżnych potrzeb technologicznych i energetycznych przesądzi o trwalszej wspólnocie interesów Międzymorza?

Pułapki

Niestety nie koniecznie, a obszar Międzymorza to jak na razie więcej sprzeczności niż zbieżności. Pierwszym i podstawowym problem jest polityka. Żadne z potencjalnych państw członkowskich nie widzi żadnego z sąsiadów w roli regionalnego lidera, co przejawia się niechęcią do budowy struktur organizacji politycznej. Wynika to przede wszystkim z orientacji na Unię Europejską i NATO, jako gwarantów bezpieczeństwa. Ponadto pomiędzy państwami regionu istnieje masa zaszłości historycznych. Pod tym eufemizmem kryją się zadawnione spory terytorialne i etniczne wynikające przede wszystkim z jałtańskich porządków zaprowadzonych przez ówczesne mocarstwa. W takiej sytuacji tylko wspólne dążenia integracyjne w skali ogólnoeuropejskiej dają gwarancję polubownego rozwiązania splotu wzajemnych pretensji. Co tu dużo mówić, w przypadku świeżych ran Bałkanów, ale także sporów węgiersko-rumuńskich, tylko unijny arbitraż poparty natowską siłą zapobiega niekontrolowanemu wybuchowi groźnych nacjonalizmów. Nie mniej ważną osią podziałów pozostaje Rosja. Małe gospodarki, takie jak bałtyckie czy węgierska i słowacka były uzależnione od eksportu na rynek rosyjski w stopniu dużo większym niż polska, co w obliczu unijnych sankcji wobec Moskwy naraziło je na bolesne straty. Kwestia reaktywowania i normalizacji kontaktów gospodarczych z Rosją pozostaje więc jedną z głównych osi dzielących region i politycznie i ekonomicznie. Trzecią płaszczyzną nieporozumień są ekonomiczne partykularyzmy, bo wszystkie państwa regionu traktują się nawzajem jak konkurencję o dogodne miejsce w UE oraz o inwestycje i napływ kapitałów. Ogromną rolę w narodowym wyścigu odgrywają oczywiście Niemcy, bo to o względy Berlina ubiegają się praktycznie wszystkie regionalne stolicy, orientując się oczywiście na perspektywę współpracy z niemiecką gospodarką. W przypadku Ukrainy dochodzi także sama aspiracja do wspólnot europejskich oraz wschodni styl uprawiania biznesu i polityki. Przykładem jest postawa Kijowa wobec chińskiego projektu transportowego. Otóż ukraińskie władze postanowiły forsować południową koncepcję korytarza tranzytowego opartą na porozumieniach z Litwą, Estonią, Białorusią i Turcją. Rzecz jasna w ukraińskiej wizji nie ma miejsca dla Polski, bo rolę naszych portów bałtyckich przejmuje Kłajpeda i Tallin. Czy wobec braku poczucia solidarności, lojalności, wspólnoty interesów, i co tu dużo mówić – poczucia celowości ze strony państw Europy Środkowej i Wschodniej, Polska winna się angażować w taki projekt? Doświadczenia historyczne podpowiadają, że nie. Rola lidera regionu i korzyści polityczne z takiego statusu tak w naszej części Europy, jak w UE i NATO niewątpliwie kuszą. Warszawa jednak powinna zachować daleko idący umiar, bo dla większości państw byłaby kolejnym hegemonem, a to nie jest im do niczego potrzebne. Wręcz przeciwnie, z politycznego punktu widzenia mogą postrzegać inicjatywy Warszawy, jeśli nie za szkodliwe to ryzykowne. Co innego z gospodarką. To jedyna płaszczyzna regionalnego konsensusu, ale tylko w przypadku odczuwalnych dla wszystkich korzyści ekonomicznych. Dlatego nasze władze winny się koncentrować na porozumieniach gospodarczych, kierując się jednak zdrowo pojętą asertywnością, czyli korzyścią własną postawioną na pierwszym miejscu. Broń Boże, żadnego mesjanizmu! Tylko wzmacnianie polskiej gospodarki, naszej roli ekonomicznej w regionie. Oraz pozycji w UE i NATO. Jedynie takie połączenie instrumentów w określonym czasie da nam i status regionalnego lidera i zdolności do integracji Europy Środkowej oraz Wschodniej.

Poprzedni artykuł
Następny artykuł

Najnowsze