Jak banki naciągały klientów na kredyty we franku szwajcarskim.
W trakcie składania zeznań przed sądem, były doradca kredytowy popularnego banku opisał, jak manipulowano klientami, by nakłonić ich do zaciągania kredytów we franku szwajcarskim.
Wkręceni
– Frankowicze powinni wziąć sprawy w swoje ręce i zacząć walczyć w sądach; rząd nie może podejmować działań, które doprowadzą do zachwiania systemu bankowego – powiedział w lutym br. prezes PiS Jarosław Kaczyński. Sprawa wzbudziła spore kontrowersje, ponieważ osoby z kredytami we franku szwajcarskim i pomoc dla nich były gorącym tematem ostatniej kampanii wyborczej.
Przeciwnicy udzielania im wsparcia są zdania, że frankowicze ponoszą pełną odpowiedzialność za swoją decyzję o zadłużeniu się w tej walucie i podjęli ryzyko, niczym hazardziści. Frankowicze bronią się, że często banki nie udzielały im pełnej informacji dotyczącej ryzyka i naciągały na podpisywanie niekorzystnych umów.
Ciekawy obraz wyłania się natomiast z zeznań, jakie składał przed sądem były pracownik jednego z banków, zajmujący się kredytami frankowymi. Zeznania opublikował portal frankowicz.info, którego autor wyjaśnił, że sprawa (sygn. akt XXV C 739/16), tocząca się przed Sądem Okręgowym w Warszawie.
Jak sprzedać kredyt
– Kredyty, które oferował bank, były indeksowane do waluty, nie były kredytami walutowymi. Bank nie przyjmował depozytów w walucie i nie mógł oferować kredytów walutowych. Oferował tylko kredyty indeksowane do waluty. Zarabiał na spreadzie i polegało to na tym, że np. przy milionie złotych kredytu i kursie 2 zł, to bank stosował swoje indywidualne, własne widełki kursu kupna i sprzedaży i jeżeli klient uruchamiał kredyt, to kredyt był przeliczany po kursie kupna, a zwrot następował w ratach po większym kursie, stanowiło to zysk banku. Spread się zmieniał, ale stanowił koszt dodatkowy dla klienta rzędu 10 proc., więc przy kredycie rzędu kilku milionów był to przychód banku na poziomie kilkudziesięciu tysięcy złotych – wyjaśnia w zeznaniach były doradca (w 2014 roku odszedł z banku).
– Kiedy zaczął się kryzys finansowy kondycja banku była mocno zagrożona, więc żeby podtrzymać publikowanie dobrych wyników finansowych, zarząd banku wdrożył pomysł, aby klientów, którzy mieli kredyty walutowe, bądź indeksowane, przekonywać do podpisania aneksu, który miały dawać poczucie bezpieczeństwa, kosztował zaś z góry określoną prowizję. Było kilka rodzajów aneksów, kolejne stanowiły jednorazowy przychód banku. Dokument nie dawał klientowi specjalnie zbyt dużych korzyści, ale horrendalnie dużo kosztów. Oferowaliśmy te aneksy, ja i inni doradcy. Były przedstawiane i sprzedawane klientom z inicjatywy banku i oferowaliśmy je, strasząc, że jest kryzys, że może być jeszcze gorzej. Drugi aneks niwelował aneks nr 1, czyli korzyści, jakie dostawał klient. Bank wymyślił mechanizm kolejnego aneksu i większość klientów nie potrafiła tego policzyć, więc nie liczyli, jakie mają korzyści i ile ich to kosztuje, tylko słuchali argumentów doradców. Po dwóch latach, saldo klienta rosło o kilka procent. (…) Co do zasady, treść aneksu zasadniczo nie podlegała negocjacji, jeśli już, to jedynie drobiazgi. Być może prowizja mogła podlegać negocjacji, ale mechanizm, treść, algorytm już nie. Nazywaliśmy to czasem restrukturyzacją, był to produkt przygotowany przez bank, który w nieistotnych punktach mógł być negocjowany. Zagrożenie kryzysem było realne. Nie wiedzieliśmy, jak się zmieni kurs waluty. Saldo kredytu w przeliczeniu na franki na pewno by wzrosło, jakby kurs we frankach spadł o 90 proc., to saldo w złotówkach byłoby niższe. Kurs waluty podlega zmianie, ale nie o 90 proc. Klientom sprzedaje się je z dwóch powodów: albo przez pazerność, albo przez strach. (…) Zanim klient podpisał umowę, to mógł przeczytać i zadać pytania. Zasadniczo staraliśmy się nie wchodzić w szczegóły, aby klient nie podnosił trudnych kwestii. W momencie, kiedy omawiano było z klientem skorzystanie z kredytu indeksowanego do waluty, to mówiono, że oznacza to ryzyko, ale nie było ono analizowane, raczej puentowane, że wynikają z tego głównie korzyści. Przedstawiana była sama informacja, że ryzyko walutowe występuje, tak samo jak zmiana kursu – wyjawił były pracownik banku.
Sztuczki
– Zarówno wynagrodzenie banku, jak i moje, było dużo wyższe w przypadku przekonania klienta do zawarcia kredytu indeksowanego, bank zarabiał na spreadzie walutowym. Były przedstawiane standardowe racje sugerujące klientowi, by wybrał kredyt, że jest to dla niego tańsze, że rata jest niższa niż w złotówkach i istniał cały arsenał argumentów, który miał sugerować, że to rozwiązanie jest lepsze – wyjaśniał w czasie składania zeznań doradca.
– Moją rolą było za wszelką cenę sfinalizowanie aneksu, dlatego podejmowałem wszystkie działania, sztuczki psychologiczne, manipulacje, aby to zrealizować. Czasem trwało to kilka minut, a czasem kilka dni. Były to działania nie do końca moralne. Oceniam, że klienci nie mieli świadomości, co podpisują i nie dostali analizy oceny ryzyka. Klient, który podpisywał, nie wiedział, co sygnuje, aneksy były tak konstruowane, że 99 procent doradców nie była w stanie tego zrozumieć, a tym bardziej klient – kwitował były pracownik banku, zaznaczając, że w banku nie wyświetlały się kursy, nie było kas wymiany wprost gotówkowej i klient musiał sprawdzać te dane w Internecie.
By wzbudzić zaufanie klientów do instytucji, którą reprezentował, zabierał zainteresowanych np. do „cichych i spokojnych” pomieszczeń, które pomagały budować indywidualną więź między pracownikiem a klientem.