Pomysł utworzenia wspólnej europejskiej armii to krok w kierunku przebudowy całej architektury euroatlantyckiego bezpieczeństwa. Ta wcześniej czy później ulegnie diametralnej zmianie.
W świątecznym wydaniu opiniotwórczego niemieckiego tygodnika „Der Spiegel” ukazał się niezwykle ciekawy komentarz na temat perspektyw europejskiego bezpieczeństwa autorstwa Christiny Hoffman. Niemiecka dziennikarka napisała bez ogródek, że „wycofanie wojska z Syrii i zapowiedź dużej redukcji amerykańskich żołnierzy w Afganistanie powinny uzmysłowić wszystkim, którzy mieli jeszcze jakieś złudzenia, że USA przestały już być solidnym partnerem”. Hoffman uważa, że stawia to pod znakiem zapytania dalsze perspektywy bezpieczeństwa europejskiego. Jej zdaniem „nie ma dzisiaj żadnej gwarancji na to, że chimeryczny amerykański prezydent nie podejmie nagle decyzji o wycofaniu swoich żołnierzy z Polski. Być może nastąpi to po rozmowie telefonicznej z Władimirem Putinem, który zapewni go, że nie musi się troszczyć o Polskę – tak jak po rozmowie z prezydentem Turcji Trump wydał rozkaz wycofania wojska z Syrii”. W ocenie Hoffman Donald Trump wielokrotnie dawał już Europie do zrozumienia, że dotychczasowe sojusze i porozumienia, zwłaszcza te, które są podstawą europejskiego bezpieczeństwa, nie mają dla niego większego znaczenia. Z tego powodu Europa nie może już dzisiaj liczyć na gwarancje, jakie daje jej NATO.
Hoffman straszy nie tylko perspektywą demontażu NATO. Wzywa również rząd niemiecki do podjęcia pilnych działań na wypadek zaistnienia takiego właśnie scenariusza. Jej zdaniem niemieccy politycy powinni jak najszybciej rozpocząć poważną debatę nad systemem europejskiego bezpieczeństwa, na wypadek gdyby USA postanowiły wycofać swoje siły zbrojne z Europy. Taka debata winna skoncentrować się na tym „ile chcemy wydać pieniędzy i ile suwerenności gotowi jesteśmy oddać, by stworzyć system obrony, który może być tylko europejski”. Komentarz Christiny Hoffman nie wydaje się przypadkowy. Dziennikarka niemieckiego „Spiegla” zalicza się do tych niemieckich komentatorów, którzy co jakiś czas zapraszani są do gmachu niemieckiego urzędu kanclerskiego, aby wziąć udział w cyklicznych spotkaniach z Angelą Merkel i jej najbliższymi doradcami. W ich trakcie niemiecka kanclerz stara się na bieżąco przedstawiać kierunki swojej polityki. Komentarz Hoffman był zapewne pokłosiem tego, co usłyszała ona podczas ostatniego spotkania Merkel z przedstawicielami niemieckich mediów.
Budowanie politycznego gruntu
Tego rodzaju publikacje mają na celu rozgrzanie trwającej już za Odrą od wielu miesięcy debaty nad kwestiami dotyczącymi bezpieczeństwa zarówno Niemiec, jak i całej Unii Europejskiej. Została ona zainicjowana dwa lata temu, gdy wybory w USA wygrał Donald Trump. Nowy amerykański prezydent bardzo szybko podjął temat kosztów funkcjonowania NATO, którego główny ciężar utrzymania nadal spoczywa na Stanach Zjednoczonych. Trump uznał, że tak dalej być nie może i postawił Niemcom warunek jak najszybszego zwiększenia wydatków na obronę do poziomu 2 proc. PKB. Amerykański prezydent uznał również, że USA nie mogą dalej ponosić kosztów bezpieczeństwa Niemiec i innych krajów unijnych, które nie wywiązują się z przyjętego na szczycie w Newport w 2014 r. zobowiązania do przeznaczania 2 proc. PKB na cele obronne. Nowy lokator Białego Domu wprost zakomunikował Niemcom, że jeśli ich wydatki na cele obronne nie osiągną takiego pułapu, USA mogą podjąć różne kroki restrykcyjne, włącznie z przesunięciem części amerykańskich sił zbrojnych z Republiki Federalnej do któregoś z krajów, które taki wymóg będą spełniały.
To przekonanie Trumpa stało się w Niemczech powodem podjęcia publicznej debaty nad kluczowymi kwestiami dotyczącymi zarówno bezpieczeństwa narodowego, jak i całej Unii Europejskiej. Początkowo cała sprawa sprowadzała się do dyskusji o tym, czy Niemcy rzeczywiście muszą zwiększyć wydatki na armię. W 2016 r. Niemcy wydały na swoje siły zbrojne zaledwie 34,3 mld euro, co stanowiło niewiele ponad 1,2 proc. PKB. Wprawdzie rząd Angeli Merkel wielokrotnie deklarował, że te wydatki zostaną zwielokrotnione, ale skończyło się na obietnicach. Zasadniczym problemem jest to, że Berlin, nawet gdyby chciał zwiększać nakłady na cele obronne, to nie mógłby tego zrobić, bo w Niemczech nie ma na to politycznej zgody. Przeciwni temu są nie tylko socjaldemokraci z SPD, liberałowie z FDP, Zieloni, lecz także spora część CDU i CSU. Takie podejście stawia pod znakiem zapytania dalsze członkostwo Niemiec w Sojuszu Północnoatlantyckim. W czasach prezydentury Donalda Trumpa nie mogą oczekiwać, że NATO będzie dalej „na kredyt” gwarantem bezpieczeństwa ich kraju, tak jak było to przez ostatnie pięćdziesiąt lat. W tej sytuacji istnieje konieczność poszukania innego rozwiązania, które zapewniałoby bezpieczeństwo tak Niemcom jak i całej Unii Europejskiej. Niekoniecznie musi ono od razu wykluczyć dalsze istnienie NATO. Dlatego zaczęły pojawiać się takie pomysły, jak utworzenie wspólnych europejskich sił zbrojnych. Sam zamysł utworzenia armii europejskiej nie jest nowy. Mówiło się o nim od dawna i to nie tylko w Niemczech. Został on jednak odświeżony kilka tygodni temu, gdy zaczął o nim mówić prezydent Francji Emmanuel Macron.
Macron chce europejskiej armii
Pomysł utworzenia wspólnej europejskiej armii pojawił się przy okazji uroczystości związanych z setną rocznicą zakończenia I wojny światowej. Macron postanowił wtedy nawiązać do tradycji francuskiej polityki zagranicznej i zaproponował emancypację Europy spod wpływów USA, tworząc armię europejską. Francuski prezydent wskazał również, przed kim nowa formacja miałaby bronić Europy: nie tylko przed Rosją i Chinami, lecz także przed Stanami Zjednoczonymi. Zwłaszcza ten ostatni element był podkreślany przez media. Po wypowiedzi francuskiego prezydenta za oceanem rozpętała się polityczna burza. Prezydent Trump uznał wypowiedź Macrona za sygnał dążeń do osłabienia sojuszu euroatlantyckiego. Amerykańscy politycy dostrzegli w wypowiedzi szefa V Republiki dowód na to, że Europa chce zerwania więzi ze Stanami Zjednoczonymi. Szef NATO Jens Stoltenberg niejako z obowiązku przyłączył się do amerykańskiej krytyki. Za to kilka dni po wystąpieniu Emanuela Macrona niemiecka kanclerz również zaczęła mówić o przyszłej europejskiej armii, a nawet potrzebie stworzenia Europejskiej Rady Bezpieczeństwa, która pokierowałaby polityką obrony całej Unii Europejskiej.
Motywy działania Macrona wydają się głębsze i bardziej zakorzenione w historii, niż jest to w przypadku Niemiec. Francja zawsze miała ambicje odgrywania roli najważniejszego filaru bezpieczeństwa Europy. Tak było przed I i II wojną światową. Po zakończeniu tej ostatniej Francja została objęta parasolem bezpieczeństwa NATO, ale nadal żywiła ambicje odgrywania znacznie większej roli od tej, która została jej przypisana w ramach Sojuszu Północnoatlantyckiego. Wyrazem takiej polityki była decyzja Charlesa de Gaulle o wycofaniu ze struktur militarnych NATO w 1966 r. Nie może zatem dziwić, że Francja dalej chce iść w tym kierunku i tworzyć alternatywę dla euroatlantyckiego systemu bezpieczeństwa. Jednak Paryż nie przeznacza dzisiaj 2 proc. PKB na cele obronne. Jak wyliczył przed dwoma laty francuski resort obrony narodowej, wymóg ten mógłby zostać osiągnięty dopiero w 2025 r. Być może dlatego francuski prezydent proponuje unijnym krajom alternatywne rozwiązanie problemu stworzenia systemu bezpieczeństwa europejskiego.
Jest jeszcze jeden nader istotny czynnik, dla którego Francja będzie optowała za sformowaniem jednolitej armii europejskiej. Przemysł zbrojeniowy nad Sekwaną jest pogrążony w kryzysie. Głównie dlatego, że nie udało się w ostatnich latach sfinalizować wielu strategicznych kontraktów. Sankcje wobec Rosji sprawiły, że nie sprzedano Rosjanom dużych okrętów desantowych klasy Mistral. Francusko-niemiecki koncern Airbus Helicopters nie zrealizował również transakcji sprzedaży 50 śmigłowców wielozdaniowych dla polskiej armii. Francuzi wiedzą doskonale, że Polska i kraje środkowoeuropejskie wolą kupować sprzęt amerykański. To siłą rzeczy pozbawia francuski przemysł zbrojeniowy ogromnych zysków. Gdyby natomiast stworzona została wspólne unijne siły zbrojne, to na pewno Francuzi mieliby znacznie większe szanse na sprzedaż swojej broni.
Koniec euroatlantyckiej jedności
Wydaje się, że po prawie siedemdziesięciu latach zbliżamy się do końca istnienia jedności euroatlantyckiej. Rządzona przez Niemców i Francuzów Unia Europejska zmierza dzisiaj w takim właśnie kierunku. Proces ten trudno będzie zatrzymać, bo interesy USA i Unii Europejskiej stają się coraz bardziej sprzeczne. Wystarczy wspomnieć o odmiennych wizjach relacji z Federacją Rosyjską. O ile USA chcą prowadzić twardą politykę wobec Rosji, a sankcje traktują jako jeden z jej najważniejszych elementów, o tyle Bruksela wolałaby się z nich wycofać i zacząć intensywną współpracę gospodarczą. Szczególnie zależy na niej Niemcom i Francuzom, którzy mogliby czerpać w ten sposób ogromne korzyści.
Zresztą Rosja robi dzisiaj wszystko, aby wciągnąć do niej Niemcy i Francję i inne kraje tzw. starej Unii. Taką politykę najlepiej widać na przykładzie gazociągu Nord Stream II, który Rosjanie realizują wspólnie z Niemcami. Dalszej budowie są zaś przeciwni Amerykanie, uważając, że zagraża on bezpieczeństwu europejskiemu. Krótko mówiąc, w Niemczech, a także Francji oraz w innych krajach zachodnioeuropejskich istnieje silne ciążenie w kierunku współpracy gospodarczej z Rosją, nie zaś ze Stanami Zjednoczonymi. Od kilku miesięcy pomiędzy Unią Europejską a Stanami Zjednoczonymi toczy się otwarta wojna handlowa, która szybko się nie skończy. O wiele bardziej prawdopodobne jest to, że wejdzie ona niebawem na wyższy poziom i obejmie kolejne surowce i towary. Tak czy inaczej, jest dzisiaj wiele czynników, które stoją na drodze jedności euroatlantyckiej. W Brukseli istnieje świadomość, że jej kres zbliża się nieubłaganie. Dlatego pojawiają się różne pomysły na moment, kiedy sojusz z Ameryką ostatecznie odejdzie do lamusa historii. Jednym z nich ma być armia europejska, która ma zapewnić bezpieczeństwo całej Unii Europejskiej. Na razie jest dosyć mglista idea, nie oznacza to jednak, że za jakiś czas nie nabierze ona bardziej sformalizowanego kształtu, do którego realizacji przekonywać będzie intensywnie Berlin i Paryż.