Amerykańskie służby na polecenie Donalda Trumpa zastraszają północnokoreańskiego dyktatora
Z tej akcji koreańscy współpracownicy dyktatora, jak i on sam dowiedzieli się, że ich sekrety i tajemnice nigdzie nie są bezpiecznie. Czy skłoni to koreańskiego dyktatora do bardziej rozsądnych rozmów z Trumpem? Miesiąc zwłoki z wydaniem oświadczenia pokazuje, że dało to koreańskiemu dyktatorowi sporo do myślenia. A czy okaże się to skuteczną metodą rozmawiania z Kim Dong Unem, przekonamy się podczas kolejnych negocjacji.
W świecie szpiegów są dwa największe grzechy. Pierwszy to robić nielegalne operacje, a drugi, to dać się na nich złapać. 22 lutego w Madrycie miało miejsce włamanie do ambasady totalitarnego reżimu Korei Północnej. Przeprowadziło je dziesięciu uzbrojonych mężczyzn. Nie było to jednak zwykłe najście rabunkowe lub poszukiwanie jakichś konkretnych rzeczy. Napastnicy związali ośmiu pracowników ambasady, założyli im na głowy worki i rozpoczęli przesłuchanie, podczas którego pytani byli bici. Jedna z ofiar zdołała wyrwać się oprawcom i zaalarmować sąsiada, który wezwał policję. Ta podjechała, aby zapytać, czy wszystko w porządku. Usłyszała zapewnienia, że jak najbardziej, po czym kilka minut później dwa luksusowe auta (należące do pobliskiej placówki dyplomatycznej) wyjechały z filmowym „piskiem opon”. Dwa tygodnie później hiszpańscy śledczy już mieli dowody na to, że dwóch z dziesięciu zaangażowanych w to włamanie mężczyzn ma powiązania z CIA, czyli amerykańską Centralną Agencją Wywiadowczą. Afera ta doprowadziła do kryzysu w relacjach USA – Hiszpania. Politycy tej ostatniej są wściekli, że Amerykanie pozwolili sobie na tak jawne lekceważenie suwerenności Hiszpanii i łamanie na jej terytorium prawa. Wiele wskazuje na to, że wpadka była kontrolowana. Bo napastnicy bez wątpienia dowiedli, że byli zawodowcami. Chodziło o nagłośnienie tego incydentu.
Cel: zaufany dyplomata dyktatora
Oczywiście przedstawiciele CIA zaprzeczyli jakimkolwiek związkom z incydentem. Zdaniem dziennikarzy, zaprzeczenie było jednak nieprzekonujące. Oczywiście podstawową zasadą wszystkich tajnych służb jest to, że wypierają się nawet złapane za przysłowiową rękę. Jeżeli pojawią się dowody na udział w napaści CIA, to stosunki USA z Hiszpanią ulegną drastycznemu pogorszeniu. Ofiary były profesjonalnie torturowane przez ok. cztery godziny. Dwie z nich wymagały pomocy medycznej. Hiszpańscy śledczy wykluczyli, aby napad przeprowadzili pospolici kryminaliści. Zdaniem jednego ze śledczych, anonimowo udzielającego informacji hiszpańskim mediom, operacja była przeprowadzona przez profesjonalną komórkę. Wzięli w niej udział ludzie o przeszkoleniu wojskowym. Napastnicy dokładnie wiedzieli, po co przyszli: po komputery, telefony komórkowe, przenośne dyski i informacje. Doskonale potrafili także zorganizować całą akcję. Już dwa dni wcześniej spłonął obok budynku transformator i antena telefoniczna. Także zadbano o to, aby nagrania z kamer obok budynków w pobliżu były bezużyteczne. Sprawa jest tak poważna, że dochodzeniem zajmuje się hiszpański Sąd Najwyższy. Przeciek informacji do mediów i pewna opieszałość w działaniach sugerują, że hiszpańscy politycy niespecjalnie mają ochotę znajdować dowody wiążące CIA, a więc i USA z atakiem. Znacznie bezpieczniej jest dla Hiszpanów udawać, że nic się nie stało.
Do publicznej wiadomości podano, że po napadzie jeden z uczestników kontaktował się z amerykańskim Federalnym Biurem Śledczym (FBI), czyli służbą zajmującą się m.in. kontrwywiadem amerykańskim. Był to Meksykanin, który miał dokumenty na nazwisko „Adrian Hong Chang” i stale mieszkał w USA. 27 lutego, pięć dni po napadzie, skontaktował się z FBI i zaproponował przekazanie dokładnych informacji o napadzie, łącznie z nagraniem, którego dokonano w jego trakcie. „Adrian Hong Chang” poleciał do USA. Zdaniem hiszpańskich śledczych także pozostali uczestnicy napadu mogą być już w Ameryce. Za dwoma zidentyfikowanymi napastnikami hiszpański sąd wydał list gończy. Według informatora hiszpańskich dziennikarzy związanego ze śledztwem, celem ataku na ambasadę Korei Północnej było uzyskanie informacji o Kim Hyoku Cholu, byłym ambasadorze Korei Północnej w Hiszpanii. Został wydalony z Hiszpanii 19 września 2017 r. decyzją ówczesnego hiszpańskiego ministra spraw zagranicznych Alfonso Dastisa. Powodem takiej decyzji były próby nuklearne, których wówczas dokonywała Korea Północna, lekceważąc zakazy wydane przez Radę Bezpieczeństwa ONZ. Kim Hyok Chol po wyjeździe z Hiszpanii stał się jednym z najbardziej zaufanych ludzi dyktatora Kim Dzong Una. W jego imieniu prowadzi dziś negocjacje z Amerykanami na temat północno- koreańskiego arsenału nuklearnego. To właśnie Kim Hyok Chol w lutym br. przewodził delegacji Korei Północnej, która negocjowała plan rozbrojenia jądrowego ze specjalnym wysłannikiem USA Stephenem Biegunem, w zamian za zniesienie sankcji. Zdobycie informacji o nim jest z punktu widzenia amerykańskich negocjatorów bezcenne. Pozwala bowiem nakreślić jego profil psychologiczny, a także, być może, zdobyć kompromitujące materiały, które zmusiłyby go do współpracy z Amerykanami. Możliwe też, że chodziło o zdobycie materiałów kompromitujących innych przedstawicieli północno-koreańskiej elity. A także tajnych informacji o zbrojeniach.
Pod fałszywą flagą
W kontekście pościgu za sprawcami telefon do centrali FBI był zapewne planowym tworzeniem zasłony dymnej. Napastnicy zdawali sobie sprawę, że są namierzani, a telefon jest dziś doskonałym alibi dla amerykańskich służb, że nie znali napastników wcześniej. Podczas napadu trzech z jego uczestników zapewniało przesłuchiwanych przez siebie pracowników ambasady, że reprezentują ruch wyzwolenia Korei Północnej z pod dyktatury Kim Dzong Una. Organizacja miała nazywać się Ruch Oporu „Cheollima” (nazwa mitologicznego koreańskiego skrzydlatego konia), a już po incydencie 1 marca zmieniła nazwę na „Wolny Joseon”, jak nazywała się koreańska dynastia i jej państwo najdłużej istniejące w Korei między XIV, a XIX wiekiem. Pierwszy raz o tej organizacji świat usłyszał 2 lata temu, gdy rzekomo na prośbę rodziny wywieźli z chińskiego Makau i ukryli syna zamordowanego wówczas brata obecnego dyktatora Korei Północnej. Chociaż bowiem teoretycznie w Korei Północnej jest komunizm, to faktycznie jest to dziedziczna monarchia absolutna. Kim Dzong Un kazał „na wszelki wypadek” zgładzić swojego starszego brata, a rzekoma opozycja ukryła jego bratanka przed zabójcami dyktatora. Może on bowiem w przyszłości odegrać rolę w walce o władze w Korei Północnej. Zastanawiające jest, że dyktator czekał ponad miesiąc na skomentowanie incydentu w Madrycie. W końcu jego Ministerstwo Spraw Zagranicznych ogłosiło pod koniec marca, że doszło do „poważnego ataku terrorystycznego”. Zażądało też dokładnego śledztwa i stwierdziło, iż uważnie bada informacje, jakoby w ów akt terroru były zaangażowane amerykańskie służby.
O co chodziło w całej sprawie? Po pierwsze Amerykanie, bo prawdopodobnie to oni stali za akcją, chcieli dać wyraźnie do zrozumienia koreańskiemu dyktatorowi, że nie będą tolerować jego zachowań. Od lat to Korea Północna słynie na świecie z bezczelnego lekceważenia dla prawa. Chodzi nie tylko o mordy i porwania dokonywane przez północno- koreańskie tajne służby, lecz także o różnego rodzaju akcje cyberprzestępstw. Amerykanie mogli chcieć wyraźnie pokazać Kim Dzong Unowi, że pogrywanie z amerykańskim prezydentem Donaldem Trumpem, może się źle skończyć. Jak wspomniało mediom jedno z amerykańskich źródeł, operację w Madrycie mógł zlecić bezpośrednio właśnie Trump. Takie brawurowe zagrania, które mają przynieść korzyści w negocjacjach, to znak rozpoznawczy Trumpa. Amerykański prezydent bowiem zainwestował sporo swojego kapitału w rozmowy z Kim Dzong Unem, które miały zaowocować trwałym rozwiązaniem napiętej sytuacji na półwyspie. Sytuacja, w której Korea Północna rozbudowuje swój arsenał nuklearny i doskonali broń mającą go przenosić, na dłuższą metę jest nie do przyjęcia. Z tej akcji koreańscy współpracownicy dyktatora, jak i on sam dowiedzieli się, że ich sekrety i tajemnice nigdzie nie są bezpiecznie. Czy skłoni to koreańskiego dyktatora do bardziej rozsądnych rozmów z Trumpem? Miesiąc zwłoki z wydaniem oświadczenia pokazuje, że dało to koreańskiemu dyktatorowi sporo do myślenia. A czy okaże się to skuteczną metodą rozmawiania z Kim Dong Unem, przekonamy się podczas kolejnych negocjacji.