Doceniona słowność
Rządy w drugiej kadencji przy rekordowym w historii III RP poparciu ze strony wyborców nakładają na Prawo i Sprawiedliwość wyjątkowy ciężar odpowiedzialności, aby dokonać gruntownych zmian.
Zazwyczaj uważa się, że każdy rząd po objęciu władzy ma mniej więcej sto dni na to, aby wdrożyć wszystkie ważne a niepopularne reformy. Kredyt zaufania ze strony wyborców jest wówczas na tyle wysoki, że przymykają oko na różnorakie wpadki i niedociągnięcia, gdyż chcą się przekonać, czy nowa ekipa traktuje społeczeństwo serio. Mając zapewne to na uwadze, rząd Beaty Szydło podjął się cztery lata temu wysiłku wprowadzenia w życie zdecydowanej większości programu wyborczego PiS. Osiągnięty tutaj sukces był jedną z przyczyn, dla których „dobra zmiana” zdołała po czterech latach poprawić swój wynik wyborczy, zbliżając się nawet przez moment do perspektywy uzyskania większości konstytucyjnej.
Doceniona słowność
Pod koniec 2015 r. zmiany wprowadzano w ekspresowym tempie, co budziło zrozumiały sprzeciw opozycji. Innego zdania byli wyborcy, dla których sumienność w wypełnianiu przyjętych zobowiązań uwiarygodniła nową władzę. Osobną kwestia jest to, czy zmiany, które wprowadzała na początków swoich rządów partia Kaczyńskiego, faktycznie dotyczyły kwestii fundamentalnych. Rada Ministrów, której przewodniczyła Beata Szydło, obrała sobie za cel m.in. obniżenie wieku emerytalnego, podniesienie minimalnej stawki godzinowej do 12 zł, wprowadzenie darmowych leków dla seniorów i – najważniejszy punkt programu – uruchomienie programu 500+. Dodatkowo sformułowano wtedy także główne założenia tzw. planu Morawieckiego. Niektórych najbardziej gruntownych zmian, do których dążyła formacja Kaczyńskiego, w tym pełnej reformy wymiaru sprawiedliwości, nie udało się jednak wprowadzić. Do dziś nie rozwiązano choćby kwestii kredytów we frankach, a stawka VAT od lat pozostaje na „tymczasowym” poziomie 23 proc. Przedstawiciele PiS wielokrotnie przekonywali jednak, że realizacja wielu ich pomysłów wymaga więcej niż jednej kadencji, a skutki rządów „dobrej zmiany” dostrzec będzie można niekiedy dopiero po wielu latach.
Pewny siebie Mateusz Morawiecki mówił już w 2017 r., że PiS będzie rządził co najmniej do 2031 roku. Optymizm pierwszych lat rządów, podczas których dzięki ukróceniu działalności mafii żerujących na polskim systemie podatkowym oraz doprowadzeniu budżetu do stanu względnej równowagi udało się sfinansować rozbudowane transfery socjalne, może jednak wkrótce ustąpić gorączkowym próbom wyjścia z gospodarczego marazmu. Wedle wszelkich znaków na niebie i ziemi światowa gospodarka wchodzi właśnie w etap recesji, której skutki będą widoczne w wielu gałęziach gospodarki. Banki centralne po obu stronach Oceanu Atlantyckiego dokonały już wszelkich możliwych kroków w celu pobudzenia ekonomii przy pomocy ekspansji kredytowej, a mimo to światowa gospodarka wciąż nie chce drgnąć (o czym świadczy chociażby przypadek Niemiec). Na dodatek na horyzoncie wciąż wisi widmo wojny handlowej USA z Chinami i potencjalnych zawirowań związanych z brexitem. Być może mamy obecnie do czynienia z ostatnimi miesiącami, podczas których można jeszcze odpowiednio przygotować się do chudszych lat, wprowadzając niepopularne rozwiązania bez ryzyka, że spowodują masowe społeczne protesty.
Kolejna piątka pod wyborców
Niestety, wizja zaprezentowana niedawno przez premiera Morawieckiego nie zapowiada żadnych gruntownych zmian. Ogłoszona przez niego nowa „piątka na pierwsze 100 dni rządzenia” po wyborach zawiera m.in. propozycję niższej składki ZUS dla małych przedsiębiorców, 13. i 14. emerytury, budowy obwodnic, walki o dopłaty dla rolników czy też badań dla osób po 40. roku życia. Widać więc wyraźnie, że proponowane rozwiązania w większości nie dotyczą kwestii zasadniczych, lecz przede wszystkim mają na celu dogodzenie własnemu elektoratowi. Niezależnie od kolejnych „piątek” Morawieckiego i Kaczyńskiego PiS realizuje wprawdzie projekty o dużo większym znaczeniu (w szczególności infrastrukturalne m.in. budowa Centralnego Portu Komunikacyjnego wraz z systemem linii kolejowych czy też przekop Mierzei Wiślanej), lecz wiele z nich pozostaje wciąż na bardzo wczesnym etapie realizacji. Być może z tego właśnie powodu władza woli obecnie chwalić się nowymi transferami socjalnymi.
Bezsprzecznie największym i najbardziej palącym problemem Polski pozostaje od dłuższego czasu demografia. Prognozy dla naszego kraju są zwyczajnie katastrofalne, lecz niestety PiS wciąż odmawia przyjęcia do wiadomości, że program 500+ nie zdaje egzaminu jako zachęta dla zwiększenia dzietności wśród Polek. Przedstawiciele rządu sami zrezygnowali już nawet z retoryki przekonującej do tego, że przy pomocy transferów socjalnych uda się powstrzymać nadchodzącą wielkimi krokami klęskę, stawiając bardziej na przekaz, że system dopłat pomaga przynajmniej zwalczać biedę. PiS wyraźnie odsunął debatę na temat wyludniania Polski na plan dalszy, zadowalając się status quo prowadzącym w dłuższej perspektywie czasowej do totalnej marginalizacji kraju na arenie międzynarodowej i cywilizacyjnej zapaści.
Przerzucanie odpowiedzialności
Polska od dłuższego czasu czeka na prawdziwy impuls, który byłby w stanie zapewnić chociażby bardzo odważne – odpowiadające powadze demograficznej katastrofy – zmiany w zakresie systemu podatkowego. Obecna władza chce za wszelką cenę zrzucić z siebie odpowiedzialność i przerzucić ją na innych, głównie przedsiębiorców. Jak zauważył na Twitterze prezydent Centrum im. Adama Smitha Andrzej Sadowski, rząd Morawieckiego chce wymusić na przedsiębiorcach podnoszenie płacy przez zwiększanie płacy minimalnej: „Ale rząd sam na sobie może łatwiej «wymusić» obniżkę opodatkowania pracy i konsumpcji też, aby obywatelom zostawało więcej. Wystarczy mniej zabierać”. Choć partia Jarosława Kaczyńskiego przekonuje na każdym kroku, że jako pierwsza zerwała z postkomunizmem i wprowadziła w życie rozwiązania realnie służące Polakom, w zakresie fiskalnym i podatkowym wprost kontynuuje dzieło swoich poprzedników, dopuszczając się jedynie mniejszych nadużyć. PiS świadomie i z dumą buduje autorski model państwa dobrobytu, argumentując, że chce Polakom oszczędzić losu bycia wyłącznie tanią siłą roboczą. W rzeczywistości zaś całokształt jego działań sprawił, że na sam koniec kadencji Jarosław Kaczyński niejako przyznał się do porażki, przerzucając na pracodawców ciężar doprowadzenia do zwiększenia zarobków Polaków.
Mateusz Morawiecki od początku obecnej kadencji zapewniał, że polskie płace dogonią niemieckie i unijne. Od dłuższego czasu wspomina o tym coraz rzadziej. Wygrana w kolejnych wyborach zapewnia rządzącej formacji komfortową sytuację do wprowadzania głębokich zmian. Równie komfortowej sytuacji PiS może już nie mieć, gdyż wspierające go obszary wiejskie wyludniają się stopniowo, stanowiące zaś redutę totalnej opozycji wielkie miasta mają coraz więcej mieszkańców. Dotychczas partia Kaczyńskiego w kryzysowych momentach zawsze sięgała po broń w postaci obietnic nowych wydatków. Jeśli nie zostaną dokonane naprawdę odważne kroki, to PiS-owi na nic zdadzą się nawet zmiany w sądownictwie, repolonizacja banków, ukrócenie działalności mafii czy też dekomunizacja służb specjalnych. Nowa piątka Morawieckiego to plan zdecydowanie minimalistyczny wobec problemów, z jakimi musi zmierzyć się Polska.