Zamieszanie związane z koronawirusem jedynie przyspieszy trend, który i tak jest już zauważalny od dłuższego czasu. Wielkie miasta sprzyjają bezprawiu i zapewniają coraz niższy komfort życia, dlatego ludzie coraz częściej wybierają życie poza aglomeracjami.
Pierwsze tygodnie ograniczeń związanych z rozprzestrzenianiem się COVID-19 stały pod znakiem masowych wyjazdów do domków letniskowych oraz podmiejskich willi. Kto tylko mógł, uciekał z wielkich miast po to, aby nie być ograniczonym do czterech ścian i móc cieszyć się kontaktem z przyrodą. Wedle danych zgromadzonych przez firmy telekomunikacyjne z samego tylko Paryża pod koniec marca wyjechało na stałe aż milion osób. Dziś coraz częściej okazuje się, że wiele z nich tak bardzo rozsmakowało się w życiu na prowincji, że zamierza na stałe zmienić miejsce zamieszkania.
W obawie przed kolejną falą
Do podejmowania decyzji o przeprowadzce zachęca nie tylko możliwość pracy zdalnej, lecz także obawa, że wiosenny lockdown będzie się powtarzał. Media już dziś nieustannie straszą kolejnymi falami wzrostu zachorowań na koronawirusa, dlatego przeprowadzka na stałe zapewnia pewien komfort w bardzo niepewnych czasach. Przenosiny pod miasto uzyskują więc tym samym ważny walor ekonomiczny, gdyż pozwalają zabezpieczyć się przed kosztami kolejnych ograniczeń sanitarnych. W aglomeracji Londynu ponad 20 proc. mieszkańców nie ma dostępu do własnego ogródka, co w reżimie przymusowych kwarantann i przestrzegania zasad dystansu społecznego okazuje się bardzo wielką niedogodnością. Błędem byłoby jednak przyjęcie, że mieszkańcy wielkich miast uciekają pod miasto tylko z powodu nowej choroby, która ma w gruncie rzeczy bardzo niewielki wpływ na śmiertelność społeczeństwa. Wielotygodniowe ograniczenia oraz narastający kryzys gospodarczy spowodowały, że wielkie aglomeracje stały się zwyczajnie niebezpiecznym miejscem do życia. Od kilku miesięcy przy poklasku mainstreamowych mediów narasta anarchistyczna rebelia wzniesiona pod hasłami rzekomej walki z rasizmem. Ruch Black Lives Matter wspierany przez faszystowską Antifę doprowadził do nagłego wzrostu przestępczości nie tylko w Stanach Zjednoczonych, ale także w wielu zachodnich krajach. Napady z bronią w ręku na sklepy i domy białych stały się normą, którą liberalne media tłumaczą jako wyraz słusznego gniewu.
Akty wandalizmu i agresji w dużych miastach zamieszkiwanych przez liczne mniejszości etniczne były do tej pory normą, lecz głównie w biedniejszych dzielnicach, do których reszta mieszkańców rzadko zaglądała po zmroku. Koronawirus i ruch Black Lives Matter wprowadziły innowację polegającą na tym, że przedmiotem regularnych ataków stały się ostatnio tzw. bogate dzielnice zamieszkałe przez ludzi o znacznie wyższych dochodach. W efekcie nikt nie może się już czuć pewnie, a wartość miejskich nieruchomości spada w ostatnich tygodniach w tempie wręcz piorunującym.
Przyszłość w miastach?
Od wielu lat środowiska lewicowe głoszące nadejście wielkiej katastrofy globalnego ocieplenia przekonywały, że przyszłością ludzkości są miasta. Wielkie skupiska ludzkie o wiele łatwiej bowiem przestawić na ekologiczne formy transportu, inteligentnego zarządzania zasobami i energią oraz redukcję szkodliwych gazów cieplarnianych. W ramach postępowej propagandy życie na wsi, a w szczególności rolnictwo, jest od dłuższego czasu ukazywane jako grzech przeciwko ludzkości, ponieważ emisja metanu przez zwierzęta hodowlane oraz energochłonne zamieszkiwanie w odosobnieniu miały stanowić jedną z głównych przyczyn postępującej klęski ekologicznej.
Okazuje się jednak, że ludzie coraz mniej skłonni są zamieszkiwać w miejskiej, ekologicznej utopii pełnej zeroemisyjnych aut i zielonych biurowców, gdyż coraz częściej składają się na nią wspomniane już niepożądane czynniki w postaci plądrowań, rasistowskich ataków czy też gwałtów. Symptomy coraz większego zniechęcenia wobec życia w wielkich miastach dostrzec można było już w miesiącach przed wybuchem pandemii.
Jeszcze na początku XXI w. mówiło się, że czeka nas postępująca urbanizacja, a lata dwudzieste będą prawdziwą dekadą miast. W rzeczywistości w Stanach Zjednoczonych aglomeracje liczące powyżej 1 mln mieszkańców odnotowywały słabnącą dynamikę przyrostu liczby mieszkańców już od kilku lat z rzędu. Nawet demograficzni liderzy, tacy jak Houston czy Denver zaczęli przyciągać nowych mieszkańców o wiele wolniej niż do tej pory. W przypadku zaś takich miast jak San Francisco czy też Nowy Jork koronawirus jeszcze bardziej przyspieszył depopulację. Wyludnienie dotknęło w szczególny sposób San Francisco, w którym panuje coraz większe bezrobocie oraz które straciło w ostatnich miesiącach najwięcej bogatych podatników.
W Polsce nurt odpływu ludności z wielkich aglomeracji nie występuje, a wręcz przeciwnie, największe ośrodki wciąż przyciągają ludność porzucającą życie na prowincji. Polskie miasta różnią się jednak mocno od zachodnich nie tylko składem etnicznym, ale także mniejszą przestępczością. Na depopulację wielkich miast nie ma także co liczyć w Azji, która już dziś przoduje w zakresie liczby megamiast. Problem odpływu ludności z najbardziej zurbanizowanych ośrodków to przede wszystkim problem krajów zachodnich, które nie radzą sobie z nawarstwiającymi się konfliktami rasowymi i kulturowymi.
Miejska drożyzna
Paryż i Londyn tracą co roku średnio 0,5 proc. ludności już od kilku lat. Rzecz jasna, dane te dotyczą ich obszaru administracyjnego, a nie całych aglomeracji. Trend ten stanowi również efekt rosnących cen nieruchomości oraz kosztów życia. Prowadzona od wielu lat przez banki centralne na całym świecie beztroska polityka ekspansji kredytowej przyczyniła się do skokowego wzrostu wartości nieruchomości w centrach miast. Z tego faktu zadowoleni być mogą przede wszystkim zamożni inwestorzy, lecz w warunkach pogłębiającego się kryzysu mieszkanie w ścisłym centrum metropolii staje się zbyt wymagające finansowo dla coraz większej liczby osób.
Zgodnie z forsowanym od lat ideałem ekologiczne miasta mają docelowo być idealnym centrum recyklingu, niskoemisyjności, zielonych ogrodów na dachach wieżowców oraz paneli solarnych montowanych na każdej wolnej przestrzeni. Ta futurystyczna wizja oparta na życzeniowym myśleniu coraz bardziej rozmija się z brutalną rzeczywistością, na którą składają się uliczne zamieszki, rabunki sklepów oraz krajobraz podpalanych masowo samochodów. Być może planiści społeczni widzieli początkowo w koronawirusie użyteczne narzędzie, mogące znacząco przyspieszyć realizację ich pomysłów. W praktyce okazuje się jednak, że chętnych do udziału w niskoemisyjnym i recyklingowym miejskim raju na ziemi jest coraz mniej.
Na Wyspach Brytyjskich coraz częstszym kierunkiem migracji staje się Szkocja. Pomimo nieco wymagającego klimatu w kraju tym przybywa rocznie po kilkadziesiąt tysięcy osób. Dzieje się tak pomimo tego, że rdzenna populacja Szkocji nieustannie się starzeje, a przyrost naturalny zdecydowanie nie zachwyca. Coraz mniej osób widzi swoją przyszłość w ogarniętych falą przemocy i oferujących wysokie koszty życia wielkich aglomeracjach, dlatego odległe rejony górzystego kraju wydają się wręcz idealnym miejscem do życia. W podobny sposób coraz większa liczba mieszkańców Berlina decyduje się na przeprowadzkę nawet do odległych miasteczek i wsi w Brandenburgii. Dokładne dane ukazujące exodus z wielkich miast nie są wciąż jeszcze znane, lecz z pewnością koronawirus przyczynił się do przyspieszenia zauważalnego od lat trendu.