Stało się. Nowym prezydentem USA, na podstawie żółtego paska w CNN, został obwołany Joe Biden. Tym samym ostatecznie zadekretowana została nowa rzeczywistość, w której, przy zachowaniu demokratycznego sztafażu, polityczne fakty są kreowane nie przez wyborców, lecz dominujące media – w realiach amerykańskich niemal w całości sprzyjające demokratom, a konkretnie ich skrajnie lewackiemu skrzydłu uosabianemu przez przyszłą wiceprezydent Kamalę Harris.
Zarówno wiodące telewizje, jak i gazety oraz przede wszystkim portale społecznościowe nawet nie próbują ukrywać swego politycznego zaangażowania. CNBC i MSNBC nie zawahały się wyłączyć przemówienia Donalda Trumpa w momencie, gdy zaczął mówić o wyborczych fałszerstwach – spotykając się, co znamienne, z gromkimi oklaskami „niezależnych” dziennikarzy, dla których najwyraźniej probierzem wolności mediów i swobody wypowiedzi jest decydowanie, czy ich odbiorcy mają prawo dowiedzieć się, co ma do powiedzenia prezydent. Z kolei Twitter masowo cenzurował doniesienia użytkowników na temat wyborczych skandali, wcześniej ukrywając wpisy Trumpa oraz informacje dotyczące szemranych interesów rodziny Bidenów w Chinach, Rosji i na Ukrainie. Ot, kolejne potwierdzenie rozprzestrzeniania się zjawiska, które nazywam „biznesowym ideolo”.
Te same media w odwrotnej sytuacji, gdyby był choć cień podejrzenia, że wyborcze nieprawidłowości działają na korzyść republikanów, oczywiście grzmiałyby pod niebiosa i szeroko propagowały najdziksze nawet wymysły. Wystarczy zresztą przypomnieć sobie sforę publicystów przekonujących przed czterema laty, że wybory tak naprawdę „wygrała” Hillary Clinton, bo w skali całych Stanów zdobyła więcej głosów i sugerujących wręcz „niedemokratyczny” charakter zwycięstwa Trumpa, przechodząc przy tym do porządku dziennego nad obowiązującym w USA systemem elektorskim. Z kolei w 2000 r. podczas batalii Al Gore – George W. Bush komentatorzy pochylali się skrupulatnie nad każdą kartą do głosowania na Florydzie, orzekając autorytatywnie, że byle wybrzuszenie przy nazwisku kandydata demokratów oznacza „ważny” głos. Dziś, w obliczu o wiele poważniejszych podejrzeń i wątpliwości, jednogłośnie odtrąbiają zwycięstwo swego pupila, wywierając nacisk na aparat państwa i wymiar sprawiedliwości.
Wyjątkowo ponurą rolę odgrywają w tej tragifarsie tzw. serwisy fact-checkingowe – nominalnie powołane do prostowania fake newsów, teraz na wyprzódki rzuciły się do udowadniania, że czarne jest białe, stając się kolejnym, ubranym w szaty „obiektywizmu” narzędziem propagandy. Np. twierdziły wbrew ewidentnym faktom, że karty do głosowania korespondencyjnego nie trafiały do „martwych dusz” – osób od dawna nieżyjących, bądź pod nieaktualne adresy – i to pomimo tego, że na tle nieprawidłowości związanych z głosowaniem korespondencyjnym dochodziło do aresztowań. Wszyscy razem – zarówno media tradycyjne, jak i te należące do gigantów technologicznych, sprawujących dziś oligarchiczną kontrolę nad Internetem i decydujących co dotrze do miliardów użytkowników na całym świecie – tylko czekali na wieści z przeliczania głosów, z góry przypisując hurtem głosy korespondencyjne Bidenowi. Argumentacja była przy tym prosta jak konstrukcja cepa: wyborcy demokratów mają być mianowicie tymi „lepszymi” – bardziej „świadomymi” i dbającymi w obliczu pandemii koronawirusa o własne bezpieczeństwo i zdrowie, zatem to oni w przeciwieństwie do ciemnych, republikańskich „rednecków” z prowincji gremialnie skorzystają z tej formy głosowania. Nic więc dziwnego, że gdy tylko zarysowała się pierwsza przewaga Bidena w kluczowych stanach, ze szczególnym uwzględnieniem Pensylwanii, rozległ się zbiorowy wrzask triumfu połączony z kolejną falą internetowej cenzury, mającej zagłuszyć wszelkich oponentów. Ta skoordynowana akcja uskuteczniona przez (używając retoryki Trumpa) „fake news media” ma na celu nie tylko wywołanie społecznego wrażenia, że wszystko jest już rozstrzygnięte i „pozamiatane”, a oponują jedynie jacyś szaleńcy mnożący teorie spiskowe i niemogący pogodzić się z przegraną Donald Trump. Jak nadmieniłem wyżej, jest to również forma wywarcia presji na organy mające ostatecznie orzekać o ważności i wyniku wyborów, z sądami stanowymi i Sądem Najwyższym włącznie. W ten sposób na naszych oczach rodzi się matrix – przy czym media tradycyjne w rodzaju prasy, radia i telewizji pełnią w nim jedynie rolę służebną. Prawdziwa władza należy do korporacji technologicznych i mediów społecznościowych, tworzących obecnie internetowy oligopol i decydujących o dystrybucji treści.
Czasy, gdy Internet był przestrzenią wolności, minęły bezpowrotnie. Dziś stał się narzędziem inwigilacji, cenzury i urabiania zbiorowej świadomości na potrzeby i pod dyktando grona oligarchów, kontrolujących 80 proc. zasobów globalnej sieci. Kiedyś państwa miały na tyle siły, by takie kartele rozbijać. Teraz jest ostatni dzwonek, by podobnie postąpić z obecnymi, samozwańczymi władcami i kreatorami rzeczywistości.