Prezydentura Joe Bidena to koniec amerykańskiej demokracji. Pod osłoną równości rasowej pełznie lewicowa dyktatura. Jej głównym celem jest złamanie oporu 75 mln obywateli, którzy w imię tradycyjnych wartości oddali głosy na Donalda Trumpa. Zaczyna się czas płonących stosów dla obrońców wolności. Czy ich prześladowcy strącą Amerykę w przepaść?
„Żegnaj Ameryko, którą wszyscy szanowaliśmy i kochaliśmy”, tak brzmi dramatyczne epitafium „American Thinkera”. Jak wyjaśnia konserwatywny portal, Stany Zjednoczone zbudowano w oparciu o wiarę w wolność jednostki i na konstytucji gwarantującej niezbywalną własność.
Anatomia patologii
Taki fundament dawał USA prawo nazywania się unikalnym społeczeństwem w skali globalnej, a to z kolei predestynowało do wskazywania światu, że demokracja jest najlepszym ustrojem politycznym. „Jednak w związku z inauguracją prezydentury Joe Bidena wiele wskazuje, że (używając szekspirowskiego zwrotu) „USA przegniły jak duńskie królestwo”, ocenia portal. W tym kontekście przypomina słowa dwóch polityków.
Pierwszym był Abraham Lincoln. Prezydent, który dał wolność czarnym niewolnikom, powiedział: „Ameryka nigdy nie będzie pokonana z zewnątrz. Jeśli się potkniemy i stracimy naszą wolność, to tylko dlatego, że sami się zniszczyliśmy”.
Autorem drugiego cytatu był sowiecki gensek Nikita Chruszczowa. Po wizycie w USA był pod takim wrażeniem amerykańskiego dobrobytu, że zwierzył się towarzyszom: „Nigdy ich nie zniszczymy za pomocą rakiet. Ameryka może się unicestwić tylko sama”.
Taki proces zaczyna się na naszych oczach, a stoją za nim lewicowe elity Stanów Zjednoczonych oraz wielki kapitał. Razem dopuścili się rzeczy zabójczej dla każdej, nie tylko amerykańskiej demokracji. Zniszczyli zaufanie obywateli do instytucji i praworządności. 75 mln Amerykanów straciło wiarę w obieralnych kongresmenów i senatorów, czyli we władzę ustawodawczą. Kompletnie nie ufają mediom, a zwłaszcza wymiarowi sprawiedliwości. Przykład idzie z góry, gdy federalni i stanowi urzędnicy lekceważą prawo, które zobowiązali się chronić. Skutek widać gołym okiem. Milionowe metropolie rozdzierają niepokoje społeczne, gwałty i podpalenia, bo demokratycznie wybrani prezydenci i gubernatorzy pochwalają przemoc.
Jednak największym grzechem biurokracji jest zrujnowanie instytucji głosowania. Kiedy zaczął się dramat? Zgodnie z raportem magazynu
US News&World Report „w latach 2012-2017 jakość, a więc uczciwość amerykańskich wyborów była oceniana gorzej od każdej innej z dojrzałych i dostatnich demokracji”.
Taki wniosek nie jest gołosłowny. Doszedł doń think tank „O uczciwe wybory” Uniwersytetu Harvarda monitorujący procesy wyborcze na całym świecie. Był to czas drugiej kadencji Baracka Obamy w Białym Domu. Prezydenta ubóstwianego przez rasowe i obyczajowe mniejszości. Biała większość na szczeblu stanowym nazwała go „człowiekiem nienawidzącym USA”.
Po co konsekwentnie od 8 lat niszczono zaufanie do systemu wyborczego? Po to, mówią zwolennicy obecnego prezydenta, aby ukraść Trumpowi wybory 2020 r. Zarówno „American Thinker”, jak i telewizja Fox News, o senatorach reprezentujących 17 stanów nie wspominając, od 3 listopada informują o tysiącach nieprawidłowości podczas prezydenckiego głosowania.
Przerwanie weryfikacji osób uprawnionych do aktu wyborczego, złamanie praw wyborczych poszczególnych stanów, brak kontroli prawidłowości głosowania pocztowego, wsteczne datowanie kart wyborczych, fakty podwójnego oddania głosów i głosy tzw. martwych dusz”, niszczenie kart osób wybierających Donalda Trumpa, odmowa obserwacji wyborów przez mężów zaufania prezydenckiego sztabu wyborczego, manipulacje podczas elektronicznego liczenia wyników. Taką listę nieprawidłowości stworzyli konserwatywni dziennikarze na podstawie dowodów i doniesień obywatelskich.
„Ludzie zeznają pod przysięgą, o tym co widzieli podczas wyborów. Tymczasem zamiast korekty wyników muszą się liczyć z prawnymi represjami”, alarmowali wyborcy w sieciach społecznościowych, dopóki ich wpisy oraz konta nie zostały zablokowane. „Co gorsza, tacy obywatele zostali poddani ostracyzmowi i są wyrzucani poza nawias społeczeństwa, a nawet grozi im fizyczna przemoc”. To z kolei komentarz kongresmena Michaela Clauda reprezentującego teksańskich republikanów.
Co dopiero powiedzieć o zakrawającej na sabotaż bezczynności departamentu sprawiedliwości i FBI, które nie kiwnęły palcem, aby otworzyć postępowania karne w sprawie fałszerstw wyborczych, wołają zwolennicy Trumpa. Jak tłumaczy Fox News, „prezydent nigdy nie był idolem federalnej biurokracji, a ponadto postawa kluczowych instytucji państwa jest zgodna z preferencjami partyjnymi wpływowych urzędników”. Dlatego nikt nie pociągnął do odpowiedzialności za polityczną korupcję ani Hillary Clinton, ani Baracka Obamy. Nikt nie odpowiedział na pytanie o prawdziwe autorstwo tzw. Russiagate wymierzonej w Trumpa. Nikt nie wyjaśnił finansowych zawiłości fundacji Obamów.
Polowanie na czarownice
„Czy ktoś powstrzyma spiralę nienawiści?”. Krokodyle łzy wylewa „The New York Times” po burzliwej demonstracji 6 stycznia, podczas której wyborcy oburzeni zniszczeniem praworządności wtargnęli na Kapitol zajmując siedzibę władzy ustawodawczej. Z kolei Joe Biden apeluje: „Nasz naród musi się spotkać i zasypać głębokie rany podziałów”. Tyle, że w tym samym czasie FBI skończyło z biernością zawzięcie ścigając uczestników demonstracji.
Równolegle partia demokratyczna rozpala stosy zemsty, w której mają spłonąć polityczni, a co ważniejsze ideowi przeciwnicy. Zwolennicy tradycji amerykańskiej wolności. Pierwszym celem ataku jest Donald Trump.
Jaki inny od zemsty cel przyświeca lewicowemu i liberalnemu establishmentowi, który na kilka dni przed zakończeniem urzędowania chce ukarać, a co gorsza upokorzyć prezydenta. Formalnym zarzutem jest „podżeganie do buntu” przeciwko następcy, który wygrał wybory. Faktycznie chodzi o zniszczenie groźnego konkurenta. Niewiele czasu upłynęło, aby szanujące się media, takie jak „The Washington Post”, Reuter czy Bloomberg zadały niewygodne pytania, których wyjaśnienie może rzucić mocne światło na przebieg demonstracji okrzykniętej „szturmem na ostoję amerykańskiej demokracji”, czyli Kongres.
Z uważnej lektury medialnych i agencyjnych doniesień powoli wyłania się obraz ukartowanej prowokacji, która wykorzystała oburzenie 75 mln wyborców Trumpa przeciwko nim samym. Demokratyczna burmistrz Waszyngtonu Muriel Bowser zwlekała z wysłaniem policyjnego wsparcia na Kapitol. Demokratyczny gubernator Dystryktu Kolumbia zwlekał z identycznym rozkazem dla gwardii narodowej. Tymczasem w dni poprzedzające demonstrację oboje podżegali wręcz do niepokojów, strasząc uczestników siłową rozprawą. Po dramatycznych wydarzeniach do dymisji podał się dowódca specjalnej policji Kongresu, która nie ochroniła siedziby. Nie sprostała zadaniu, ponieważ 2 tys. funkcjonariuszy nie mogło powstrzymać kilkuset tysięcy pokojowych demonstrantów.
Na odchodnym oficer bezpieczeństwa ujawnił Reuterowi, że sześciokrotnie zwracał się do Nancy Pelosi o zgodę na sprowadzenie posiłków w postaci oddziałów policji miejskiej i gwardii. Co więcej, w gotowości stali stróże prawa z sąsiedniego stanu Maryland ściągnięci do stolicy 5 stycznia. Z przebiegu wydarzeń wyłania się następujący obraz. Garnizon Waszyngtonu miał odpowiednie siły, aby zabezpieczyć spokojny przebieg wyborczego protestu. Naprawdę został wykorzystany do stworzenia atmosfery policyjnego zagrożenia, podbijającego negatywne emocje tysięcy protestujących. Po to, aby ludzi porażonych skalą politycznej korupcji liberalnych elit i wyborczym sabotażem wymiaru sprawiedliwości skłonić do rozpaczliwego aktu działania. Do wyrażenia skrajnej formy niezgody.
Po pierwsze, kozłem ofiarnym złapanym w sieci prowokacji został Trump, który wcale nie wezwał swoich sympatyków do buntu. Powtórzył jedynie znaną opinię o wynikach prezydenckiego głosowania, zapowiadając, że nie pogodzi się z takim rezultatem. Natomiast tym do czego wezwał faktycznie, była obrona amerykańskiej demokracji, wolności i praworządności. Dlatego powołał się na konstytucję. Jeśli faktycznie była to ukartowana manipulacja godna sowieckiej inżynierii społecznej wymyślonej przez stalinowców, potwierdzeniem jest reakcja liberalnych mediów. Rozpoczęły nie tylko wściekłą nagonkę, czyniąc z prezydenta USA spiskowca i pieniacza, ale zakneblowały Trumpa, wyrzucając go poza nawias gry politycznej.
Potwierdzeniem tezy jest reakcja zwrotna, taka jak w naczyniach połączonych. Gdy prezydent został medialnie ubezwłasnowolniony odcięciem od mediów społecznościowych, do głosu doszła Nancy Pelosi. Dokonała linczu na urzędującej głowie państwa. Czym innym można nazwać oskarżenie Trumpa o niepoczytalność, któremu towarzyszyło wezwanie do odebrania kodów atomowych oraz nieposłuszeństwo sił zbrojnych wobec swojego głównodowodzącego, którym konstytucyjnie jest głowa państwa. Logicznym finałem samosądu rodem z epoki procesu czarownic w Salem było wszczęcie procedury impeachmentu, połączone z szantażem wiceprezydenta Mika Pence. Jego przesłanie brzmi: musisz sam wykończyć swojego zwierzchnika. Perfidne. Lecz w grze demokratów nie chodzi jedynie o zniszczenie przeciwnika politycznego. Stawka jest większa niż nam się wydaje, choć odesłanie Trumpa w publiczny niebyt jest fundamentalne dla powodzenia całej strategii. Skompromitowany przywódca nie utworzy nowej partii. To dlatego na stronę demokratów zaczęli przechodzić republikanie. Jeśli Trump stanie na czele własnej siły politycznej, partia republikańska zniknie z amerykańskiej sceny jako pierwsza.
Jednak celem nadrzędnym jest dyskredytacja głosów 75 mln wyborców, którzy wskazali na Donalda Trumpa. Tylko zamkniecie ust połowie dorosłej populacji otworzy drzwi lewicowej dyktaturze, która zakończy amerykańską historię taką jaką znaliśmy.
Koniec Ameryki?
O tym, że USA przestały być krajem równych szans, świadczy ogromne rozwarstwienie społeczne. Mówiąc wprost, to kolosalne różnice ekonomiczne pomiędzy ultra bogatym establishmentem, czyli najwyżej pięcioma procentami populacji, a całą spauperyzowaną resztą. Zaczęło się podczas prezydentury Billa Clintona, apogeum osiągnęło w czasie dwóch kadencji Obamy.
Takie są skutki globalizacji, na której wygrał wielki kapitał oraz obsługujący go od lat politycy partii demokratycznej. Wbrew pozorom w najgorszej sytuacji nie znaleźli się jednak Afroamerykanie. Od lat nie chcą skorzystać z programów pomocowych. Nigdzie nie wybierają się ze swoich gett, które przekształciły się w styl życia. Najwięcej straciła klasa średnia, uważana dotychczas za fundament Ameryki. Przestała po prostu istnieć. Następni na liście są biali robotnicy przemysłowi, farmerzy oraz mały i średni biznes z prowincji. Ludzie budujący własnymi rękami swój dobrobyt i amerykański etos kariery, dla każdego kto chce pracować. To zresztą najważniejsza różnica pomiędzy uczestnikami obecnych demonstracji, a zadymami BLM i lewaków Antify.
Celem prezydentury Bidena jest zniszczenie amerykańskiego etosu opartego na takich wartościach, jak religia, rodzina i ciężka praca. Prawa jednostki, wolność światopoglądowa i swobodna konkurencja mają zostać zastąpione światopoglądowym dyktatem nazwanym dla niepoznaki równością.
Zresztą prezydent-elekt sam jest reliktem. Za jego plecami kryją się figuranci Obamy i Clintonów, którzy na czele z wiceprezydent Kamalą Harris trzymają w rękach faktyczny ster władzy. Jak więc będą wyglądały Stany Zjednoczone za cztery lata, gdy z cienia niepotrzebnego już Bidena wyjdą nowe elity?
Paradoksalnie, żywym zwiastunem tego, co czeka niebawem wszystkich Amerykanów, jest Mimi Groves. Absolwentka liceum ma dziś 18 lat, a jej życie legło w gruzach po donosie kolorowego ucznia. Gdy Mimi była niedojrzałą 15-latką, dała upust emocjom, mówiąc po zdanym egzaminie na prawo jazdy: „Czarni spójrzcie, ja też potrafię kierować!”. Nagrała i umieściła filmik w sieci społecznościowej. Wówczas nie wzbudził zainteresowania jej klasowego kolegi Jimmy Galligana.
Rówieśnik poczekał z osobistą zemstą na sprzyjające okoliczności, czyli prezydenturę Joe Bidena. Po wygranej demokratów obnoszących się z hasłami rasowej równości, afroamerykański „mści-ciel” złożył donos do „The New York Times”. Gazeta dosłownie zlinczowała medialnie dziewczynę, liceum i całe hrabstwo, stawiając wszystkich jako godne potępienia przykłady rasizmu.
Co obchodzi czyjeś życie hunwejbinów z redakcji NYT? Mniej niż nic, bo przecież narzucając lewicową dyktaturę, niszczą wszystkich, którzy staną im na drodze do władzy nad duszami Amerykanów. Wzorowa uczennica Mimi złożyła podanie o przyjęcie do prestiżowego Uniwersytetu Tennessee. Wygrała konkurs, ale pod wpływem artykułu w NYT komisja rekrutacyjna skreśliła uzdolnioną dziewczynę z listy przyszłych studentów.
W międzyczasie własne liceum pozbawiło Mimi tytułu szefowej szkolnej drużyny cheerleaderek. Nadgorliwość nie pomogła, NYT ogłosił szkołę rasistowską i wciągnął na edukacyjną listę proskrypcyjną.
Jako rasistowskie napiętnowane zostało całe hrabstwo, w którym mieszka dziewczyna wypchnięta w wieku 18 lat poza nawias społeczeństwa. Jej los dzielą już uczestnicy demonstracji pod Kapitolem.
Do niezależnych jeszcze tytułów prasowych dociera coraz więcej sygnałów złamanych karier i dramatów trwałego bezrobocia. Wyrzuceni z pracy zostali między innymi prawnik, makler bankowy i robotnik fabryczny. W obawie o zniszczenie reputacji oskarżeniami o sympatię do Trumpa, wystraszeni pracodawcy asekuracyjnie zwalniają podejrzanych o nieprawomyślność.
Nie bez przyczyny światowe media zaczynają porównywać USA lewicowej dyktatury firmowanej przez Bidena do sowieckiej bolszewii lub Republiki Weimarskiej na krótko przed puczem nazistów. Czy po inauguracji nowego prezydenta staniemy się świadkami amerykańskiego wydania „nocy długich noży”? W każdym razie, i nie jest to żart, Amerykanie i Amerykanki zaczną inaczej kończyć modlitwy.
Jak informuje portal „Washington Examiner”, kongresmen-demokrata Emanuel Cleaver forsuje w Kongresie nowe prawo, zgodnie z którym tylko mężczyźni mogą mówić tradycyjnie „Amen”. Ze względu na poprawność równości płciowej kobiety będą używały „Amen, and a-women” czyli spolszczając „Amenka”. Wszystko przez człowieka, który ośmielił się spróbować powstrzymać szaleństwo. Chodzi oczywiście o Donalda Trumpa broniącego amerykańskich wartości stojących u podstaw globalnej potęgi.
Jak więc zauważył Jacob Heilbrunn z „The National Interest”, manifestacja pod Kapitolem była tylko rozpaczliwą reakcją na polaryzację światopoglądową sztucznie forsowaną przez partię demokratyczną. Jej kulminacja miała miejsce wiosną, gdy ulice amerykańskich miast opanował rozbój BLM. Bandyckie popisy nie spotkały się ze strony liberałów nawet z ułamkiem potępienia, które spadło na Trumpa i jego zwolenników. Tyle, że zdaniem dziennikarza prezydencki wiec, a nawet marsz na Kapitol mieszczą się w regułach cywilizowanej walki politycznej. Wobec sabotażu aparatu państwa, który winien chronić praworządność, Trump wykorzystał uświęconą metodę nacisku społecznego na instytucje.
Każdy obywatel Stanów Zjednoczonych ma prawo do ulicznego protestu w imię obrony wolności jednostki. To podstawa demokracji, w odróżnieniu od wyczynów przestępczej tłuszczy, która wiosną rozgrabiła i zdewastowała połowę USA.
Dlatego najważniejsze pytanie stojące dziś przed Ameryką brzmi następująco: Czy uda się powstrzymać rosnącą falę wzajemnej agresji, którą lewica uruchomiła anarchią BLM, skrywając za antyrasizmem chęć wprowadzenia własnej dyktatury? Niestety Washington Examiner” nie spieszy z optymistyczną prognozą. Swój pesymizm opiera na opiewaniu przemocy w NYT. W czerwcu 2020 r. gdy ofiarą rozwydrzonych złodziei padły całe dzielnice wielu miast, Nicol Hannah-Jones pisała: „Przemoc jest wtedy, gdy policjant klęczy na szyi Afroamerykanina. Gdy chodzi o grabież, podpalenia i niszczenie własność, którą może zastąpić inna własność, wówczas o przemocy nie ma mowy!”.
Dlatego Stephen M. Walt z magazynu „Foreign Policy” wieszczy, że prezydentura Joe Bidena nie rozpocznie pojednania i odbudowy, tylko zapoczątkuje zmierzch Stanów Zjednoczonych. Jednym z czterech głównych czynników upadku amerykańskiej potęgi jest „sztuczna polaryzacja, która prowadzi USA w ślepy zaułek”.
Stoją za nią wzorcowo zorganizowane organizacje lobbystyczne suto opłacane przez beneficjentów globalizacji. Nie da się bowiem ukryć destrukcyjnego wpływu wielkich pieniędzy na politykę wewnętrzną, a szczególnie na skostniały, a więc podatny na manipulacje system wyborczy. Amerykę czeka dyktatura mniejszości.
Bardziej radykalny scenariusz przewiduje, że prezydentura Bidena zakończy się innym scenariuszem. Alternatywą dla lewicowej dyktatury będzie rozpad USA. Taka jest prawidłowość potężnych państw rządzonych przez skorumpowane politycznie i dosłownie elity.