-1.7 C
Warszawa
sobota, 23 listopada 2024

Globalny terror kultury odrzucenia

Masowe poparcie Amerykanów dla Donalda Trumpa wykracza daleko poza sztampę sporu politycznego, ekonomicznego, a nawet ideologicznego. Prawdziwą przyczyną polaryzacji USA, a więc i świata jest cancel culture.

Czy kultura może sterroryzować świat? Wydawałoby się, że nie. Z definicji stanowi bowiem zaprzeczenie wszelkich form przemocy i barbarzyństwa. Tymczasem współczesny świat, podobnie jak po erze świetności antyku, wkroczył w wieki ciemne, nowe średniowieczne.
Sytuacja jest tym bardziej zaskakująca, że jeszcze nigdy w historii ludzkości postęp technologiczny nie miał wręcz geometrycznych rozmiarów. Media codziennie przynoszą informacje o odkryciach w sferze biologii, fizyki kwantowej czy nanotechnologii. Gdy jedna za drugą ziemskie sondy kosmiczne lądują na Księżycu, a nawet na Marsie, naszą planetę zaatakował agresywny wirus. Wbrew pozorom nie chodzi o COVID-19, tylko o naprawdę mordercze zjawisko, a raczej śmiercionośny fenomen.
To cancel culture, nazywana eufemistycznie kulturą odmiany, która tak naprawdę bezwzględnie karze wykluczeniem ze społeczeństwa każde odstępstwo od narzuconej normy. Taką normą jest poprawność polityczna, za którą kryje się idea obłędnej równości wszystkich i wszystkiego. Nawet lewica stojąca za globalną agresją zaczyna być przerażona skalą zjawiska. No cóż, każda rewolta pożera w końcu swoje dzieci. Jak opisać zjawisko? Najciekawszą definicję przytacza Urszula Kuczyńska na łamach „Krytyki Politycznej”. „Ktoś z powodu jednego fałszywego kroku albo odrębnej opinii nagle przestaje być jednym z nas, cały jego dorobek przestaje się liczyć, a on sam zostaje uznany za niegodnego naszej uwagi i czasu, i to nawet bez próby zrozumienia czy choćby rozmowy”. Mówiąc wprost, każde odstępstwo od poglądów większości jest karalne.
Tak to działa, głównie z powodu gwałtownego rozwoju technologicznego i globalnego obiegu informacji, w którym każdy z nas może wziąć udział, i najczęściej bierze. Niestety ukryty zwykle za nickiem, co ośmiela do bezpardonowych ocen i wyrażania poglądów. Choć to akurat przeszłość, bowiem bezkarność zamieniła użytkowników w dziką, żeby nie powiedzieć, często chamską hordę. Dlatego zamiast wymiany opinii i jak to bywa gorącego sporu, w którym uczestnicy mają prawo do emocji i adekwatnego słownictwa, debatę zamieniły ataki na wyrazicieli niepoprawnych czy też nieakceptowanych poglądów. Ba, karane są już nie poglądy, tylko samo prawo do samodzielnego, a więc z założenia krytycznego myślenia. Dlatego Kuczyńska zaproponowała jeszcze jedną nazwę, „kultura orania”. Co gorsza, to tylko wstęp do jednoczesnego sterroryzowania przeciwnika i wskazania jego winy poprzez odsądzenie od czci i wiary, co równa się wykluczeniu ze wspólnoty, a więc cywilizacyjnego kręgu. I to wcale nie w ramach wirtualnej społeczności danej platformy komunikacyjnej, czy ogólniej sieci, ale w realnym świecie. Ostracyzm i wykluczenie napiętnowanych osób przenoszą się na ich kariery zawodowe, a więc nie tylko życie prywatne i rodzinne. Uderzają w podstawy egzystencji materialnej i społecznej.
Mówiąc wprost, cancel culture to zjawisko z gatunku terroryzmu, tyle tylko, że przeciwników zabijają nie ładunki wybuchowe, noże czy pociski rewolwerów. Rolę narzędzia zbrodni przejęła medialna nagonka, przy której trolling lub mobbing, karalny w większości państw, to pestki.
Autorka „Krytyki politycznej” akcentuje, że zjawisko nie jest domeną osób lub grup o konserwatywnych poglądach. Tak jakby reprezentowanie takich wartości było równoznaczne ze skłonnością do rzeczywistej bądź wirtualnej przemocy.
Przecież taką narrację wkładają do głów liberalne media, pejoratywnymi kompilacjami skojarzeniowymi, takimi jak prawicowość, szowinizm, rasizm, koniecznie z przedrostkami ultra. Nic podobnego. Ten kto choć pobieżnie zna historię, wie, że terroryzm i stosowanie różnych form przemocy to domena lewicy. Od nihilistów, przez anarchistów i socjalistów-rewolucjonistów, po sowiecki totalitaryzm, który stworzył swoje zbrodnicze odbicie w nazizmie.
Z pewnością liberalna demokracja nie stworzyła cancel culture, ale jej ogromny grzech to brak reakcji dla spontanicznych, bo oddolnych, procesów nienawiści w sieci. Dziś liberałowie powinni się trzykrotnie uderzyć w pierś, mówiąc: nasza wina.
Po pierwsze, chodzi o stworzenie komfortowych warunków bezkarności gigantów IT, które dla zysku narzuciły reguły gry, zarówno demokracji, jak i państwu prawa, strojąc się w piórka obrońców wartości i etyki. Dowodem jest blokada konta Donalda Trumpa za rzekome nawoływanie do przemocy. Ten sam los spotkał chrześcijańskie agencje informacyjne za ujawnienie transpłciowości kandydata wytypowanego przez Joe Bidena na stanowisko zastępcy sekretarza zdrowia. Wreszcie nastąpił precedens australijski. Na trzy dni przed uruchomieniem narodowej akcji szczepień Facebook zablokował zasoby informacyjne federalnego rządu Australii, władz stanowych, a przede wszystkim służb medycznych.
Przyczyną były nowe regulacje krajowe nakazujące Facebookowi dzielenie się zyskiem z miejscowymi nadawcami za wykorzystanie ich wiadomości. Chodzi więc o ochronę własności intelektualnej, której głównymi beneficjentami są największe platformy technologiczne. Prawo nie może przecież działać w jedną stronę.
Po drugie, liberalna demokracja nie zapobiegła kumulacji i eskalacji negatywnych zjawisk sieciowych. Dzięki temu lewica zawłaszczyła zjawisko, przejęła sterowanie nienawiścią i przekształciła je w rewolucyjną broń atomową, której używa do wprowadzenia totalitarnej dyktatury poprawności politycznej. To istota krucjaty odrzucenia, a więc narzucania siłą większości władzy mniejszości. I po trzecie liberalna demokracja nie zrobiła nic, aby przerwać obłęd polowania na czarownice, o którym z całym przekonaniem mówi podczas próby impeachmentu Donald Trump. Trudno się dziwić, że jego słowa z nie mniejszą wiarą powtarza dziś 75 mln Amerykanów. A także setki milionów ludzi na całym świecie, bo sprzeciw rośnie.
Jak wiadomo z praw fizyki i stosunków społecznych, to akcja rodzi reakcję. Dziś jest nią rozkręcona spirala podziałów, mowy nienawiści, czyli front skrajności. Koniecznie z uwagą ultra, oczywiście już po obu stronach, bowiem ofiary mają prawo do samoobrony.
Dlatego trudno odmówić słuszności Urszuli Kuczyńskiej, która twierdzi: „Ci »unieważnieni« po odtrąceniu przez własne środowiska nie będą nawet musieli szukać nowych sojuszników. Nowi sojusznicy sami ich znajdą. To my powinniśmy się zastanowić, czy naprawdę mamy ochotę zasilać ich szeregi odtrąconymi „zdrajcami” stuprocentowej poprawności”. Inaczej dojdzie do medialnej rzezi, która zamieni się w realny bunt.
Globalny terror
O powadze sytuacji świadczy dramatyczny apel intelektualistów, bowiem kultura odrzucenia dawno przestała być spontaniczna, ani tym bardziej nie dotyczy wyłącznie sieciowych porachunków pomiędzy panem „X” i równie anonimową panią „Y”. Na łamach „Harper’s Magazine” 150 twórców kultury, jak sami zaznaczają, z obu stron światopoglądowej barykady, wezwało do ratowania swobody wyrażania poglądów, a więc nieskrępowanej wolności debaty publicznej, a także prawa każdego człowieka do samorealizacji i rozwoju. Intelektualiści zwracają uwagę na kluczowe zagrożenie, którym jest „pułapka poprawności politycznej”. Ostrzegają przed ograniczeniem, jakim jest postrzeganie rzeczywistości tylko w kategoriach zwycięzców i przegranych. „Swoboda wymiany informacji i myśli z dnia na dzień podlega ograniczeniu. I jakkolwiek spodziewamy się tego ze strony radykalnej prawicy, to instynkt cenzorski zaczął przenikać głębiej w tkankę społeczną: brak przyzwolenia na istnienie przeciwnych poglądów, moda na publiczne zawstydzanie i ostracyzm, skłonność do sprowadzania skomplikowanych kwestii politycznych do ucinających debatę, moralnych pewników”, napisali autorzy listu. Ich nazwiska mówią same za siebie. Pisarka J.K. Rowling, która po ostrej wypowiedzi na temat transpłciowości nagle przestała być „autorką bestsellerów”, spadając do roli „popularnego pisarzyny”.
To Salman Rushdie, wciąż zagrożony śmiercią z rąk fanatycznych islamistów, a także profesor Uniwersytetu Harvarda Steven Pinker, zmieszany z błotem za jeden niepoprawny politycznie wpis w Twitterze.
Kultura odrzucenia jest bowiem zjawiskiem bardzo demokratycznym. Jej ofiarą może paść uznany autorytet w swojej dziedzinie, jak i zwykły nastolatek. Do pierwszej kategorii należy Michael Shellenberger, uznawany za lewicowego rzecznika postępu. Jak sam pisze na blogu titansofnuclear, jest rzecznikiem ekologicznego aktywizmu. Tyle że rozumie termin specyficznie. Uważa, że do ochrony ekologicznej niezbędny jest rozwój technologiczny, zaś kluczem ratowania Ziemi przed zmianami klimatycznymi jest energia jądrowa.
Opublikował m.in. manifest eko-modernizmu, w którym zaproponował, aby „zrównoważony rozwój”, ogłoszony przez ONZ globalnym celem ekonomicznym, zastąpiło intensywniejsze wykorzystanie zasobów naturalnych z pomocą nowych, czystych technologii. Tylko w ten sposób ludzkość zmniejszy efekt cieplarniany, nie rezygnując jednocześnie z własnego rozwoju, a więc poprawy sytuacji gospodarczej najuboższych krajów świata. Nie trzeba dodawać, że Shellenberger wywołał swoimi poglądami furię ultrasów zielonej gospodarki.
Inną, wielokrotnie opisywaną, ofiarą kultury odrzucenia stała się dziennikarka Bari Weiss, zaszczuta i zmuszona do odejścia z „The New York Times”. – Atmosfera w redakcji zrobiła się duszna, po tym jak objęto mnie regułą dzwonka alarmowego. Jeśli któremuś z kolegów nie spodobał się mój tekst lub artykuł, który zamówiłam u innego autora, mógł zażądać wstrzymania publikacji – powiedziała Weiss w wywiadzie dla francuskiego portalu Le Point, skarżąc się na zaostrzającą się cenzurę. – Mogłam zostać i pisać politycznie poprawne teksty lub odejść i publikować to, co uważam za słuszne – wyjaśniła. – Przecież zostałam zatrudniona po to, aby prezentować opinii publicznej punkty widzenia odmienne od linii NYT – dodała.
Okazało się jednak, że Weiss różniła się od poglądów redakcji w zbyt wielu kwestiach. Od prawa Izraela do ziem okupowanych, przez ocenę skali antysemityzmu, po prawo Amerykanów do poparcia Donalda Trumpa. Rzecz jasna ofiarami cancel culture nie są jedynie twórcy kultury, dziennikarze lub postaci znane z pierwszych stron gazet. Nie są nimi również aktywni użytkownicy sieciowej społeczności, posiadający jakiekolwiek poglądy politycznie bądź ideowe. Nagonka objęła swoim zasięgiem najzwyklejszych ludzi, a nawet dzieci używające TikToka czy Facebooka. Popatrzmy, co kultura sieciowego terroryzmu zrobiła z Nickiem Sandmannem. W 2019 r. u stóp pomnika Lincolna w Waszyngtonie spotkały się dwie demonstracje. Uczestnicy pierwszej, Marszu w Obronie Indian, protestowali przeciwko zakłamanej historii rdzennej ludności Ameryki. Manifestanci drugiej, Marszu dla Życia, demonstrowali przeciwko aborcji. Doszło wówczas do spotkania ucznia katolickiego liceum z Kentucky, Nicka Sandmanna, i indiańskiego aktywisty, Nathana Phillipsa. Film opublikowany w sieci tendencyjnie wskazał jako agresora młodego katolika.
Nagonki, którą liberalne i lewicowe media rozpętały przeciwko młodemu obrońcy życia, nie da się z niczym porównać. Anonimowe groźby fizycznej rozprawy otrzymywali także jego koledzy oraz nauczyciele.
Tymczasem, jak udowodniły proces sądowy i dziennikarskie dochodzenie, indiański aktywista sprowokował całe zajście. Co więcej, wykorzystując aureolę niesłusznie skrzywdzonego, kontynuował prowokacje, zakłócając uroczystości religijne w katolickim sanktuarium.
Aby prawda ujrzała światło dzienne, potrzeba było śledztwa agencji detektywistycznej i powództwa cywilnego, które sądownie przywróciło cześć Nickowi Sandmannowi. Przez rok młodemu człowiekowi groziło wyrzucenie poza nawias społeczny, z etykietą niepoprawnego politycznie, katolickiego, czyli ultraprawicowego fanatyka.
Rok później takiego losu nie uniknęła jednak uzdolniona nastolatka Mimi Groves. Życiowy start absolwentki liceum i niedoszłej studentki prestiżowego Uniwersytetu Tennessee zniszczył trzysekundowy film szkolnego szpicla. NYT zrobił z denuncjatora postępowego bojownika o rasową równość. W kadrze dziewczyna wyraziła się bowiem o Afroamerykanach, per „czarni”. W związku z tym „The Washington Post” zadał logiczne pytanie, co złego zrobiło dziecko, jeśli słowa „Negr” z dumą używają popularni afroamerykańscy raperzy?
Tymczasem sprawa Mimi, rozdmuchana przez NYT, jest klinicznym wprost przykładem terrorystycznej kultury wykluczenia. Dziewczyna nie ma już co marzyć o studiach, została przecież do końca życia napiętnowana, jako rasistka. Lewicowy tytuł dokonał na zwykłej amerykańskiej nastolatce pokazowej egzekucji. A to stawia pytanie o przyszłość fundamentalnych praw jednostki, takich jak domniemanie niewinności. Podeptane zostały zasady demokracji i państwa prawa.
Ruch oporu
Niestety, ale wiele wskazuje na to, że kultura odrzucenia stała się główną bronią w arsenale demokratów, którzy właśnie przejęli władzę w USA. A jeśli tak, to eliminacja ze społeczeństwa urasta do rangi polityki państwowej. Joe Biden wezwał ostatnio platformy sieciowe do wzmocnienia cenzury niepoprawnych informacji o COVID-19 i ubocznych efektach szczepionek. Zgoda, cel jest szczytny. Tylko co będzie potem? Cenzura i egzekucje rudych, a potem łysych? Do takiego wniosku doszedł bezkompromisowy francuski tygodnik „Valeurs Actuelles”. Zdaniem redakcji amerykańscy liberałowie zawarli z sieciowymi gigantami i lewicowymi mediami wygodną umowę.
Jej przedmiotem jest cenzura narzucająca cancel culture Stanom Zjednoczonym i całemu światu. Nie chodzi już o poprawność polityczną tylko zastraszenie wszystkich myślących inaczej. Przykładem jest nagonka na zwolenników Donalda Trumpa. Pod wpływem medialnych oskarżeń o terroryzm i ekstremizm są wyrzucani z samolotów i stają przed sądami za manifestację swoich poglądów. Facebook i Twitter delegalizują bezprawnie tysiące użytkowników. Nie bez przyczyny, bowiem atmosferę podgrzewa demokratyczna większość w Kongresie. Przesłanie jest proste. Być może Donald Trump uniknął impeachmentu, ale was, zwykłych Amerykanów, zniszczymy. Pod tym samym hasłem demokraci dokonują czystki służb specjalnych, policji i armii, usuwając przeciwników politycznych. Niszczą podstawę demokracji, którą jest pluralizm światopoglądowy. Trudno więc oprzeć się wrażeniu déjà vu, tyle tylko, że z sowieckiej historii. Stalin masowymi represjami likwidował „inakomyslie”, czyli pluralizm. Czy kultura odrzucenia ponownie wpędza ludzkość do globalnego gułagu?
W każdym razie coraz więcej myślących osób odnosi takie wrażenie. Eric Dezenhall to popularny konsultant PR i strateg polityczny. Obecnie koncentruje się na komercyjnej pomocy ofiarom społecznego wykluczenia. Owszem mówi „The Washington Post”, że zarabia na tym miliony, ale wolałby, aby przeciwko czarnemu fenomenowi powstał masowy ruch oporu. – Patrzę na cancel culture klinicznie, a nie ideologicznie, lecz z przerażeniem odkrywam, że bronię swoich klientów przed #meetoo#, BLM, ekologami i eliminacją z wielu innych dziedzin życia – twierdzi ekspert. Jego zdaniem droga dalszych ustępstw jest błędna, ponieważ już obecnie świat zdominowała zasada „najpierw egzekucja, potem wyrok”. Dziś publiczne oskarżenie to gwarancja natychmiastowej eliminacji z życia. – Mam znajomych, którzy dobrowolnie zwolnili się z firm, aby uniknąć zarzutów i napiętnowania. Znam też przypadki nauczycieli akademickich, którzy przestali wykładać ze strachu lub obrzydzenia do samych siebie. Zaliczali studentom zajęcia tylko w obawie przed zarzutami rasizmu lub braku szacunku dla mniejszości obyczajowych – przyznaje Dezenhall. Tłumaczy jednak, że za chwilę każdy może zostać wskazany jako zabójca, handlarz narkotyków lub gwałciciel. Aby powstrzymać kulturową agresję, potrzebny jest nowy Robespierre, który użyje wobec terrorystów ich własnych metod. – Destrukcyjną kulturę, która zawraca ludzkość w epokę terroru, można pokonać jedynie wtedy, gdy urosną piramidy ofiar – twierdzi amerykański konsultant.
Mniej drastycznie, choć równie ostro postrzega problem Bari Weiss. Mówi, że w USA powstaje ruch sprzeciwu. To nie przypadek, że jego osią są aktywiści, pożarci przez rewolucję. Chodzi o liberałów, których lewica uznała za zbyt mało postępowych. Oskarżeni o reakcjonizm, najpierw zaszyli się pod nickami w sieci. Dziś porozumiewają się, stosując metody konspiracji, tworząc alternatywną rzeczywistość. Przecież akcja rodzi reakcję.

Poprzedni artykuł
Następny artykuł

FMC27news