-0.6 C
Warszawa
sobota, 23 listopada 2024

O globalnym nieprzesiąkaniu bogactwa

Przypadek państw Ameryki Południowej, zwłaszcza Argentyny i Wenezueli stawia na głowie klasyczne prawa ekonomii Adama Smitha, zgodnie z którymi bogactwo zgromadzone przez gospodarcze elity danego państwa powinno następnie „przesiąkać” ku niższym warstwom społecznym, choćby w postaci ofert dobrze płatnej pracy, powodując dalej podniesienie dobrobytu całego narodu. 


W Ameryce Południowej i Środkowej to się nie sprawdza, mówiąc delikatnie, i ten model relacji ekonomicznych wydaje się zmierzać do rozpowszechnienia w skali całego globu. Bogactwo gdzieś znika, zamiast przesiąkać…

Wenezuela ma jedne z największych na świecie złóż ropy naftowej, a zatem ten kraj powinien pławić się w dobrobycie na wzór bogatych krajów arabskich. Tymczasem zamiast bezpłatnej służby zdrowia i edukacji, co najmniej, finansowanych z dochodów z ropy, mamy tam permanentny stan upadku gospodarczego i politycznego, na granicy katastrofy humanitarnej, albo już poza nią. Wenezuelskie bogactwo nie zostało w kraju, tylko gdzieś sobie poszło.

Podobnie w Argentynie, wstrząsanej systematycznymi kryzysami ekonomicznymi. W kraju neutralnym przez dwie wojny światowe, robiącym kokosy na handlu ze wszystkimi wojującymi stronami, który na dodatek obłowił się, sprytnie łupiąc uciekających tam nazistów z żydowskiego złota, co można odnotować z mściwą satysfakcją. Niemieccy zbrodniarze wojenni nie mieli się komu poskarżyć, co zostało skwapliwie wykorzystane przez małżeństwo Peron. Jednak do niższych warstw społecznych trafiły z tego grosze, ledwie czubek złotej góry lodowej, a co z resztą?

Znikła w szwajcarskich bankach. Adam Smith najwyraźniej nie przewidział tego, że bogactwo narodów będzie systematycznie wyprowadzane z krajów, w których zostało wytworzone, i to jest raczej ekonomiczna reguła, a odkryte przez niego zasady były od niej wyjątkiem. Wolny rynek ze swoją niewidzialną ręką pojawia się z rzadka, tu i ówdzie i tylko na chwilę. Dobrym przykładem jest amerykański Dziki Zachód, który był naprawdę wolnorynkowy tylko wtedy, gdy był dziki. Jak się ucywilizował, stał się czyjś, został pogrodzony drutem kolczastym i już nie każdy kowboj mógł zostać bogatym ranczerem, a tylko ci, co się dziedzicami bogatych ranczerów urodzili.

Cywilizacja, która wydała Adama Smitha, czyli Anglia połowy XVIII w., była w dziejach ludzkości czymś absolutnie wyjątkowym. Świadczy o tym choćby sam fakt, że wielkiej sławy i poważania mógł zażywać tam skromny profesor etyki, co dziś wydaje się nie do pomyślenia. Ludzie opowiadający o etyce biznesu budzą obecnie śmiech niczym komicy-standuperzy. Natomiast tam i wtedy, w kraju surowego protestantyzmu, stojącego na progu rewolucji przemysłowej, etyka w ekonomii wcale nie była śmieszna.

Przede wszystkim dlatego, że Anglia była państwem prawa, wyprowadzanego z moralności protestanckiej. Elity mogły się dorabiać, ale nie mogły okradać i wyzyskiwać swoich współwyznawców. Poganie w Indiach i Afryce to inna sprawa. Osiemnastowieczny angielski przemysłowiec miał być na wzór patriarchy biblijnego, który prowadzi przez pustynię nędzy swój lud roboczy. Należało postępować sprawiedliwie! Owszem, różnie to pojęcie sprawiedliwości rozumiano, ale było ono Anglikom tej epoki głęboko wpojone.

To nie Adam Smith powiedział, że chciwość jest dobra. I nie miał on świadomości tego, że bogactwo nie przesiąka, jeśli z jakichś powodów nie musi tego robić. Ideałem skutecznego biznesu jest XIX-wieczne Kongo, gdzie Murzynów zapędzono do niewolniczej pracy, płacąc im tylko prawem do życia i posiadania obu rąk. A i to uznano w końcu za stawkę zbyt wygórowaną, więc cofnięto im prawo do życia, zabraniając bezproduktywnie zabiegać o zdobywanie pożywienia i każąc pracować aż do śmierci głodowej. Podobny proces dał się zaobserwować nawet w Anglii drugiej połowy XIX wieku, w szczycie kapitalistycznego cudu gospodarczego, kiedy to płace realne robotników przemysłowych wbrew ogólnoświatowej koniunkturze systematycznie malały. Po co komuś płacić za pracę, jak nie trzeba?

Elity, jeśli nie muszą się podzielić zyskiem, biorą wszystko. Pytanie tylko dokąd one z tym wszystkim idą? I pytanie ważniejsze, bardzo aktualne, dokąd one pójdą teraz, w sytuacji, gdy post-nowoczesne społeczeństwa Zachodu, pozbawione wolności słowa i realnej demokracji, zatomizowane, bez oparcia w rodzinach oraz społecznościach lokalnych, wysterylizowane z wszelkich odruchów obywatelskich nie będą już w stanie tego podzielenia się bogactwem na swoich elitach wymusić…?

Nie mam tu na myśli żadnych rewolucji społecznych, tylko zwykłe państwo prawa, stanowiące normy uniemożliwiające zorganizowany rabunek współobywateli. Kto będzie tych praw strzegł, jeśli zabraknie klasy średniej, inteligencji, a nawet zwykłego myślenia o przyszłości własnej rodziny? Bo przecież rodzina stanie się przygodnym związkiem przypadkowych osób, przypadkowej płci, który nie będzie potrzebować żadnej przyszłości, a już zwłaszcza konieczności trwania minimum 15-20 lat, żeby zapewnić reprodukcję nowego pokolenia.

Wśród ludzi związanych z bankowością krąży dowcip, że wojen światowych było osiem. Dwie pierwsze spowodowali Niemcy, jak wiadomo, a sześć następnych „gnomy z Zurychu”, czyli szwajcarscy bankierzy swoimi spekulacjami, wymuszając m.in. dewaluację brytyjskiego funta szterlinga. Tak przynajmniej twierdził brytyjski premier Wilson, by mieć na kogo zwalić winę za niepowodzenia własnej polityki gospodarczej. Szwajcarzy przyjęli rzecz z humorem i postawili rzeźbę gnoma przed Muzeum Pieniądza w Zurychu. A jak było naprawdę?

Niewątpliwie to bezdenne skarbce szwajcarskich banków przyjęły bogactwa wyprowadzone z Argentyny i Wenezueli oraz wielu innych krajów niebędących państwami prawa. Szwajcarskie tajemnice bankowe nie doczekały się jeszcze swojego Snowdena, a jeśli doczekały, to nie wysłano za nim płatnych zabójców w rodzaju rosyjskich trucicieli, budząc tym światową sensację i oburzenie, tylko załatwiono rzecz dyskretniej, posyłając za zdrajcą pieniądze i odkupując zagrożone tajemnice od niego samego lub ludzi, którym je przekazał. Choćby od właścicieli serwerów. Snowden mógł się przytrafić tylko organizacji mającej ograniczone środki, zarówno w zakresie finansów, jak i przemocy, czyli biednej i poczciwej CIA…

Rola geopolityczna światowego systemu bankowego, którego częścią są „szwajcarskie gnomy”, pozostaje więc tajemnicą. Choć można podejrzewać, że jest to rola znacząca i stanowi poważne zagrożenie dla społeczeństw Zachodu, które znalazły się na drodze do masowego wywłaszczenia. W sumie nawet nie wiadomo kto dyryguje tą orkiestrą, banki amerykańskie są podobno bardziej wpływowe od europejskich. Rozważania takie ocierają się o teorie spiskowe, ponieważ możemy tylko obserwować, co było wcześniej, a co później, bez gwarancji, że istotnie zachodzi tu związek przyczynowo-skutkowy. Jednak biorąc na to poprawkę, spróbujmy.

Przykładową koincydencją zdarzeń jest schyłek rządów Muammara Kadafiego w Libii, który w 2010 r. ogłosił dżihad przeciw Szwajcarii i rok później już nie żył, choć on akurat nie był szczególnie znienawidzonym dyktatorem, raczej bardziej ekscentrycznym niż krwawym, i od jakiegoś czasu prowadził całkiem udane reformy polityczne. Podziemny bóg szwajcarskich gnomów okazał się jednak mocniejszy od Allacha.

Teraz mamy żenująco śmieszną aferę „Pandora papers”, w ramach której dwa międzynarodowe bataliony, czyli 600 dziennikarzy śledczych, zdołało namierzyć paru półinteligentnych celebrytów, króla Jordanii, ISIS ducha winnego oraz kilkuset biznesmenów drugiego i trzeciego sortu. Akurat żadnego priorytetowego klienta poważnego szwajcarskiego banku, proszę zauważyć. Może z wyjątkiem prezydenta Putina, o którym wszakże nie dowiedzieliśmy się rzeczy, które by mu na serio zaszkodziły, a tylko tego, że to w gruncie rzeczy porządny gość, który dba o swoje kobiety i dzieci. W świat poszedł wyraźny przekaz, że z amatorami z rajów podatkowych zadawać się nie warto i wskazówka pod czyjego boga opiekę mają powierzyć się na przyszłość ludzie biznesu. Myślę, że dobrze to przesłanie zrozumiano i następnym polskim nazwiskiem na kolejnej takiej liście za parę lat, będzie jakiś właściciel butiku spod Skarżyska, który nie jorgnął się w porę w trendach globalnej bankowości.

Wreszcie mamy rzymską zasadę „czyja korzyść?” i tu proszę zauważyć jak bardzo w czasach epidemii COVID wzrosły oszczędności w bankach – w samych USA o 2 biliony dolarów. Ileż trzeba by się było wykosztować na kampanię reklamową zachęcającą ludzi do odłożenia tych pieniędzy w normalnych czasach? A tu jeszcze w bonusie wszelkie koszty PR-owe i rolę chłopca do bicia wzięły na siebie koncerny farmaceutyczne…

Warto więc zapamiętać, że nie ma na tym globie tak wielkiego bogactwa, które by nie potrafiło zniknąć dyskretnie i bez śladu w sejfach górskich gnomów lub w Fort Knox. I zniknie ono, jeśli obok nie będzie tkanki społecznej, w której autentycznie i powszechnie szanowaną postacią może być mieszkający z mamusią, gamoniowaty profesor etyki.

FMC27news