Od pewnego czasu wielu autentycznych entuzjastów „Zachodu”, którzy bezinteresownie (zapewne są tacy) wspierali słowem, a nawet czynem, zniszczenie Polski zwanej do 1989 r. „ludową”, przeżywa dziś nie lada rozterki. Ponoć od tej daty „odzyskaliśmy niepodległość”, bo zakończyła się jakaś „okupacja” (sowiecka), a ledwo skrywaną cechą owej „niepodległości” jest panoszenie się obcych ambasadorów (bynajmniej nie rosyjskich), którzy w interesie jakiegoś „zachodniego inwestora” każą zmienić „polskie przepisy” np. podatkowe, aby mogli oni lepiej zarabiać.
Niedawno podczas dyskusji na temat relacji polsko-rosyjskich organizowanej przez ISP jeden z uczestników powiedział, że jedynym „strategicznym celem” polityki amerykańskiej w Polsce jest ochrona kilku w sumie z perspektywy gospodarki tego kraju drugorzędnych „inwestorów” z tego kraju, którzy nie chcą tu płacić podatków. Dopóki władze polskie nie będą przeszkadzać w zarabianiu na „preferencyjnych warunkach”, to będziemy zaliczać się do „wolnego świata” bronionego (oczywiście słownie) w bezkompromisowy i nieprzejednany sposób przez owo supermocarstwo. Wszystkie nadęte dyrdymały opowiadane na temat „niezmiennych i nadrzędnych zasad polityki amerykańskiej” są zawracaniem głowy, bo tam władza państwowa jest swoistą firmą usługową, której świadczenia można kupić poprzez inwestycje na rynku wyborczym. Jest to przecież sensu stricto gospodarka rynkowa: jeśli chcesz np. nie płacić podatków w jakimś państwie, możesz kupić sobie tę usługę prywatnie od jakiegoś „andersena”, albo „zainwestować w politykę”, w tym amerykańską. W ten sposób można rozwiązać ów problem w całym „protektoracie amerykańskim”, nawet powiększając jego zasięg przez zmianę rządów jakiegoś kraju z „autorytarnych” na „demokratyczne” (czyli proamerykańskie).
Część słuchaczy pod wpływem tego dictum nawet rozejrzała się wokół z niepokojem: czy autor powyższej tezy nie przekroczył, aby tej cienkiej linii, za którą nawet słuchający tracą poczucie bezpieczeństwa? Przecież opiniotwórcze i liberalne media, medialni przedstawiciele nauki, a przede wszystkim cała klasa polityczna (bez wyjątku?) reprezentuje całkowicie przeciwstawne poglądy: ten, kto kwestionuje nie tylko „przywództwo” amerykańskie, ale również wyłącznie szlachetne i bezinteresowne motywy tego przywództwa, powinien milczeć. Nie ma prawa głosu, bo wolność słowa jest przywilejem tylko tych, którzy mieszczą się w oficjalnej poprawności. Reszta jest przecież „wrogą propagandą”.
Sądzę, że od pewnego czasu wielu autentycznych entuzjastów „Zachodu”, którzy bezinteresownie (zapewne są tacy) wspierali słowem, a nawet czynem zniszczenie Polski zwanej do 1989 r. „ludową”, przeżywa dziś nie lada rozterki. Ponoć od tej daty „odzyskaliśmy niepodległość”, bo zakończyła się jakaś „okupacja” (sowiecka), a ledwo skrywaną cechą owej „niepodległości” jest panoszenie się obcych ambasadorów (bynajmniej nie rosyjskich), którzy w interesie jakiegoś „zachodniego inwestora” każą zmienić „polskie przepisy” np. podatkowe, aby mogli oni lepiej zarabiać.
Ja to znam z bliska: od kilku lat postuluję proporcjonalne do papierosów opodatkowanie tzw. podgrzewaczy („wyrobów innowacyjnych”), których głównym dostawcą jest oczywiście tego rodzaju „inwestor”. Do października 2020 r. towary te nie były w ogóle opodatkowane akcyzą, a od tej daty obciążająca je akcyza jest pięciokrotnie niższa niż w papierosach. I co wynika z moich starań, które dałyby do budżetu ponad miliard złotych rocznie?
Tylko tyle, że jestem publicznie i prywatnie atakowany przez ten koncern (można sobie przeczytać w internecie) oraz przez przekupnych „dziennikarzy”, oczywiście „liberalnych”, ale również „prawicowych” (tu rządzi niepodzielnie PO-PiS). Jeden z polityków (opozycyjnych) powiedział mi nawet wprost, że opodatkowanie owych podgrzewaczy będzie na poziomie głównego substytutu (czyli papierosów) tylko wtedy, gdyby z jakichś powodów skurczyłby się w Polsce wpływy amerykańskie, a do tego „dopuścić nie wolno”, bo grozi nam wtedy „zagrożenie rosyjskie”.
Nic dodać, nic ująć.