Sojusz Północnoatlantycki rozpoczyna największe manewry od czasu zakończenia zimnej wojny. Deklarowanym celem jest odstraszanie Rosji projekcją siły NATO. Militarna demonstracja wpisuje się w coraz liczniejsze ostrzeżenia o nieuchronności agresji Moskwy na Europę. Kiedy i w jakich okolicznościach wybuchnie? Czy można jej zapobiec i co w tym zakresie robi Polska?
Robert Cheda
Jeśli zaatakujecie
W ramach manewrów NATO pod kryptonimem Steadfast Defender 2024 (Niezłomny Obrońca-2024) do pozorowanego boju rusza 90 tyś. żołnierzy oraz sprzęt liczony w tysiącach egzemplarzy. Oddziały lądowe, morskie i powietrzne będą operowały w całej Europie, od Morza Północnego, przez Atlantyki, po Morze Śródziemne. Tak krótko można opisać największą grę wojenną NATO od czasu zakończenia zimnej wojny, która potrwa 5 miesięcy. Wcześniejsze manewry o podobnej skali odbyły się 40 lat wcześniej udziałem 150 tys. żołnierzy Sojuszu.
Także dziś Europejczycy nie będą „walczyli” samotnie. Według głównodowodzącego połączonych sił zbrojnych Sojuszu w Europie, amerykańskiego generała Christophera Cavoli „NATO demonstruje zdolność do obrony całego terytorium euroatlantyckiego, m.in. przerzucając przez Atlantyk jednostki wojskowe i uzbrojenie ze Stanów Zjednoczonych i Kanady”.
Dlaczego w dobie trudności gospodarczych kwatera główna NATO zdecydowała się na gigantyczne, a w związku z tym kosztowne przedsięwzięcie? – To demonstracja naszej jedności, naszej siły i naszej determinacji, by chronić się nawzajem – wyjaśnił Cavoli. Natomiast jego zastępca holenderski admirał Rob Bauer odniósł się bezpośrednio do rosyjskiej agresji na Ukrainę. – Ostatnia faza rosyjskich działań, choć niszczycielska, nie jest militarnie skuteczna, dlatego wojna znalazła się w impasie – powiedział. Może w takim razie zamiast ćwiczeń warto przesłać Ukrainie więcej broni i amunicji? Sojusz jednak odrabia lekcję ataku na własne terytorium. Co prawda Rosja nie jest wymieniona wprost jako potencjalny agresor, ale nikt w Sojuszu nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Stąd pomysł praktycznego sprawdzianu, w jaki sposób armia USA może wesprzeć aliantów. Scenariusz opiera się na hipotetycznym wybuchu wojny z bliskim i równorzędnym przeciwnikiem. Jedynym państwem odpowiadającym takim kryteriom jest Rosja, dlatego NATO ćwiczy obronę granic państw wschodniej flanki, w tym Polski. Sojusznicze jednostki wojskowe pojawią się również w Niemczech oraz w pasie granicznym od Norwegii, przez trzy republiki bałtyckie, po Rumunię i Turcję.
Wojna bliższa, niż myślimy
Decyzja o przeprowadzeniu międzykontynentalnych ćwiczeń wojskowych nie zapada z dnia na dzień. Jest wynikiem analiz obecnej i prognoz przyszłej sytuacji. Stąd wzmianka o impasie na froncie ukraińskim, która w praktyce jest niewypowiedzianym pytaniem, co się stanie, jeśli Ukraina się załamie? Czy wówczas nawet wykrwawiona armia Putina będzie okupować terytorium naszego sąsiada? Dlatego stratedzy NATO zadają sobie pytanie, gdzie skierują się rosyjskie czołgi po dotarciu do granic Sojuszu. Bo że pojadą dalej, to pewnik. Nie znamy jedynie konkretnej daty, oraz które z państw członkowskich NATO zostanie napadnięte jako pierwsze. Nie chodzi jednak wyłącznie o militarną stronę zagrożenia i mocne ostrzeżenie pod adresem Kremla.
W sensie politycznym i społecznym obecne ćwiczenia są czerwonym alarmem dla establishmentu państw członkowskich NATO, a przede wszystkim dla ich opinii publicznej. Komunikat Sojuszu brzmi: Wojna z Rosją jest znacznie bliżej, niż myśli większość obywateli Zjednoczonej Europy. Muszą spojrzeć inaczej na kwestię dozbrajania Ukrainy. Muszą przyjąć do wiadomości, że po dekadach pokoju i bezpieczeństwa, gwarantujących rozwój i dostatek, największym zagrożeniem dla dalszej prosperity jest Rosja. Moskwa poważnie myśli o zaatakowaniu Europy, a nawet podjęła taką decyzję na najwyższym szczeblu politycznym. Kremlowskie elity postrzegają zbrojny najazd jako jedyny sposób przedłużenia władzy, a więc uniknięcia odpowiedzialności za dekady okradania i terroryzowania własnych obywateli. Wobec cywilizacyjnej i technologicznej zapaści, w jaką wprowadził Rosję skorumpowany reżim Putina, siła zbrojna jest jedynym instrumentem obrony przed buntem społecznym, czyli rozpadem kraju. Z tego samego powodu wojna jest jedynym narzędziem szantażu świata. Bogaty, demokratyczny Zachód ma zapłacić okup za pokój, czyli wziąć na siebie koszty utrzymania kremlowskich bandytów.
Coraz więcej sygnałów potwierdza takie myśleniu Putina o wojnie, a my musimy się do niej przygotować. Zmiana świadomości społecznej jest potrzebna po to, aby europejska klasa polityczna wyszła z letargu, a społeczeństwo ze strefy komfortu. Jedyną szansą uniknięcia wojny jest oddolne carte blanche na zbrojenia i rozbudowę armii, nawet kosztem chwilowego spadku dobrobytu i ograniczenia praw obywatelskich. Są bowiem niezbędne do organizacji powszechnej obrony. Jak pokazują doświadczenia ukraińskie, wojna angażuje wszystkich obywateli, a nie tylko armię. Ponadto siły zbrojne są przekrojem społeczeństwa, dlatego ważna jest motywacja zmobilizowanych i ochotników. Tyle że jak dotychczas wiedzą o tym wojskowi, natomiast elity polityczne Europy nie chcą przyjąć do wiadomości. Zmianie nastawienia służą celowe bez dwóch zdań ucieczki informacji do mediów. Trzeba być naiwnym, aby uwierzyć w niekontrolowany przeciek tajnego planu Bundeswehry na wypadek wybuchu wojny i to wraz z rzetelną oceną jej skali i prawdopodobieństwa. Okazuje się, że niemieccy sztabowcy prognozują wybuch wojny już w 2025 r. Kilku polskich generałów w stanie spoczynku daje naszym władzom 5-6 lat na organizację obrony. Natomiast w Europie Zachodniej pojawiają się głosy ekspertów zawężających okno możliwości jedynie do 2-3 lat. To niewiele jeśli chodzi o samą godzinę „W”. Jednak ryzyko wojny można wydatnie zmniejszyć, przyspieszając radykalnie odbudowę potencjału militarnego Sojuszu do skali porównywalnej z epoką zimnej wojny. Jedynie taki potencjał skutecznie odstraszy Putina.
Niezwarci i niegotowi
Prawdziwą sensacją był niedawny apel szwedzkiego sztabu generalnego, aby obywatele przygotowali się do nieuchronnej agresji Rosji. Wezwanie zostało natychmiast wsparte przez polityków wszystkich opcji. Szwecja słynie z zaufania społeczeństwa do władz. Nie bez powodu, bo każdy Szwed ma miejsce w schronie przeciwlotniczym i otrzymał dokładny instruktarz, co ma zrobić po wybuchu wojny. Wysoki poziom zaufania i świadomości zagrożeń jest wynikiem edukacji. Od szkoły podstawowej, która uczy o wyzwaniach cybernetycznych, po ministrów, premiera i króla, odpowiednio informowanych przez wojskowych i służby specjalne. Na tle Skandynawii Polska wypada marnie. Zarówno jeśli chodzi o wiedzę na temat postępowania w czasie wojny z Rosją, jak i organizację obrony powszechnej. Ustawa „O obowiązku obrony ojczyzny” powstała niedawno i jest tak obszerna, że jej implementacja potrwa dekadę, a tyle czasu nie mamy. Pomija całkowicie aspekt obrony cywilnej, sprowadzając obronę wyłącznie do działań sił zbrojnych.
A co z rolą biznesu, aparatu państwa i nas wszystkich w pomoc armii oraz zapewnieniu kryzysowego bytu? Na politykach obecnej władzy i opozycji spoczywa ogromna odpowiedzialność wyjęcia obrony przed Rosją ze sporów politycznych. Żadna opcja polityczna nie może koncentrować się na zwalczaniu przeciwników, gdy wróg puka do bram. Konsensus w kwestii obrony niepodległości jest potrzebny bez względu, czy do rosyjskiej agresji pozostały 3 lata lub 5 lat. Aby przygotowania dały efekt, prace nad wojenną organizacją państwa i społeczeństwa muszą rozpocząć się dziś. Nie przyniosą oczekiwanych rezultatów bez strategicznej komunikacji z Polakami. Tymczasem politycy zachowują się tak, jakby rosyjskie zagrożenie nie istniało. Prowadzą „wojnę domową” zamiast przygotowań do wojny z Moskwą. Gdy cała Europa zaczyna mówić o niebezpieczeństwie, polskie elity zajęte są wyłącznie sobą. Gdy Łotwa, Estonia i Litwa budują sieć umocnień i rozpoczynają minowanie granic – w Polsce nie dzieje się nic. Panuje głęboka cisza. Niestety Bucza, Mariupol i Chersoń wskazują, że w przypadku najazdu hord Putina samo hasło „Silni, zwarci, gotowi” nie wystarczy.