Rząd zrobił bardzo niewiele, aby uchronić budżet przed procedurą nadmiernego deficytu. Zwalając winę na poprzedników, znalazł tym samym perfekcyjną wymówkę dla niewywiązywania się ze swoich wyborczych obietnic.
Dyscyplina budżetowa w Unii Europejskiej to pojęcie bardzo względne. Co do zasady każde państwo powinno jej przestrzegać na mocy przyjętego już w 1997 roku paktu stabilności i wzrostu. Dodatkowo zobowiązania w tym zakresie ciążą także na krajach przynależących do strefy euro.
Koniec karnawału wydatków
W praktyce jednak już od lat okazuje się, że teoria bardzo silnie rozmija się z praktyką i za swój brak subordynacji w zakresie fiskalnym piętnowane są z reguły lub niemal wyłącznie kraje biedniejsze. Dodatkowo w 2020 roku, ze względu na rzekomo wyjątkowo nadzwyczajną sytuację epidemiologiczną, zdecydowano się na niemal całkowite zniesienie jakichkolwiek reguł.
Karnawał wydatkowo-inflacyjny dobiegł jednak końca i Komisja Europejska coraz bardziej naciska na to, aby narzucić nowe reguły fiskalne. Ta nagła zmiana reguł gry nie wynika wcale z prawdziwej troski o stan budżetów krajów członkowskich, lecz jest ukrytą formą rozciągania coraz większej kontroli nad rządami poszczególnych państw. Począwszy od lipca 2020 r., gdy Unia Europejska doświadczyła swojego „momentu Hamiltonowskiego”, przywoływanie rządów do porządku i oszczędności można już odczytywać jako element zarządzania europejskim państwem federalnym.
Rządząca Polską koalicja, jak dobrze wiadomo, jest tego projektu wielkim entuzjastą, dlatego jej przedstawiciele uruchomienie procedury nadmiernego deficytu przyjęli z dość stoickim spokojem. W ostateczności bowiem stosowane odtąd wobec Polski środki jeszcze bardziej przybliżą ją do upragnionego modelu centralnego zarządzania kontynentem wprost z Brukseli (czy raczej Berlina).
Nowe zasady
Wszczęcie procedury ogłoszono nie tylko wobec Polski, ale także wobec Belgii, Francji, Włoch, Węgier, Malty i Słowacji. Już wkrótce zostaną przedstawione oficjalne zalecenia, które należy wprowadzić w życie w perspektywie 4-7 lat. Przykład objętej wcześniej tą samą procedurą Rumunii pokazuje, że ich niespełnianie nie pociąga za sobą żadnych katastrofalnych konsekwencji, lecz należy pamiętać o tym, iż od 1 kwietnia br. weszły w życie zupełnie nowe zasady. Zgodnie z nimi państwo poddane procedurze nadmiernego deficytu musi zobowiązać się do przestrzegania zindywidualizowanego planu DSA (analizy zrównoważonego długu). Tym samym Polska i inne kraje na własnej skórze przetestują nowe rozwiązanie, które na papierze przedstawia się jako kolejne ograniczenie suwerenności. Ograniczenie to wynika wprost z faktu, że podmiotem współdecydującym o układaniu kolejnych budżetów będą odtąd organy unijne.
Jak już wspomniano, obecna ekipa rządząca uczyniła bardzo niewiele, aby powstrzymać uruchomienie procedury. Zamiast ograniczyć niepotrzebne wydatki, rząd Donalda Tuska z dumą podkręcił tempo transferów socjalnych, ogłaszając m.in. niedawno start programu „babciowego” oraz przywracając wyższe emerytury dla byłych komunistycznych funkcjonariuszy. W ostatnich dniach ów niekończący się ciąg wydatków został uzupełniony o propozycję tzw. renty wdowiej, czyli przejmowania świadczeń z ZUS po śmierci współmałżonka.
Rządząca koalicja przekonuje, że uruchomienie procedury nadmiernego deficytu względem polskiego państwa to efekt nieodpowiedzialnych rządów poprzedniej ekipy. Sporo w tym stwierdzeniu racji, ponieważ „dobra zmiana” w całkowicie zbędny sposób doprowadziła do wzrostu deficytu w ostatnich latach, pragnąc kupić sobie w ten sposób zwycięstwo w trzecich z rzędu wyborach parlamentarnych. O ile jeszcze w 2020 r. rozdęty budżet był w jakimś sensie zrozumiały ze względu na wyjątkową sytuację związaną z koronawirusem, o tyle brak dyscypliny w kolejnych latach był już zupełnie pozbawiony uzasadnienia.
Obejmując 13 grudnia władzę, ekipa Tuska nie miała zbyt wiele czasu na dokonywanie wielkich zmian w budżecie. Jej własnym wyborem było jednak utrzymanie takiej, a nie innej struktury wydatków. Zgodnie z przedwyborczą deklarację obecnego premiera żadne nabyte prawa do świadczeń miały nie być odebrane i w ten sposób polskie państwo zafundowało sobie wręcz autostradę do procedury nadmiernego deficytu.
Minister finansów Andrzej Domański stwierdził, że rząd nie planuje w związku z procedurą żadnych cięć, ponieważ została ona uruchomiona w związku z budżetem za miniony rok. Polityk Koalicji Obywatelskie nie kryje, że liczy na bardzo przychylną postawę Komisji Europejskiej, dając do zrozumienia, że na podobne potraktowanie z pewnością nie mogłaby liczyć poprzednia władza. Przychylne deklaracje ze strony Brukseli to jednak dość mglista kategoria, a w praktyce eurokraci już nieraz pokazywali, że potrafią traktować szorstko nawet najbardziej uległych wobec nich polityków.
Ograniczone pole manewru
Objęcie procedurą nadmiernego deficytu, mimo iż bagatelizowane przez rządzących, może w najbliższym czasie dość skutecznie ograniczyć im pole manewru. Wedle nowych przepisów dany kraj może wybrać, czy będzie wdrażał plan naprawczy przez cztery, czy siedem lat. Zakładając, że rząd zdecyduje się na ten pierwszy wariant, skutecznie pozbawi się szansy na zwiększanie wydatków oraz zawęzi pole do ograniczenia poszczególnych przychodów. W świetle ostatnich prognoz wzrostu gospodarczego w nadchodzących latach wskazujących na jego spowolnienie wymusi to dużo mniejszą aktywność w dziedzinie składania różnorakich obietnic.
Tych zaś uśmiechnięta koalicja zdążyła złożyć bardzo wiele. Z listy 100 konkretów po pierwszych 100 dni rządów udało się zrealizować zaledwie 18. Zdecydowana większość z nich nie doczeka się nigdy realizacji (co niekoniecznie stanowi złą wiadomość), ponieważ zwyczajnie nie pozwolą na to nowe unijne reguły fiskalne w połączeniu z polityką rządu. Być może właśnie dlatego rząd Donalda Tuska był tak wyjątkowo apatyczny w swoich działaniach, aby w uruchomionej właśnie procedurze nadmiernego deficytu odnaleźć upragnioną wymówkę dla swojej pasywności. Do tej pory głównym argumentem uzasadniającym nierozliczanie się z wyborcami z podjętych zobowiązań była rzekoma „dziura po rządach PiS”, którą najbardziej energicznie identyfikował się Ryszard Petru. Narracja o pustym budżecie wyraźnie nie spodobała się jednak wyborcom, którzy mimo wszystko woleli widzieć nowy rząd w roli energicznie naprawiającego państwo.
W tej sytuacji objęcie unijną procedurą okazało się dla rządu wręcz wybawieniem, pozwalającym oficjalnie wytłumaczyć własną bierność czynnikami zewnętrznymi, a dokładniej błędami poprzedników oraz unijnymi przepisami. Znalazłszy wygodne alibi, uśmiechnięta koalicja będzie teraz mogła jeszcze łatwiej usprawiedliwiać swoją bezczynność w wielu najważniejszych obszarach.
Pod pewnymi względami taki rozwój wydarzeń może jednak przynieść pozytywne skutki. Nakręcony w ostatnich latach polityczny wyścig na obietnice socjalne właśnie dobiegł końca. Znajdując się w środku tak dramatycznego kryzysu demograficznego, polskie państwo już dawno temu powinno było wycofać się z zadłużania na poczet socjalnego bezpieczeństwa. Wypada mieć tylko nadzieję, że efekty spotkania z fiskalną ścianą dostrzeżemy już przy okazji kolejnych wyborów parlamentarnych, gdy licytacja na wydatki nie będzie już z pewnością możliwa.