Donald Trump ogłosił 90-dniowe zawieszenie ceł ogłoszonych dosłownie kilka dni temu. I z pewnością ta decyzja zaskoczyła świat. A teraz roi się od koncepcji, dlaczego została ona podjęta.

Czegoś takiego świat nie widział od 1929 r. Pisałem zresztą o tym kilka tygodni temu. Czegoś takiego, czyli wojny celnej. Jeśli weźmiemy pod uwagę zmienność decyzji amerykańskiego prezydenta w kluczowych kwestiach, to tu chyba rzeczywiście Trump jest jedyny w swoim rodzaju. Rano słyszymy, że coś będzie, kilka godzin później, że nie, a wieczorem, że będą negocjacje.
Problem w tym, że słowa i oczywiście decyzje prezydenta największej gospodarki świata mają olbrzymie znaczenie. Praktycznie dla wszystkich. Także dla rynków finansowych. To, co obserwowaliśmy na nich w ostatnich dniach, to prawdziwy rollercoaster. Daleki jestem od używania słów w stylu „krew na ulicach”, „katastrofa” czy „załamanie”, bo doskonale pamiętam 2008 r. i upadek Lehman Brothers (właściwie to, co się działo potem). Jednak z pewnością pierwsze reakcje na wejście w życie zapowiedzianych przez Trumpa ceł można nazwać tąpnięciem. A doszło do niego, bo po pierwsze, cła faktycznie weszły w życie, czego z pewnością nie wszyscy się spodziewali. To znaczy liczyli na to, że ich ogłoszenie to jedno, ale wejście w życie to drugie i na pewno amerykański prezydent tak daleko nie pójdzie. Jednak poszedł.
Po drugie, skoro już stało się to, co się stało, to coś się kończy, jeśli chodzi o tzw. wolny świat i zasady współpracy obowiązujące na jego obszarze, oparte przede wszystkim na zaufaniu i spokojnym szukaniu rozwiązań. To nie jest optymistyczna konstatacja, czyli też czynnik negatywny dla rynków. Poza tym jeśli to jest świadoma rewolucja, zburzenie porządku, to co będzie potem?
Po trzecie, cła to wzrost cen, a wzrost cen to potencjalne ograniczenie wzrostu gospodarczego. Razem z innymi ryzykami na ten rok zwiększyło to prawdopodobieństwo recesji.
Tyle tylko, że za chwilę Trump znowu zmienił zdanie, co z kolei wprowadziło mocny optymizm – wzrosty na giełdach. Jednak nie wszystko wróciło do normy, bo np. dolar wyraźnie się osłabił. Tak czy inaczej, jak w takiej sytuacji podejmować jakiekolwiek działania? Przecież wszystko jest możliwe. Chyba że Trump ma plan i wystarczy go odkryć i zrozumieć. Choć nie, nie wystarczy, bo jest jeszcze pytanie, jak na ten plan zareagują inni. Przykład Chin dobitnie to pokazuje. Czy gdyby Chiny nie nałożyły ceł odwetowych, to Trump także zawiesiłby cła nałożone na ten kraj? Jeśli tak, to sytuacja na rynku byłaby inna. Najlepiej pokazuje to przykład Apple’a. Najwięcej warta firma na świecie w ostatnich tygodniach straciła na wycenie ponad 30 proc., czyli ponad 1 bln dol. Głównie dlatego, że gros jej produkcji realizowane jest w Chinach i trumpowskie cła mocno dotkną np. sprzedaż iPhone’ów w USA.
Jeśli zatem ktoś chciałby zarabiać na tym całym zamieszaniu, musiałby nie tylko siedzieć w głowie Trumpa, zakładając, że ma on plan, ale jeszcze siedzieć w głowach reszty świata, żeby wiedzieć, jak ta reszta świata zareaguje.
Czy Trump rzeczywiście ma plan i czy wszystko idzie zgodnie z nim? Plan pewnie ma. Załóżmy na moment, że rzeczywiście chce obalić obecny porządek z korzyścią dla swojej ojczyzny. Problem w tym, czy jest w stanie przewidzieć reakcje na swoje posunięcia.
Oczywiście ostatnie dni przyniosły cały wysyp teorii spiskowych w tym zakresie. Na przykład taką, że Trump to wszystko robi po to, żeby obniżyć ceny ropy i tym samym uderzyć w Rosję i zmusić ją do zakończenia wojny z Ukrainą. Albo taki, że nie chodzi tu o resztę świata, bo np. z taką Unią Europejską Trump się dogada, chodzi tylko o Chiny. Jednak trzeba było zagrać szerzej, żeby główny cel działań, czyli uderzenie w Chiny, nie był w pierwszej chwili tak bardzo widoczny. Czyli że Trump od razu przewidział, że Chiny się nie ugną i konsekwencje spadną na Kraj Środka, a z resztą świata amerykański prezydent się dogada. To jest koncepcja wygodna dla wielu, bo przecież wiemy o tym, że Chiny to kraj niedemokratyczny, kradnący technologię i generalnie nie do końca bezpieczny. Ta koncepcja oparta jest zresztą także na wypowiedziach sekretarza skarbu USA Bessenta, które można streścić tak: najpierw dogadamy się z sojusznikami, a potem wspólnie zaczniemy rozmawiać z Chinami.
Niestety, z oceną poczynań Trumpa problem ma nawet jego najbliższe otoczenie. Przynajmniej z prezentowaniem jednej wersji tej oceny. Słyszymy np., że to wszystko było przewidziane, a spadki na giełdach są nawet mniejsze, niż oczekiwano. To teza wiceprezydenta Vance’a. Inny członek administracji mówi o skutecznych negocjacjach, czyli trzeba było wstrząsnąć, żeby teraz siąść do rozmów. Stąd te 90 dni. To właśnie czas na rozmowy. Z kolei taki Musk stawia tezę, że najlepsze byłoby całkowite zniesienie ceł w stosunku do UE i pozwolenie na swobodne przemieszczanie się ludzi. Mniej oficjalnie niektórzy przedstawiciele administracji mówią o zaskoczeniu reakcją rynków, szczególnie rynku długu, czyli rynku obligacji. Przecież potrzeby pożyczkowe USA są olbrzymie. Czy rzeczywiście obawa przed problemami z pożyczaniem pieniędzy albo wzrostem kosztu tego pożyczania wzięła górę i Trump zrobił duży krok wstecz?
Moim zdaniem, nawet jeśli celem jest uderzenie w Chiny i zrewidowanie zasad handlowych z wieloma innymi krajami na korzyść USA albo nawet zburzenie obecnego porządku, to jednak nie rozwija się to tak, jak Trump myślał. Aż takie zamieszanie nikomu nie służy i obniża zdecydowanie zaufanie do USA. Jeszcze raz powtórzę to, co już kiedyś pisałem: oficjalna argumentacja Trumpa w tym wszystkim jest po prostu nielogiczna i nieoparta na danych. Na czele z wielkościami dotyczącymi deficytów handlowych i algorytmem obliczania nakładanych ceł. Czyli już baza w tym wszystkim, nawet jeśli jest to przemyślane, celowe i długofalowe działanie, jest bardzo wątpliwa i na pewno nie pomaga to w budowaniu wiarygodności zarówno Trumpa, jak i całych Stanów Zjednoczonych oraz wiarygodności jego ewentualnej rewolucji.