Proszę wybaczyć, że dzisiejszy felieton będzie orbitował raczej w sferze „economical fiction”, ale sądzę, że zagadnienie którego dotyczy, jest warte pokuszenia się o taki eksperyment. Otóż, w przywoływanej już na tych łamach książce „Wojna o pieniądz. Świat władzy pieniądza”, chiński analityk finansowy Song Hongbing prorokuje dwa kluczowe wydarzenia, które zatrzęsą podstawami globalnej gospodarki i całkowicie zmienią oblicze świata. Pierwszym z nich jest załamanie się systemu dolarowego, drugim – wprowadzenie globalnej waluty. Do zapaści, a właściwie unicestwienia dolara ma dojść w 2051 roku. Autor wylicza to w ten sposób, że przy założeniu, iż amerykański dług będzie narastał w dotychczasowym tempie, to właśnie w 2051 r. wyniesie on 621,5 bln USD, odsetki zaś przekroczą 37,3 bln. W tym samym czasie łączny dochód Amerykanów osiągnie wartość 37 bln USD. Innymi słowy – odsetki przekroczą dochody, co oznacza bankructwo. Amerykańskie papiery i będące w obiegu dolary staną się stertą bezwartościowego śmiecia. Dodać należy, że do kolapsu może dojść nawet wcześniej, autor bowiem pominął 100 bln USD ukrytego długu w systemie ubezpieczeń zdrowotnych i społecznych.
Równolegle z postępującą utratą wartości dolara i spadkiem zaufania do tej waluty nastąpią kolejne kryzysy. Na ten okres Hongbing przewiduje nasilenie działań na rzecz wprowadzenia globalnego pieniądza, który zapewnić ma światu stabilizację, a zawiadującym jego emisją globalnym bankierom – faktyczną wszechwładzę, gdyż w tym momencie wszelkie państwa narodowe staną się gospodarczymi i politycznymi „wydmuszkami” niezdolnymi do kreowania samodzielnych działań na obu tych polach. Ogólnoświatowy bank emisyjny zastąpiłby obecny Bank Światowy i Międzynarodowy Fundusz Walutowy. Wprowadzenie globalnej waluty miałoby odbyć się w 2024 r. Nawet gdyby jednak się ono opóźniło, to istotne jest, aby do inauguracji nowego pieniądza doszło przed ostatecznym krachem dolara. Plan ma bowiem być taki, że zbankrutowane USA wypowiadają swoje długi i następnie bez tego „bagażu” gładko przeskakują na nowy pieniądz, wskutek czego na nowo stają się hegemonem – szczególnie w sytuacji, gdy reszta świata zostaje z dolarową makulaturą w ręku. Koniec końców, świat sterroryzowany kryzysem i zabójczym dla gospodarki poczuciem nieustającej niepewności przyjmuje globalną walutę.
I tutaj istotna rzecz – globalna waluta miałaby zostać oparta między innymi… na parytecie złota! Mielibyśmy zatem swoisty powrót do przeszłości – co najmniej do czasu sprzed wypowiedzenia przez USA systemu z Bretton Woods. Lecz to dalece nie wszystko – podaż samego złota bowiem nie jest w stanie nadążyć za rozwojem gospodarczym, co grozi permanentnym niedoborem pieniądza na rynku. Dlatego prognozowany pieniądz zostanie wzbogacony o nowy, elastyczny element. Będzie nim… dwutlenek węgla – CO2, którego „kwoty” już są przedmiotem światowego handlu. To właśnie jest istotą ekologicznej histerii na punkcie „globalnego ocieplenia” – należy uczynić dwutlenek węgla „dobrem rzadkim”, tym samym windując jego wartość i przedmiotem ogólnoświatowej reglamentacji. Tak „opakowane” CO2 staje się idealną częścią składową pieniądza, jego „podaż” natomiast (prawa do emisji) będzie kontrolowana i limitowana stosownie do rozwoju gospodarczego. W tej sytuacji wygranymi będą państwa Zachodu „eksportujące” najbardziej emisyjne gałęzie przemysłu do krajów peryferyjnych, „przegranymi” zaś – te drugie, zmuszone do wykupywania „kwot”, co w praktyce, po zbilansowaniu, oznaczać będzie, że ich gospodarki będą pracować na rzecz krajów rozwiniętych niemal za darmo – bo co Zachód wyda na import np. z Indonezji, to „odzyska” poprzez handel CO2.
W tym momencie docieramy na polskie podwórko. Zakładając, że przewidywania Songa Hongbinga są trafne, należałoby się przygotować na nadchodzące tornado, a najlepiej – uprzedzić je, zawczasu przesiadając się na pieniądz zbliżony strukturalnie do przyszłej światowej waluty. Swojego czasu bodajże Liga Polskich Rodzin proponowała oparcie złotówki o parytet miedzi, co zostało wyśmiane jako wymysł ekonomicznych dyletantów. Cóż, w kontekście powyższego propozycja ta jakby nabiera sensu. Na złoto nas nie stać, mamy go niewiele i to w Banku Anglii (zakładając optymistycznie, że wciąż faktycznie tam jest). Miedź jednak wydobywamy u siebie, przez państwowy KGHM. Co do CO2 zaś – protokół z Kioto nakazywał nam zmniejszenie emisji o 6 proc. w stosunku do roku 1988. Upadek PRL-owskiego przemysłu sprawił, iż tylko do 2005 „samoczynnie” zredukowaliśmy emisję o 31,9 proc. Dlatego tak ważne jest, by wywikłać się z kolejnych „pakietów klimatycznych” i uznać za wiążącą podstawę obliczania redukcji właśnie 1988 rok – co da nam gigantyczny „zapas”, który mógłby zostać „zmonetaryzowany” jako element nowej polskiej złotówki. W ten sposób będziemy mogli dołączyć do grona „wygranych” surfujących na fali monetarnego tsunami. W przeciwnym razie znajdziemy się w gronie tych, których owo tsunami zaleje.