Rząd PiS nie wie, jak dogadać się z przedsiębiorcami. Na wszelki wypadek obiecuje im „marchewkę” (święty spokój), ale wymachuje również „kijem” (kontrole skarbowe i podwyżki podatków).
Rząd PiS ma kłopot z przedsiębiorcami. Nie wie, jaką politykę wobec nich prowadzić. Na wszelki wypadek obiecuje im „marchewkę” (święty spokój), ale wymachuje również „kijem” (kontrole skarbowe i podwyżki podatków). To odbijanie się od skrajności do skrajności nie sprzyja rozwojowi gospodarczemu.
„Nie mamy żadnego planu podwyższenia podatków! Mówię wyłącznie o tym, by obowiązujące podatki po prostu płacono” – zapewniał w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej” Jarosław Kaczyński, szef PiS i obecnie najbardziej wpływowy człowiek w Polsce. Ten wywiad miał uspokoić przedsiębiorców, którzy co rusz dostają z okolic rządu i partii władzy sprzeczne sygnały. A to, że podatki podniosą, a to, że jednak nie. Kaczyński miał uspokoić nastroje, ale nie byłby sobą, gdyby nie pogroził palcem. „Nie będzie żadnych represji, choć można sobie wyobrazić podatki od nieczynnego kapitału, ale niczego takiego nie planuję” – zapewnił Kaczyński. Oberwało się też kapitalistom: wyzyskiwaczom i leniom. Tym pierwszym za traktowanie własnej firmy jak folwarku pańszczyźnianego, tym drugim za to, że jak się dorobią, to idą korzystać z życia, zamiast dalej budować w pocie czoła gospodarkę. Niby nic, ale skóra cierpnie po takich deklaracjach „Naczelnika” państwa. No więc przekaz do ludzi poszedł wyraźny: władza podwyżek nie planuje, ale też nie obiecuje, że ich nie będzie. Jak będzie nie po jej myśli, to zacznie podnosić podatki. Co ciekawe, powtarza tutaj dokładniej tok rozumowania Donalda Tuska, który podniesienie składek na ubezpieczenia społeczne przedsiębiorcom tłumaczył faktem, że na kontach trzymane są miliardy złotych.
Siła strachu
„Nie należy przesadzać z demokracją. Nie chciałbym podróżować statkiem, którego kurs byłby określany głosowaniem załogi, przy czym kucharz i chłopiec okrętowy mieliby takie samo prawo głosu jak kapitan i sternik” – przestrzegał amerykański pisarz William Faulkner, noblista z 1949 r., autor znany głównie z powieści „Wściekłość i wrzask”. Państwem jest znacznie trudniej sterować niż statkiem, więc niestety wybór dyletantów do władzy ma zawsze przykre konsekwencje. Obecna władza nie ma pojęcia o tym, co zrobić z gospodarką. Ogólnie rzecz biorąc Jarosław Kaczyński chciałby, aby rosła ona nie mniej niż 6-7 proc., ale specjalnie nie wie, jak do tego doprowadzić. Pierwszy rząd PiS z lat 2005-2007 załapał się na koniunkturę, spowodowaną m.in. ogromną obniżką podatku dla przedsiębiorców (z 27 proc. do 19 proc.). Teraz PiS zarządza pełzającą gospodarką kraju Unii Europejskiej, gdzie duża część wartościowych pracowników została po prostu wyeksportowana za granicę. Dziś hitem polskiego eksportu są jabłka i meble, czyli towary, na których trudno wypracować przyzwoity zysk.
Gdy Jarosław Kaczyński zapowiada, że trzeba odejść od gospodarki opartej na niskich płacach pracowników, nie zdaje sobie sprawy, że alternatywy na razie nie ma. Jeżeli podniesie się płacę minimalną do absurdalnie wysokiego poziomu i zlikwiduje się możliwości elastycznego zatrudniania ludzi, to skutkiem tego będzie drastyczny spadek gospodarki. Innowacji nie da się odgórnie wprowadzić zarządzeniem administracyjnym. I tutaj dochodzimy do sedna sprawy. PiS ma program represyjny wobec przedsiębiorców, których podejrzewa o niepłacenie podatków. Kontrole się nasiliły (jak mówił znajomy kontroler skarbowy: nie wysiadają w ogóle z samochodu, nic tylko jeżdżą sprawdzać), rejestracje nowych firm trwają obecnie tygodnie. Wszystko po to, aby zwalczyć nadużycia. Brakuje jednak
programu pozytywnego.
Modlitwa o wzrost (PKB)
Wywiad Kaczyńskiego miał uspokoić nastroje przedsiębiorców, którzy zostali nastraszeni już jednolitym podatkiem (połączenie składek na ZUS, ubezpieczenie zdrowotne i podatku dochodowego). W międzyczasie politykom PiS wymsknęło się, że warto by przywrócić progresję podatkową dla przedsiębiorców. Wszystko to wystarczyło (zapewne nie były to jedyne, ale ważne powody), aby inwestycje w Polsce mocno wyhamowały. Rozumowanie przedsiębiorców było proste: będę wyciągał ze spółki pieniądze, póki kosztuje to 19 proc. Jak podniosą podatki do 40 proc. – zacznę inwestować. Straszyć ludzi jest jednak znacznie prościej niż uspokajać. Podobnie kontrole podatkowe z resortu finansów, to nie bat na międzynarodowe korporacje, które chronione są przez najdroższych prawników, ale często na małe i średnie polskie firmy.
„Idę do Ministerstwa Finansów, przekonywać ich, żeby jednak zdecydowali się na opodatkowanie wielkich międzynarodowych sieci handlowych. Czy dostrzega Pan absurd sytuacji? Szef związku pracodawców idzie do Ministerstwa, żeby kogoś opodatkować! Po co to robię? Nie lubię zachodniego kapitału? Skąd, lubię! Chcę tylko, żeby działał na takich samych warunkach, jak my i nie był faworyzowany. Jestem złośliwy? Nie, tylko wiem, że jeśli oni nie zapłacą, to ludzie Szałamachy (Pawła, byłego ministra finansów) ściągną te pieniądze z nas – małych i średnich polskich firm. Niby to nic nowego, wszak dzieje się tak od 25 lat! Ale obiecywaliście co innego” – pisał w otwartym liście do Jarosława Kaczyńskiego Cezary Kaźmierczak, prezes Związku Przedsiębiorców i Pracodawców. „Jaka to Polska Solidarna, w której krawcowa, która wykonuje we wschodniej Polsce poprawki krawieckie i jest z nich w stanie uzyskać przychód roczny w wysokości 25 tysięcy złotych (2083 zł miesięcznie), musi oddać państwu 13 940 złotych, czyli 55,75 proc. swoich przychodów!!! Gdyby Pana interesowało, dlaczego ludzie uciekają do Anglii, to ta sama krawcowa zapłaciłaby tam 3,01 proc. – 754 złote! Za to raj – taki sam jak za Platformy – mają korporacje, które według danych Ministerstwa Finansów, płacą 0,6 proc. swoich przychodów! Oczywiście te, które chcą, bo mają taki kaprys: ponad 60 proc. nie płaci ani centa, bo permanentnie, niektóre od ponad 20 lat «mają straty»” – podsumował Kaźmierczak.
Tutaj dochodzimy do sedna problemu, z którym rząd PiS zderzył się przy okazji podwyższania kwoty wolnej od podatku. Ze zdziwieniem politycy PiS uświadomili sobie, że nie mogą dotrzymać obietnicy wyborczej, bo im budżet się zawali. Po prostu państwo polskie utrzymują biedniejsi. Podwyższanie podatków bynajmniej tego nie zmieni. Podwyższyć obciążenia można bowiem tylko garstce pracowników etatowych. W wypadku wprowadzenia czegoś na wzór jednolitego podatku, dużo przedsiębiorców albo przejdzie do szarej strefy, albo sztucznie zawyży koszty, wreszcie last but not least przeniesie firmę chociażby do sąsiednich Czech lub na Słowację.
„Szczytem niekompetencji jest też obniżenie podatku CIT do 15 proc., żeby rzekomo wspierać mały polski biznes. Panie Prezesie! Jeśli przeczyta Pan ten list, to Pan im powie przy okazji, że „mały polski biznes” prowadzi firmy w formie działalności gospodarczej, a nie spółek prawa handlowego” – zauważa Kaźmierczak i podsumowuje: „Ta niekompetencja sięga znacznie dalej. Szepczą wiewiórki na mieście, że przygotowywany jest właśnie progresywny ZUS i progresywny podatek dochodowy dla działalności gospodarczej. Propagatorzy tego rozwiązania, które o ile wejdzie w życie, wypchnie z Polski kolejne pół miliona ludzi i znacząco zmniejszy wpływy do budżetu, nie pamiętają już, że podatek liniowy dla działalności gospodarczej, wprowadzono na skutek spadających wpływów do budżetu z tego tytułu. Po jego wprowadzeniu przez rząd Leszka Millera w 2004 roku wpływy wzrosły z 21,5 mld złotych do 28,1 mld złotych w 2006 roku!”.
I tu dochodzimy do najważniejszego. Kaczyński nie zna się na gospodarce. Wydawało mu się, że mając prezesa dużego banku jako speca, ten mu wszystko ustawi. To jednak nie jest takie proste. Komunistom udało się w 1988 r. napisać dobrą (chyba najlepszą w historii Polski) ustawę o prowadzeniu biznesu, bo zatrudnili do tego przedsiębiorcę z prawdziwego zdarzenia – Mieczysława Wilczka. Radosna twórczość rządu PiS na razie niespecjalnie zaszkodziła gospodarce. Również nie pomogła. Jeżeli Jarosław Kaczyński nadal będzie „niemądry” i będzie snuł wizję zarządzania gospodarką przez pryzmat kar i nakazów, to jego „dobra zmiana” skończy się szybciej niż myśli. Tyle bowiem popularności PiS, co wzrostu gospodarczego.