1.6 C
Warszawa
czwartek, 26 grudnia 2024

Czarne chmury nad Berlinem

Ciekawostka – ni z tego, ni z owego „tąpnęła” produkcja przemysłowa w Niemczech. Opublikowane właśnie dane z grudnia 2016 pokazują, iż spadek wynosi 0,7 proc. względem grudnia 2015 i aż o 3 proc. w stosunku do listopada 2016. Wszystko wbrew prognozom zakładającym miesięczny wzrost na poziomie 0,4 proc. Ogółem czwarty kwartał niemiecka produkcja zakończyła na minusie z wynikiem –0,1 proc. Wprawdzie mówi się w tym kontekście, że załamanie jest chwilowe, a zamówienia w przemyśle i budownictwie nastrajają optymistycznie – ale faktem pozostaje, że to największy spadek produkcji od stycznia 2009 roku, czyli od paroksyzmów wywołanych światowym kryzysem finansowym. I tu pojawia się pytanie – czy aby nie mamy do czynienia z pierwszym akcentem wojny gospodarczej na linii USA – Niemcy?

Warto tu przypomnieć, że ledwie miesiąc wcześniej, w listopadzie 2016, odbyły się w Stanach Zjednoczonych wybory prezydenckie, w których wygrał Donald Trump. Jego przesłanie w trakcie kampanii było jednoznacznie antyglobalistyczne: zapowiadał wycofanie się Ameryki z traktatu TPP, odstąpienie od negocjowania TTIP oraz renegocjację NAFTA. Układy te razem wzięte tworzyłyby światową sieć powiązań gospodarczych z USA jako centralnym „zwornikiem”, bo tylko Stany Zjednoczone byłyby członkiem wszystkich porozumień jednocześnie. Gdyby prezydentem została Hillary Clinton, to faktycznie należałoby się spodziewać, że kontynuowałaby na tym odcinku politykę Obamy. Tymczasem zwyciężył Trump i już jako prezydent elekt potwierdził aktualność swojego programu wyborczego. A to oznaczało posłanie do kosza, chociażby wspomnianego TTIP, na którym bardzo zależało niemieckim koncernom i które Niemcy pod wodzą Angeli Merkel intensywnie forsowały, również za pośrednictwem Brukseli. Niemal do ostatniej chwili kanclerz Niemiec i Barack Obama objeżdżali, Europę na przemian strasząc (głównie Wielką Brytanię w kontekście Brexitu) i obiecując złote góry w przypadku przepchnięcia TTIP.

A tu się wzięło i skawaliło. Trump ani myślał wycofywać się z obietnic i stale akcentował konieczność przeorientowania amerykańskiej gospodarki na tory protekcjonistyczne. W przypadku niemieckiej gospodarki oznaczało to jedno: straty. Stany Zjednoczone to dla Niemiec jeden z kluczowych partnerów handlowych. Jeszcze w 2015 r. zajmowały pierwsze miejsce, a wartość niemieckiego eksportu do USA wyniosła 114 mld euro. W 2016 wprawdzie przesunęły się na 3. miejsce, ustępując Chinom, a eksport do USA spadł o 5 proc., lecz to wciąż potężny rynek zbytu odpowiadający za 1,6 mln niemieckich miejsc pracy. Dodać należy, że Niemcy mają w wymianie z Ameryką gigantyczną nadwyżkę handlową (import z USA w 2015 wynosił 59,4 mld euro). I na to wszystko przychodzi Trump mówiąc, że trzeba chronić amerykańską produkcję i miejsca pracy, zapowiada cła i pomstuje na niemieckie samochody. Coś takiego musiało podziałać na niemieckich przemysłowców jak kubeł zimnej wody – możliwe więc, że postanowili prewencyjnie nieco schłodzić produkcję.

Potwierdzeniem powyższego byłoby styczniowe oświadczenie Volkera Treiera z Niemieckiej Izby Przemysłu i Handlu (DIHK), że owszem, wymiana handlowa z USA w 2017 r. wzrośnie, ale „o ile nie przeszkodzi temu polityka celna nowego prezydenta”. Między grudniem 2016 a styczniem 2017 zmieniło się tylko tyle, że Trump został zaprzysiężony na prezydenta, więc można zakładać, że Volker Treier powiedział tylko głośno to, co w niemieckich kręgach gospodarczych mówiono i miesiąc wcześniej.

Niezależnie od tego, czy w najbliższym czasie niemiecka produkcja odbije w górę, to patrząc perspektywicznie, nad Berlinem zaczynają się kłębić czarne chmury. Kryzys imigracyjny pochłania ponad 20 mld euro rocznie i nic nie wskazuje, by sytuacja ta uległa zmianie. Kolejnym ciosem jest Brexit – Wlk. Brytania to kolejny z głównych rynków, który może przymknąć drzwi na niemiecki eksport, a w 2015 jego wartość wynosiła 89 mld euro przy imporcie 38 mld. Strefa euro buksuje w miejscu, brytyjski minister handlu już we wrześniu ub. roku ostrzegał zaś Niemcy, że jak tak dalej pójdzie, to staną się „największym światowym bankomatem” ratującym przed implozją Unię Europejską. Zważywszy na kondycję, chociażby włoskich banków nie jest to wykluczone, a i tak wspólna waluta może się nie utrzymać, choćby dlatego, że wiele krajów od czasu przyjęcia euro notowało symboliczny tylko wzrost PKB na głowę, Włochy zaś odnotowały wręcz spadek. Jedynym wygranym na wprowadzeniu euro są Niemcy, gdzie wskaźnik ten wzrósł aż o 26,1 proc., co potwierdzałoby tezę Petera Navarro z amerykańskiej Narodowej Rady Handlu, iż euro to „zakamuflowana marka”, za pomocą której Niemcy wyzyskują swoich partnerów. Jeśli dodać do tego nieustające kłopoty Deutsche Banku mogące rozchwiać tamtejszy system finansowy, to wychodzi, że niemiecki, wampiryczny w swej istocie, model gospodarczy oparty na metodycznym wysysaniu Europy czeka nielicha zapaść, a zaordynowana przez Trumpa wojna celna spełni funkcję osikowego kołka.

Poprzedni artykuł
Następny artykuł

FMC27news