Globalne produkty Microsoftu oraz Facebook stają się głównymi celami coraz bardziej agresywnych działań kremlowskich hakerów oraz trolli.
Fala ataków informacyjnych Rosji przyciąga zainteresowanie europejskich i amerykańskich mediów. Zachodnie think-tanki oraz służby specjalne biją na alarm, prognozując dalsze pogorszenie sytuacji. Problem w tym, że Zachód nie zrobił kompletnie nic dla organizacji skutecznej obrony. Nie ma zintegrowanej strategii, środków i metod wspólnego przeciwdziałania. Tymczasem Rosja doskonali i rozszerza arsenał broni informacyjnych. Kreml przekształca manufakturę trolli w agresywny media holding. Jest nie tylko przygotowany do generalnego natarcia, lecz także już prowadzi wojnę w skali globalnej.
Narastająca agresja
Jeśli ktoś myśli, że Rosja zaczęła wojnę informacyjną od ingerencji w amerykańską kampanię prezydencką, to jest w błędzie. Mylą się także wszyscy, którzy kojarzą kremlowskie trolle z atakami na europejskie instytucje. Rosja rozpoczęła wojnę już 10 lat temu, bardzo konsekwentnie i systematycznie doskonaląc metody jej prowadzenia. Wybiera także bardzo starannie cele napadów i żaden z nich nie jest przypadkowy.
Za chronologicznie pierwszy można uznać atak na Estonię. W 2007 r. władze Tallina zadecydowały o przeniesieniu z centrum miasta pomnika wdzięczności Armii Czerwonej. Jak wiadomo, dzięki wysiłkom ZSRR ta mała republika bałtycka spod okupacji niemieckiej trafiła pod radziecką, pogrążając się na pół wieku w mroku niewoli. W Tallinie wyrósł postument ogromnego krasnoarmiejca nazwany Brązowym Żołnierzem od materiału, z jakiego został wykonany.
Ponieważ Estonię zamieszkuje liczna mniejszość rosyjskojęzyczna, która jest dziedzictwem imperialnej kolonizacji, przenosinom towarzyszyła regularna wojna uliczna z użyciem koktajli Mołotowa i gazu łzawiącego. Nie to jest jednak tak istotne, jak reakcja Moskwy. Otóż z wejściem do UE bałtycka republika poszukiwała swojego miejsca w Europie. Pomysł był rewolucyjny, plan e- (elektronicznej) Estonii miał przyciągnąć zagraniczne kapitały wzorcowym klimatem inwestycyjnym. Błyskawiczne przejście na wirtualną obsługę administracyjną i finansową było możliwe dzięki niewielkiej skali problemu. Republika ma jedynie 1,5 mln mieszkańców. Niestety dzień po realnej bitwie o Brązowego Żołnierza wirtualna Estonia przestała istnieć. Ataku dokonała grupa rosyjskich hakerów, za którą wziął odpowiedzialność jeden z czołowych technologów politycznych Kremla. Siergiej Markow oświadczył, że zniszczenie informacyjnej infrastruktury Estonii było czynem wysoce patriotycznym.
Wówczas dano wiarę w spontaniczną inicjatywę i nikt nie zadał sobie pytania o nazbyt precyzyjny dobór metody ataku, dopasowanej idealnie do uderzenia w najczulsze miejsce z punktu widzenia gospodarki i międzynarodowego prestiżu Estonii. Nikt nie zadał sobie trudu, aby prognozować szersze konsekwencje, a przecież republika jest członkiem UE i NATO. Szkoda, bo sytuacja powtórzyła się rok później podczas konfliktu militarnego Rosji z Gruzją. Atak informacyjny na gruzińskie media i system finansowy miał poważniejsze następstwa. Jeśli w Estonii sparaliżowano infrastrukturę, to w Gruzji celem ataku była dezinformacja pociągająca za sobą panikę społeczeństwa. Włamania w serwisy internetowe przeciwnika służyły rozpowszechnieniu fałszywych informacji o przebiegu walk i komunikatów władz do ludności. Włamanie na stronę banku centralnego i podanie fałszywego kursu lari – narodowej waluty Gruzji miało wywołać operacyjną panikę i krach systemu bankowego.
Mimo że był to epizod, który trudno uznać za spontaniczne dzieło rosyjskich patriotów, na Zachodzie ponownie nie wyciągnięto żadnych wniosków. Bo i po co, tak wielka była militarna przewaga NATO i ekonomiczna UE nad Rosją. W 2014 r., a więc z chwilą rosyjskiego ataku hybrydowego na Ukrainę okazało się, że zachodni potencjał jest właściwie bezużyteczny. Kreml formalnie nie prowadzi żadnej wojny w klasycznym pojęciu tego terminu. Za to z pewnością od 2009 r., a więc na długo przed aneksją Krymu i konfliktem o Donbas zaatakował i sparaliżował Ukrainę informacyjnie.
Zielone ludziki Putina jeszcze nie istniały, gdy Ukraina już była zniszczona od środka. Przez lata Kreml inwestował ogromne pieniądze w budowę infrastruktury medialnej i sieciowej na terytorium suwerennego sąsiada. Podstęp był niedostrzegalny, gdyż środki szły kanałami nazywanymi nie bez kozery humanitarnymi lub społecznymi. Obfite granty wlewano oficjalnie poprzez rosyjski MSZ lub zgoła nieoficjalnie przez podstawione organizacje pozarządowe. Użyto kanałów ideologicznych, takich jak słowiańskie braterstwo albo religijnych, takich jak organizacje prawosławne. Ogromne znaczenie miał kanał biznesowy w postaci wspólnych przedsięwzięć gospodarczych lub kapitałowych rosyjskich i ukraińskich oligarchów. Każda metoda była skuteczna, bo kiedy Ukraina została postawiona w obliczu utraty suwerenności i integralności terytorialnej, jej społeczeństwo i elity były już podzielone, a w przestrzeni informacyjnej zapanował kompletny chaos. Nagle uaktywniły się tysiące stron internetowych, blogerów i wirtualnych ruchów wzywających do kapitulacji wobec agresora. Przebieg wydarzeń zaciemniały tysiące interpretacji tych samych faktów, a każdemu ruchowi obronnemu władz w Kijowie towarzyszyły wezwania do nieposłuszeństwa.
Ale to jeszcze nie był moment przebudzenia zachodniej opinii publicznej. Za punkt przełomowy można uznać dopiero rosyjski atak na europejskie i amerykańskie media relacjonujące przebieg ukraińskiego konfliktu. Dziennikarze najpoczytniejszych tytułów (i same tytuły) oraz główni eksperci odkryli, że stali się obiektami zmasowanego ataku podważającego wiarygodność. Ich oraz władz narodowych, a także wspólnych instytucji obronnych NATO i UE. Każdemu tekstowi, oświadczeniu i ogłoszonej decyzji towarzyszyły tysiące komentarzy atakujących nadawców, a co gorsza paraliżujących zrozumienie wydarzeń.
Że coś jest nie tak, jako pierwsi zorientowali się dziennikarze brytyjskiego „The Guardian”. Komentarze pod ich tekstami stały się nagle jednostronne, powielając przy tym argumentację, a nawet słownictwo. Były dziwnie zbieżne z treściami prezentowanymi przez koncerny Russia Today oraz Agencję RIA-Nowosti, które z kolei są tubą nagłośniającą oficjalną pozycję Kremla. Przykładem była burza medialna, jaka rozpętała się wokół zestrzelenia nad Donbasem malezyjskiego samolotu pasażerskiego. Celem rosyjskiego ataku było przedstawienie tak wielu, tak różnych wersji, że wspólnie odciągały uwagę od kremlowskiego sprawstwa, kierując uwagę i emocje społeczne na inne tropy.
To nie mógł być przypadek i dziennikarskie śledztwa ujawniły petersburską manufakturę trolli. Jednak gdy zachodnia opinia publiczna skoncentrowała się na tym odkryciu, do dzieła ruszyli hakerzy na usługach rosyjskich służb specjalnych i armii. 11 września 2014 r. w amerykańskim stanie Luizjana wybuchła masowa panika związana z awarią zakładów chemicznych, z których do atmosfery miały przedostać się tony trujących substancji. Jak się okazało, ktoś celowo zorganizował akcję internetową wywołującą panikę. Wkrótce masowemu atakowi uległo konto społecznościowe niemieckiej kanclerz Angeli Merkel. Potem były napaści na systemy informacyjne UE i NATO, wycieki z CIA i FBI na podstawie wykradzionych danych, zastosowano także wirusy paraliżujące czułą infrastrukturę Zachodu. Powstanie Państwa Islamskiego i narastający fundamentalizm islamski o antyzachodnim ostrzu stały się tłem prowokowania wzajemnej nienawiści. Bo jak inaczej nazwać materiał szeroko rozpowszechniany w sieci, w którym rzekomy amerykański żołnierz rozstrzeliwuje Koran. Agresorzy wykorzystali również kryzys migracyjny w Europie do zainicjowania wystąpień ulicznych rosyjskiej społeczności w Niemczech, sprowokowanych rzekomym porwaniem i seksualnym wykorzystaniem słowiańskiej nieletniej.
Nieprzyjaznych aktów w sferze medialnej i cybernetycznej było tak wiele, że berliński rząd musiał utworzyć grupę monitoringu sytuacji złożoną z funkcjonariuszy wywiadu i kontrwywiadu. Śladem niemieckim poszła Francja i pozostałe kraje UE, bo nie ulegało wątpliwości, że rosyjskie ataki nasilą się podczas wielkich kampanii politycznych, czyli wyborów. Ale głównym kierunkiem rosyjskiego uderzenia okazały się USA. Tamtejsze służby nie mają wątpliwości, że Rosja ingerowała w przebieg kampanii prezydenckiej wpływając na opinie, a więc wyniki głosowania amerykańskiego społeczeństwa. Kto więc stoi za atakami, oprócz generalnego stwierdzenia, że to Kreml?
Kuchnia trolli
Rosja dysponuje kilkunastoma organizacjami trolli i jeszcze większą ilością grup hakerów powiązanych z armią i służbami specjalnymi. Jeśli chodzi o pierwszą kategorię, to do największych należy petersburska manufaktura, która uzyskała szeroką rozpoznawalność w latach 2014–2015. Dekonspiracja nie oznaczała jednak fiaska. Wręcz przeciwnie, jak dowodzi agencja RBK (RosBiznesKonsalting) i „Nowaja Gazieta” fabryka przekształciła się w ogromny koncern, który na usługach Kremla prowadzi „patriotyczną” działalność medialną. Ma miesięcznie ok. 36 mln użytkowników, co stawia go przed takimi potęgami propagandy, jak tabloid „Komsomolskaja Prawda” – 33 mln czytelników lub Agencją RIA-Nowosti – 28 mln osób. W koncern wchodzi 16 wydań – portali internetowych w rodzaju Federalnej Agencji Nowości; politekspres.ru; polit.ru; kievsmi.net; ekonomikasiegodnia.ru politpuzzle.ru; whoiswho.ru. Tylko oficjalnie zatrudnia ok. 1000 dziennikarzy, komentatorów i blogerów, a roczny koszt przedsięwzięcia jest szacowany na ćwierć miliarda rubli. Jeśli chodzi o przepustowość, to ilość informacji wypuszczanych kwartalnie przez holding sięga 100 tys. materiałów.
Ciekawa jest także struktura, która w celu ukrycia działalności nie posiada wspólnej osobowości prawnej. Każde z wydań jest formalnie niezależne, co ma wzmocnić wiarygodność użytkowników w serwowane teksty. Kończąc temat organizacyjny wypada dodać, że za działalnością holdingu trolli stoi jeden człowiek – oligarcha Jewgienij Prigożin, który dorobił się majątku na biznesie kulinarnym i restauracyjnym. Nic dziwnego, skoro był i prawdopodobnie jest nadal osobistym kucharzem Władimira Putina. Jego koncern o nieco dziwnej nazwie Krokodyl obsługuje kremlowską kuchnię oraz świadczy usługi kulinarne i cateringowe administracji federalnej, nie wyłączając ministerstw i urzędów centralnych.
Jakkolwiek pracownicy twierdzą, że media holding żyje z usług reklamowych, to inne źródła wskazują na ogromne dotacje, jakie Kreml wydziela podobnym strukturom za pośrednictwem lojalnych oligarchów Putina. Jest to logiczne, gdy spojrzeć na los rosyjskich mediów podczas jego prezydentury. W celu uzyskania kontroli nad przestrzenią informacyjną Rosji, na początku lat 2000. Rada Bezpieczeństwa FR skonstruowała odpowiednią doktrynę, na podstawie której Duma uchwaliła poprawki w ustawie o środkach masowej informacji. Równolegle służby specjalne przeprowadziły kilka operacji „Maski – Show”, pod zarzutami fiskalnymi najeżdżając opozycyjne stacje telewizyjne i wydawnictwa prasowe. Wszystko razem posłużyło wykupieniu głównych mediów przez lojalnych oligarchów lub państwowe monopole surowcowe. Takie jak Gazprom, który w tym celu utworzył osobną spółkę medialną, finansowaną przez Gazprombank.
To jeśli chodzi o tradycyjne media, bo z chwilą rozpowszechnienia, zajęto się ze szczególną troską Internetem. Główny powód stanowi groźba wykorzystania sieci do działalności obywatelskiej bądź opozycyjnej. Putin cierpi wyraźnie na kompleks Kaddafiego, co Kreml nazywa oficjalnie zagrożeniem Kolorowymi Rewolucjami, oczywiście inspirowanymi przez wrogi Zachód. Dlatego strategia wobec Internetu opiera się na dwóch filarach.
Pierwszym jest narastająca cenzura treści i użytkowników. W jej ramach zasoby sieciowe są zagrożone prokuratorską blokadą na podstawie ustaw o ochronie ładu konstytucyjnego i przeciwdziałaniu terroryzmowi oraz ekstremizmowi. Blogerzy, których wpisy przyciągają uwagę czytelników w liczbie większej niż 3 tys. zostali zrównani z dziennikarzami. Po to, aby ponosili identyczną odpowiedzialność karną za złamanie restrykcyjnego prawa prasowego.
Drugim filarem jest zagospodarowanie przestrzeni internetowej poprzez odgórne tworzenie zasobów i treści lojalnych wobec Kremla. Przykładem jest holding medialny Prigożyna, którego zadaniem w Rosji jest transmisja ideologii zgodnej ze strategią polityczną i społeczną Kremla. Fabryka trolli wykonuje na przykład bardzo brutalne ataki na rosyjskie społeczeństwo obywatelskie, wprowadzając do obiegu takie pojęcia jak Piąta Kolumna, zdrajcy na usługach Zachodu, agenci Waszyngtonu i Brukseli.
Co symptomatyczne, skuteczność ataków personalnych realizowanych przez portale „patriotyczne” zaowocowała nasileniem fizycznych rozpraw nad liderami opozycji antykremlowskiej. Gazieta.ru ocenia, że na skutek propagandy internetowej ilość ataków zwiększyła się z 40 w 2012 do 270 w 2016 r. Portale są skuteczne dzięki stosowaniu odpowiedniego oddziaływania na użytkownika, takiego jak technologia SEO polegająca na doborze kluczowych słów (np. Noworosja – Putin) oraz dostosowaniu do poglądów i oczekiwań odbiorców.
Niebagatelne znaczenie mają związki dziennikarzy z odpowiednimi strukturami państwa. Dzięki kontaktom z tzw. kompanią Wagnera, czyli prywatną firmą rosyjskich najemników, mobilne zespoły reporterskie znalazły się w Syrii, nadając relacje wcześniej niż oficjalne media kremlowskie działające w powiązaniu z ministerstwem obrony. Natomiast w Europie i USA kombinat trolli działa odmiennie, ze względu na trudności akredytacyjne. Podstawą są tzw. miejscowi korespondenci, którzy w ramach stałych lub doraźnych zleceń przygotowują odpłatne materiały. Oczywiście pod z góry zamówione tezy, co nie ma nic wspólnego z dziennikarstwem, a wiele ze zdradą i propagandą.
Przede wszystkim jednak holding medialny to zjednoczenie najemnych trolli ingerujących w zachodnie treści medialne w celu zmiany nastawienia opinii publicznej do Rosji bądź wobec innego problemu lub faktu. I tak, koncern wraz telewizją RT (Russia Today) został wymieniony w raporcie amerykańskich służb specjalnych, poświęconym ingerencji w przebieg kampanii prezydenckiej. Natomiast RBK podczas dziennikarskiego dochodzenia odnalazło w sieci organizację Secured Borders, pod którą podszyły się rosyjskie trolle imitując grupę poparcia prezydentury Donalda Trumpa.
Taką relację potwierdził anonimowy pracownik patriotycznego holdingu, a podobne wnioski wynikają z powiązań reklamowych. Secured Borders powstała w celu obrony Ameryki przed liberalną zgnilizną, czyli dekadencją i zgodnie z danymi RBK ma na terenie USA ponad 140 tys. sympatyków. Ale zasięg informacyjny jest znacząco większy, ponieważ jeden z przygotowanych w Rosji komentarzy został zreprodukowany i jego odbiorcami stało się 4 mln Amerykanów. W czasie kampanii prezydenckiej średnia wydajność dzienna fabryki trolli wynosiła 15 tekstów, wpisów lub komentarzy, które obejmowały zasięgiem audytorium szacowane na 12–15 mln odbiorców.
Jeszcze skuteczniejszym stowarzyszeniem sieciowym wiązanym z fabryką trolli jest Tea Party News aktywne na platformie Twittera. Ma 22 tys. użytkowników, a w grudniu 2016 r. jego wpisy pokazywały się 1,6 mln razy. Natomiast cotygodniowe treści produkowane przez rosyjską fabrykę trolli na głównych platformach komunikacji podczas amerykańskiej kampanii prezydenckiej obejmowały średnio ok. 55 mln użytkowników. Przy tym manipulacje dotyczyły obu kandydatów na prezydenta, choć z przewagą treści skierowanych przeciwko Hillary.
To dane zatrważające tym bardziej, że nie ma cienia wątpliwości, że Polska od dawna jest celem ataku informacyjnego Rosji. Tymczasem ani w naszym kraju, ani na całym Zachodzie nie istnieje odpowiedni słownik pojęć, który nazywałby precyzyjnie nowe zagrożenia, nie wspominając o ich definicji, niezbędnej do podjęcia kontrataku.
Lustrzana wojna
Obecność rosyjskich trolli odczuł chyba każdy polski autor komentujący wydarzenia w Rosji lub szerzej na Ukrainie i Białorusi oraz piszący na temat rosyjskiej polityki zagranicznej. Celem rosyjskich napadów jest złamanie ponadpartyjnego porozumienia ponad podziałami w sferze naszej polityki wschodniej, która stoi Kremlowi kością w gardle. Co szczególnie niepokojące, stale rośnie grupa polskich, tzw. miejscowych korespondentów, którzy odpłatnie lub z innych pobudek wspierają bądź aktywnie uczestniczą w rosyjskim ataku informacyjnym przeciwko naszemu krajowi. Taką tendencję na szczęście dostrzegają polskie media bez względu na zabarwienia ideowe, które regularnie podnoszą alarm.
W ostatnim czasie intensywność ataków nie tyle spadła, co przeniosła się na inny poziom dysputy sieciowej. O ile dotychczas celami agresji była polityka ukraińska, a raczej próba wzbudzenia wzajemnych animozji, o tyle obecnie, zdaniem autora, cały wysiłek trolli jest wkładany w podgrzewanie podziałów narodowych. Nie dajmy się jednak zwieść pozorom, bo generalnie Kremlowi chodzi wciąż o to samo. Rozbicie polskiego bezpieczeństwa energetycznego oraz bezpieczeństwa naszej wschodniej flanki. W związku z tym nasiliły się napady na obecność amerykańskiej armii w Polsce. Ponadto Moskwa dąży do skłócenia Warszawy z innymi unijnymi stolicami, bo gra o wewnętrzne rozbicie UE i NATO.
Jak więc przeciwdziałać zagrożeniu, które będzie tylko rosło. Skąd taka pewność? Wynika z założeń rosyjskiej doktryny wojskowej. Z powodu rażącej różnicy potencjałów pomiędzy Rosją i NATO oraz UE, Moskwa już dawno wpadła na pomysł asymetrycznej odpowiedzi przy pomocy nietradycyjnych środków walki. W skrócie chodzi o to, aby przenieść wojnę z klasycznego pola walki do ludzkich umysłów.
Atak informacyjny, i to w globalnej skali, to nic innego, jak element wojny psychologicznej lub psychotronowej, której plany zatwierdził i realizuje rosyjski sztab generalny. Według kremlowskich założeń, trzeba tak wpłynąć na zachodnie społeczeństwa i kręgi władzy, aby działały zgodnie z oczekiwaniami, czyli planami Moskwy. Mówiąc obrazowo rosyjskie ataki informacyjne mają sprawić, że Zachód zacznie postrzegać rzeczywistość nie tylko w krzywym zwierciadle, ale i na dodatek odwróconym do góry nogami.
Z tego powodu przed Polską stoją dwa, co prawda różne, rozwiązania. Pierwsze podaje raport amerykańskiego ośrodka CERA – Center for European Policy Analysis, który mówi wprost: rosyjskie władze prowadzą w Europie Środkowej i Wschodniej operacje dezinformacyjne, których celem jest wzbudzenie nienawiści, podżeganie do przemocy, zburzenie zaufania społecznego, a wszystko dla rozsadzenia ram obywatelskiej debaty, m.in. poprzez zniszczenie przestrzeni medialnej. Rosja używa takich metod w charakterze groźnej broni ofensywnej.
Tymczasem zdolność demokracji do obrony przed tym zagrożeniem jest więcej niż znikoma, co wynika z utraty przez środki masowego przekazu społecznej wiarygodności. Tym bardziej, że rosyjskie ataki dokonywane są za pośrednictwem oficjalnych mediów, które nadają w językach narodowych, do których można zaliczyć telewizję RT bądź Sputnik International, a głównie skrycie – poprzez trolli i hakerów. Według autorów raportu warunkiem wstępnym jest budowa własnego systemu monitorującego zasoby i treści wykorzystywane w rosyjskiej agresji. Kolejnym – opracowanie pod auspicjami Rady Europy kryteriów etycznych i jakościowych dla nadawców, wydawców oraz blogerów. Takim działaniom powinno towarzyszyć stworzenie wspólnych, zintegrowanych struktur aktywnego przeciwdziałania, czyli budowa własnych strategii komunikacji, w oparciu o potencjał NATO i UE. Na pierwszy plan wysuwa się także odbudowa zaufania do środków masowego przekazu, czyli powołanie niezależnych, a jednocześnie wiarygodnych stacji i tytułów. Aby przedstawiały obiektywne to znaczy krytyczne podejście do rzeczywistości. Nie będzie to możliwe bez ścisłego współdziałania rynku medialnego, państwa i organizacji pozarządowych.
Amerykańskie propozycje zamyka plan powołania własnej fabryki idei, która „leczyłaby” społeczne traumy i historyczne zaszłości, stanowiące obecną pożywkę dla rosyjskiej agresji. Drugim, bardziej radykalnym wzorem postępowania jest decyzja Ukrainy o zablokowaniu dostępu obywateli do wybranych rosyjskich zasobów, sieci społecznościowych oraz programów informatycznych wykorzystywanych w pracy aparatu państwowego, administracji i systemu finansowego kraju. W maju na wniosek Rady Bezpieczeństwa i Obrony prezydent Poroszenko podpisał odpowiedni dekret, wzmocniony uchwałą Rady Najwyższej.
Blokada, której urzeczywistnienie ma potrwać dwa lata i kosztować ok. miliarda dolarów jest przyjmowana na Ukrainie bez entuzjazmu, choć została przyjęta ze zrozumieniem przez UE i NATO. Koszty poniesie biznes i państwo, a niezastosowanie przepisów jest dla osób prawnych zagrożone odpowiedzialnością karną. Zwykli użytkownicy nie będą karani, choć to oni wyrażają największe oburzenie, bo przywykli do instrumentów komunikacji oferowanych przez Rosję. Chodzi o rosyjskojęzyczne odpowiedniki globalnych produktów.
Jednak w przypadku Polski tak restrykcyjna postawa nie ma uzasadnienia. Po pierwsze, nasz biznes i państwo nie używają zbyt wielu rosyjskich produktów IT. Po drugie, indywidualni użytkownicy posługują się zachodnimi platformami. Tym niemniej sytuacja rozwija się dynamicznie, i to globalne produkty Microsoftu oraz Facebook stają się głównymi celami coraz bardziej agresywnych działań kremlowskich hakerów oraz trolli.