Polaków nie stać na nierefundowane leki. Dlatego coraz częściej kupują leki z Indii czy Tajlandii, które bywają nawet 200 razy tańsze.
Od lat w mediach trwa cicha wojna. Jesteśmy bombardowani informacjami na temat szkodliwości lekarstw sprowadzanych z zagranicy z nieznanego źródła. Przypomina to trochę wojnę informacyjną dotyczącą picia bimbru. „Nie pijcie bimbru, bo stracicie wzrok”, to główne przesłanie w walce z nielegalnymi producentami alkoholu. Podobnie rzecz ma się w przypadku lekarstw z przemytu, po które coraz częściej sięgają Polacy. Nikt jednak nie zastanowi się, dlaczego jest tak, a nie inaczej.
Media głównego nurtu zajmujące się tematyką medyczną coraz częściej piszą o „pladze podróbek leków” czy „przemycie nielegalnych leków”. Samo słowo „podróbka” czy „nielegalne” może sugerować, że mamy do czynienia z czymś gorszym, niebezpiecznym i przez to zagrażającym naszemu życiu. To prawda, że „podrabiane” leki możemy kupić na bazarze, w siłowni czy w internecie. Jednak „podrabiane” leki, czyli tańsze zamienniki możemy kupić także w aptekach. Skąd pochodzą „podróbki”, czyli leki generyczne i czym tak naprawdę są?
Leki generyczne to leki, które są lekami odtwórczymi wobec leków zazwyczaj stosowanych w danych schorzeniach. To tak jakbyśmy zamieniali popularną markę czekolady na tańszy odpowiednik. Skład, zapach i smak jest ten sam, produkty różnią się tylko ceną, opakowaniem i czasem producentem. Dlatego nie dziwi, że coraz więcej Polaków sięga właśnie po leki generyczne. Ich powszechne stosowanie nie jest karane czy piętnowane, gdy chodzi o generyki dopuszczone do obrotu w Polsce. Korzyści są podwójne. Zyskuje Skarb Państwa oraz pacjenci.
Jednak wprowadzenie generyków na rynek jest ograniczane przez patenty na leki. Gdy dana firma farmaceutyczna zgłosi patent do leku i uzyska go, chce uzyskać jak największą stopę zwrotu z leku. Ponieważ lek nie ma swoich zamienników, ceny rzędu 6 tys. złotych za opakowanie nikogo nie dziwią. Bywają koncerny farmaceutyczne, które utrzymują swoją rentowność tylko dzięki jednemu patentowi. Leki generyczne zwane inaczej lekami odtwórczymi to leki o takim samym składzie chemicznym jak leki innowacyjne, czyli „oryginalne”, ale produkowane przez innego producenta – na podstawie licencji właściciela patentu lub po wygaśnięciu ochrony patentowej lub w krajach, które nie uznały odpowiedniego patentu.
Lek generyczny może zostać dopuszczony do obrotu w Europie przed upływem okresów ochrony patentowej i wyłączności danych rejestracyjnych tylko i wyłącznie wtedy, gdy zezwoli na to właściciel praw do leku innowacyjnego. Z nieznanych powodów producenci leków innowacyjnych zezwalają na to w krajach rozwijających się. W krajach rozwiniętych sprawa wygląda inaczej. Tam bogate rządy stać na refundację drogich leków.
No dobrze, ale skoro koncerny farmaceutyczne zainwestowały w lek olbrzymie pieniądze, to może powinny mieć prawo czerpania zysków z ich sprzedaży? I tak, i nie. Prawdą jest, że to, co pcha rozwój medycyny, to chęć zysku. Z drugiej strony koncerny farmaceutyczne patentują naturalnie występujące substancje. Bez żadnych badań i nakładów pobierają miliardowe zyski. Do tego zamykają terapię milionom pacjentów na lata. To trochę tak jakbyśmy próbowali opatentować fruktozę i żądać od sadowników opłaty z tego tytułu. Przykład, jak należy traktować patenty farmaceutyczne, dają Indie. Jako kraj chronią one patenty dotyczące produkcji leku, ale już nie jego skład chemiczny. To tak jakbyśmy opatentowali sposób pozyskiwania fruktozy z kamienia i piasku oraz mogli czerpać z tego zyski. Jednak nie moglibyśmy żądać ochrony, gdyby ktoś opatentował produkcję fruktozy tylko z kamieni. Za występującą naturalnie fruktozę też nie powinniśmy płacić.
Nie dziwi więc, że rynek nieoficjalnego obrotu lekami rozwija się w dramatycznym tempie. Obrót „podróbkami” to już ponad 10 proc. całego rynku leków. Bieda jest też powodem decydowania się Polaków na zakup leków w sieci. Doniesienia medialne o handlu lekami w internecie skupiają się na śmiesznych przypadkach dotyczących środków na podniesienie potencji czy środków odchudzających z pochodnymi amfetaminy. Głównym argumentem, który pojawia się w nabywaniu lekarstw przez internet, jest brak ostrzeżeń przed stosowaniem leków oraz brak wzmianki, by przed rozpoczęciem kuracji skorzystać z porady lekarza. Należy przyznać, że trzeba mieć spore zaufanie do Polaków, zakładając, że czytają oni etykiety czegokolwiek lub konsultują się z lekarzem.
Wiadomo, że rynkiem leków z importu zainteresowały się służby celne, policja i Główny Inspektorat Farmaceutyczny. Coroczne polowanie na przemytników leków z Indii, Tajlandii czy Chin nazywa się „Pangea”. Dwa lata temu w edycji akcji zabezpieczono 20 tys. lekarstw o łącznej wartości 240 tys. złotych. Co ciekawe, akcją kieruje i koordynuje ją Interpol na terenie ponad 100 krajów. Oczywiście chodzi o kraje europejskie oraz inne „wysoko rozwinięte” organizmy państwowe. Koncerny farmaceutyczne coraz głośniej marudzą, że przemyt leków niszczy rynek.
Tymczasem szmugiel leków to biznes, który ma przed sobą złote lata. Głównie przez wywindowane ceny lekarstw. Tylko w 2010 roku polska służba celna wykryła 525 przesyłek zawierających towary niebezpieczne i niespełniające norm. Rokrocznie rekwiruje się około 4 milionów sztuk tabletek podrabianych leków o wartości nawet 460 milionów złotych. Są to także leki generyczne, które w myśl obowiązujących patentów nie mogą być produkowane i wprowadzane do obrotu. Wszystkie leki, które są rekwirowane, podlegają komisyjnemu zniszczeniu. Tak więc rokrocznie policja do spółki ze służbą celną puszcza z dymem leki za ponad 500 milionów złotych!
O tym, jak potężny jest rynek „podrabianych” leków, świadczy fakt, że coraz częściej słyszymy o udaremnionej próbie przemytu farmaceutyków niż narkotyków czy papierosów. Leki stosowane w leczeniu kamicy nerkowej, leki na alergię czy nawet środki wykorzystywane w chemioterapii płyną przemytniczym strumieniem do Polski. Powód, dla którego trafiają do naszego kraju, jest oczywisty i prosty. Są osoby, których zwyczajnie nie stać na normalną terapię z „legalnymi” farmaceutykami. Co więcej, coraz częściej lekarze i pracownicy systemu opieki zdrowotnej schodzą do szarej strefy. Są pacjenci, którzy są w stanie zapłacić za szybkie leczenie. Wówczas stają przed wyborem albo „posmarować”, albo skorzystać z usług podziemia lekarskiego. Pracują w nim nieraz specjaliści, którzy potracili prawo wykonywania zawodu. Wszędzie tam, gdzie jest przemysł, powstaje zapotrzebowanie na specjalistyczne produkty. Tak też jest w przypadku podziemnej służby zdrowia, która jest olbrzymim odbiorcą leków z przemytu.
Leki z Indii
Coraz częściej sięgamy po leki z Indii. Sprzedawane tam lekarstwa są kilkadziesiąt razy tańsze niż te w Europie. Dla przykładu do niedawna jedno opakowanie leku wykorzystywanego w leczeniu długotrwałego przewlekłego zapalenia wątroby, czyli HCV kosztowało ponad 73 tys. złotych. W Indiach zamiennik tego leku kosztował zaledwie 600 zł. Skąd ta różnica? Po pierwsze takie kraje jak Indie, Chiny czy Tajlandia nie słyną z respektowania patentów na leki. Ochrona praw koncernów farmaceutycznych jest na znacznie niższym poziomie. Rodzime firmy produkują generyki, nie patrząc na zapisy patentów. Drugi powód, dla którego leki w Indiach są tańsze, to poziom zamożności kraju. Koncerny farmaceutyczne dostosowują leki do poziomu zamożności danego regionu. Jeden lek potrafi kosztować w USA 95 tys. dolarów, w Polsce 14 tys. dolarów, a w Indiach 450 dolarów. Podczas gdy faktyczny koszt wyprodukowania tego leku to zaledwie 96 dolarów! I tu dotykamy sedna sprawy: czy przyzwoite jest stosowanie cen, które sięgają tysiąckrotności kosztów produkcji? Czym różni się polski pacjent od indyjskiego? Dlaczego polski budżet ma płacić nieproporcjonalnie więcej za refundowane leki, niż robi to budżet Indii czy Egiptu? A dlaczego pacjent amerykański ma płacić więcej za leki niż polski pacjent? Pytanie, dlaczego jako państwo godzimy się na taką, a nie inną formę ustalania cen?
Pacjenci leczący się lekami z Indii czy Egiptu zwracają uwagę na trzy różnice. Leki z Indii czy Egiptu zawierają więcej substancji czynnej oraz są tańsze. Jednak największa różnica to ta, że leków generycznych przed wygaśnięciem patentu nie wolno w Polsce produkować i sprzedawać, a leki oryginalne już oczywiście tak.
Jeżeli komuś leki z Indii kojarzą się ze słabą jakością, musi mieć świadomość, że pokaźna część leków „oryginalnych” jest produkowana właśnie tam. Te same leki produkowane w oparciu o identyczne receptury i rękoma tych samych robotników, są raz nazywane atestowanymi i bezpiecznymi, drugi raz są nazywane podróbkami. Indie posiadają czwarty co do wielkości przemysł farmaceutyczny. Są też one największym producentem generyków, czyli zamienników. Wartość indyjskiego przemysłu farmaceutycznego to kilkadziesiąt miliardów dolarów i stale rośnie. Indyjskie leki są nie tylko dobrej jakości, lecz także tanie. Kontrolerzy z USA czy Europy przebywają stale w Indiach, sprawdzając standardy pracy i higieny. Co ciekawe, indyjscy producenci leków mogą eksportować je do krajów Afryki czy innych krajów rozwijających się, ale nie do Europy. Bo przecież, co to za interes nie zarobić na tłustych budżetach europejskich krajów? Godząc się na taki stan, siłą rzeczy ograbiamy własne narody z dobrobytu. Co mają z tego koncerny farmaceutyczne? Po pierwsze święty spokój i pozorowane działania na rzecz najbiedniejszych krajów. Po drugie zysk w postaci prowizji sięgającej 10 proc. procent ceny leku. Inaczej firmy z Indii czy Chin łamałyby patenty, nie dając nic w zamian producentom oryginalnych leków.
Witaj w klubie
„Witaj w klubie” to polski tytuł filmu, w którym Matthew McConaughey, wciela się w rolę Ronalda Dicksona Woodroff’a. Główny bohater dowiadując się o tym, że jest chory na AIDS, podejmuje walkę z chorobą i systemem farmaceutycznym, sprowadzając leki z Meksyku. Szybko okazuje się, że leki są dużo tańsze i lepsze niż te oferowane przez amerykańskich producentów. Nie przyszło mu to jednak łatwo, bo przez lata musiał toczyć batalię z firmami farmaceutycznymi. Idąc jego śladem, coraz więcej Polaków zaczyna szukać leków z zagranicy w nadziei na to, że pomogą one im w chorobie i nie doprowadzą na skraj bankructwa. Dlatego przemyt leków stale rośnie.
W Polsce przywóz leków na własne potrzeby jest dozwolony. Każdy z nas, kto chciałby przewozić swoje leki, powinien posiadać zaświadczenie lekarskie potwierdzające konieczność ich używania. Obecnie obowiązujące przepisy dają nam prawo przywiezienia do Polski na własny użytek nie więcej niż 5 opakowań produktów leczniczych pod warunkiem, że nie zawierają one w swoim składzie substancji odurzających i psychotropowych. Leku przywiezionego zza granicy na własny użytek nie wolno nikomu odsprzedawać, gdyż takie działanie jest karane. Gdy wchodzimy na pokład samolotu, powinniśmy posiadać ze sobą zaświadczenie lekarskie, w którym wyraźnie jest napisane, że takie produkty lecznicze musimy posiadać przy sobie.
Taka regulacja jest konsekwencją porozumień zawartych w ramach Światowej Organizacji Handlu. Międzynarodowe regulacje wspólnie z prawem europejskim zakazują hurtowego importu leków generycznych bez zgody właściciela patentu na lek innowacyjny – oryginalny. Aby leki generyczne pojawiły się w europejskich aptekach, nieraz trzeba czekać nawet kilkanaście lat. Jednak wwóz leków w małych ilościach na potrzeby własne jest legalny.
W maju 2016 roku Główny Inspektorat Farmaceutyczny zmienił swoją interpretację przepisów i zawęził stosowanie przepisu art. 68 ust. 5 ustawy Prawo Farmaceutyczne. Do połowy 2016 roku przywóz oznaczał nie tylko przywóz w bagażu podręcznym, ale i skorzystanie z usługi kuriera. Obecnie GIF wymaga od nas, abyśmy to my, czyli sami chorzy, sprowadzali ten lek. Najlepiej, abyśmy przywieźli lek z zagranicy w bagażu. Zakładając, że cena preparatu w Polsce dostępnego za 1200 dolarów w Egipcie wynosi 50 dolarów, nawet podróż samolotem po 5 sztuk preparatu jest opłacalna. Skoro możemy wwieźć 5 opakowań leku, za który w Polsce zapłacilibyśmy 6 tys. dolarów, to podróż do Egiptu może być całkiem intratnym rozwiązaniem. Raz, że podróż do Egiptu wyniosłaby nas około 100–150 dolarów, a zakup leków 250 w kieszeni zostanie nam około 5650 dolarów. Do tego mamy zaliczone wakacje w Egipcie.
Nie dziwi więc, że w internecie pełno jest forów, na którym skrzykują się chorzy. Wyszukują oni podróżujących do tzw. rajów farmaceutycznych. Oni sami lub ich rodziny dokładają się do kosztów wycieczki i załatwiają zaświadczenia służące przewozowi lekarstw, w zamian oczekując zakupu leku. Są nawet wyspecjalizowane firmy oferujące przewóz i wizytę u zaprzyjaźnionego lekarza.
Rozwiązaniem jest tzw. import równoległy, którego nie należy mylić z importem docelowym. W przypadku importu równoległego, będziemy mogli sprowadzić leki z Europejskiego Obszaru Gospodarczego. Bywa i to całkiem często, że lek dostępny w Polsce i legalnie dopuszczony do obrotu jest dwa razy droższy niż ten sam lek sprowadzony z Norwegii czy Szwajcarii. Wszystko w obawie przed konkurencją no i co lepiej dbającymi o swoje budżety państwami. Import równoległy musi być poprzedzony wnioskiem złożonym do Urzędu Rejestracji Produktów Leczniczych (Departamentu Rejestru i Importu Równoległego Produktów Leczniczych) o wydanie zgody na przywóz leku na własne potrzeby. Do wniosku należy załączyć kopię dokumentu podpisanego przez lekarza potwierdzającego stan zdrowia i uzasadniającego zastosowanie leku. Procedura trwa zazwyczaj tydzień. Zamawiającym i odbiorcą leku powinien być chory. Co istotne wwóz leku podlega opodatkowaniu podatkiem VAT w wysokości 23 proc. Lek, który w Polsce kosztuje 5,5 tys. złotych, w Anglii może być dwa razy tańszy. Jednak wprowadzając go na polski rynek (samemu go konsumując), najpewniej będziemy musieli zapłacić podatek VAT od wartości przyjętej na rynku polskim.
Polska farmaceutycznym rajem?
Gdyby Polska jednego dnia wypowiedziała porozumienia dotyczące rynku farmaceutycznego w Europie i postawiła niczym Indie, Turcja czy Chiny na produkcję tanich generyków, mogłaby stać się gospodarczym tygrysem Europy. Rynek farmaceutyków tylko w 5 największych krajach UE to ponad 150 mld euro rocznie. Przy średnim kursie 4,4 zł za 1 euro to około 660 mld złotych. Dodając rynek polski to razem około 685 mld złotych. Zakładając, że rynek generyków to 20 proc. rynku to na „podrobieniu” pozostałych polska gospodarka mogłaby zarobić 548 mld złotych. Przy założeniu, że musielibyśmy konkurować cenowo z lekami „oryginalnymi” i opuścić ich cenę o połowę, byłoby to 274 mld złotych. Objęcie firm farmaceutycznych specjalnym 30-proc. podatkiem przyniosłoby budżetowi państwa ponad 80 mld złotych dochodu. Za takie pieniądze po 12 latach moglibyśmy spłacić cały nasz dług publiczny. Oczywiście to scenariusz dla naszego kraju zbyt piękny, aby mógł się ziścić. Na razie polscy pacjenci muszą udawać się w podróże do egzotycznych krajów, chcąc zakupić potrzebne im leki. Jest jeszcze szary rynek zakupu leków, który rozwija się znacznie szybciej niż ten legalny. Pytanie, czy państwo wyciągnie wnioski, czy dalej będzie stawało po stronie producentów farmaceutyków z innych państw.