0.9 C
Warszawa
sobota, 23 listopada 2024

Upadek syndyków

Dlaczego nie warto i nie opłaca się być syndykiem.

Wirtualne adresy i majątek w postaci starej drukarki i ryzy taniego papieru. To najczęstszy obraz spółek, których likwidację przeprowadzają syndycy w Polsce. Z zawodu, który był prawdziwą niszą, stali się cechem frustratów, którzy więcej tracą na swojej pracy, niż zarabiają.

Zawód syndyk

Syndykiem może być osoba fizyczna, która ma pełną zdolność do czynności prawnych i licencję doradcy restrukturyzacyjnego. Może nim też być spółka prawa handlowego, której wspólnicy ponoszący odpowiedzialność lub będący członkami zarządu posiadają taką licencję. W trakcie postępowania upadłościowego syndyk jest kierownikiem jednostki, której upadłość prowadzi. Ile warta jest praca syndyka i na jakie zarobki mogą liczyć najwięksi syndycy?

Dwa lata temu głośno było o rekordowej wypłacie warszawskiego syndyka, który za 12-letnie zarządzanie majątkiem upadłego Metro-Projekt zainkasował prawie 7,5 mln złotych. Na tyle wycenił jego pracę sąd upadłościowy.

Takie zarobki kuszą, ale jedynie śmietanka środowiska syndyków może liczyć na takie wynagrodzenia. Przez lata wypaczony wizerunek syndyka utrwalany przez doniesienia prasowe o milionowych wypłatach dla syndyków sprawił, że w tym zawodzie swojego szczęścia szukało coraz więcej młodych absolwentów prawa. Podobnie jak w przypadku innych zawodów prawniczych, kryzys na rynku przyszedł około 2008–2010 roku.

Teoretycznie większa liczba upadłości oznacza większą liczbę okazji do zarobienia. Jednak podobnie, jak to jest w przypadku komorników, aby zarobić, musi być coś do sprzedania. „Idealna upadłość to nie taka, którą mógłbym zakończyć szybko. Najlepiej, żeby firma na składzie miała kilkaset ton węgla, maszyny, rozpoczęte interesy lub inwestycje, które mógłbym dokończyć. Niestety zdecydowana większość upadłości to firmy wydmuszki. Przychodzę na adres widniejący w KRS, a tam albo rudera, albo nigdy nie była prowadzona żadna działalność. Tylko człowiek denerwował się, jeżdżąc jak głupi w poszukiwaniu firmy, której nie było” – mówi nam jeden z warszawskich syndyków.

Najnowszą zmorą syndyków jest to, że urzędnicy administracji skarbowych wykreślają firmy z rejestru VAT, nie zwracając uwagi na to, czy firma jest w upadłości. W perspektywie może to doprowadzić do poważnych problemów zarówno po stronie wierzycieli, jak i samych syndyków. Jedną z przesłanek wykreślenia z rejestru podatników podatku od towarów i usług jest trwały brak kontaktu z podatnikiem albo jego pełnomocnikiem, mimo udokumentowanych prób jego podjęcia. Brak kontaktu oznacza wykreślenie. Ponieważ urzędy wykreślają podatników bez informowania kogokolwiek o tym fakcie, często syndycy dowiadują się ostatni o wykreśleniu „ich” upadłego z rejestru podatników.

W takiej sytuacji syndyk nie ma możliwości rozliczenia naliczonego i należnego podatku VAT, który powinien wchodzić do masy upadłości. Nadwyżki podatku jak składniki masy upadłości służyły zaspokojeniu wierzycieli. Syndycy dopatrują się w tym działaniu chęci zysku Skarbu Państwa kosztem wierzycieli upadłego. Taka praktyka stanowi też olbrzymie zagrożenie dla nich samych, nie mając bowiem świadomości o wykreśleniu, mogą nieprawidłowo rozliczać podatek, co odbije się nie tylko na stopniu zaspokojenia wierzycieli, lecz także na wyniku podatkowym, a to już sprawa z zakresu ustaw karnoskarbowych. Dlatego syndycy zaczęli masowo przywracać firmy do rejestru. Tylko ta jedna sprawa pokazuje, że syndyk nie ma łatwego życia, a pułapki czyhają na niego wszędzie.

Bogaci i biedni

Jak wygląda kancelaria syndyka? W zasadzie nie różni się ona niczym od kancelarii prawniczej lub komorniczej. Bywa, że interesanci nie widzą żadnej różnicy. W rzeczywistości kancelaria syndyka to tak naprawdę zbiór biur firm, których upadłość prowadzi dany syndyk. Jak wygląda taka kancelaria, zależy więc od tego, jakimi sprawami zajmuje się syndyk. Są kancelarie, które zatrudniają kilkunastu lub kilkudziesięciu prawników i mieszczą się w biurowcach lub drogich i reprezentatywnych pomieszczeniach należących do upadłego. Są też kancelarie jednoosobowe, gdzie syndyk jest sam sobie syndykiem, asystentem, księgowym i prawnikiem. Często syndycy wspólnie wynajmują niespecjalny lokal, który zatłoczony ma im starczać na prowadzenie spraw.

O tym, że wśród syndyków są „lepsi” i „gorsi” wiadomo od dawna. Dla przykładu należy przeanalizować Krajowy Rejestr Postępowań Upadłościowych. Podobnie jak w przypadku „hurtowni komorniczych” istnieją syndycy, którzy prowadzą znaczną liczbę upadłości naraz lub prowadzą tylko kluczowe, najbardziej tłuste upadłości. Zdarzają się syndycy, którzy otrzymują nawet po 15 postępowań rocznie. Są też tacy, którzy ich w ogóle nie otrzymują. Zdarza się też, że syndyk, który prowadzi jedno potężne postępowanie, otrzymuje kilka pomniejszych postępowań.

Faworyzowanie jednych odbywa się kosztem innych. Argumentem na zlecenie większej liczby postępowań jednemu syndykowi jest zawsze doświadczenie w prowadzeniu danych spraw. Syndycy, którzy nie mają wzięcia, zawsze nie będą mieli doświadczenia, bo nie będą mogli go nigdzie zdobyć. Wśród mniej wziętych syndyków powstaje fala oburzenia wywołana stosowaniem właśnie przez sądy przy ich wyborze kryterium doświadczenia podczas przydzielania spraw.

Oficjalnie syndyka wyznacza sąd, jednak w praktyce jest to sędzia komisarz. Zdarzają się sytuacje, w których sędzia komisarz wyznacza jednemu syndykowi nawet 10 i więcej spraw, w tym czasie dyskryminuje innych syndyków, nie wyznaczając im w ogóle upadłości. Budzi to uzasadnione podejrzenia o zmowach lub nawet korupcji przy przydzielaniu spraw. „Ważne kto z kim wódkę pije. Znam syndyków, którzy swoim prywatnym samochodem podwożą sędziów komisarzy do pracy. Chodzą na wspólne imprezy. W jednym przypadku mieliśmy nawet podejrzenie, czy sędzia komisarz, a dokładniej jego rodzina nie zarobiła na upadłości, ale nie zdecydowaliśmy się na działania prawne. W tak małym środowisku podniesienie zarzutu wobec sędziego oznacza samobójstwo zawodowe” – mówi nam jeden z syndyków działających na terenie kraju.

Przy wyznaczaniu syndyka sądy nie mają żadnych wyznaczników. Bywa, że syndyk z Warszawy dostaje odległe upadłości. Przy czym dla sądu nie ma znaczenia, że bliżej swoją siedzibę mają inni syndycy nieobciążeni pracą. System ten nie analizuje kosztów ponoszonych przez syndyka w trakcie postępowania upadłościowego. Sądów zwyczajnie nie obchodzi, który syndyk w swojej działalności jest oszczędniejszy i szybszy.

Wielu młodych syndyków generuje mniejsze koszty, szybciej zakańcza postępowania niż ich bardziej „doświadczeni” koledzy, a mimo to nie dostaje większych spraw. Chociaż syndyk ma najczęściej doprowadzić do likwidacji majątku dłużnika, to sądy w ogóle nie analizują kosztów działalności syndyków. I tak sprawy upadłościowe toczą się latami, uprzywilejowani syndycy tuczą się na postępowaniu, a wierzyciele nie są spłacani lub są spłacani w nieznacznym stopniu. System wyboru syndyków w Polsce jest w pełni uznaniowy, nie prowadzi się żadnych statystyk dotyczących obciążenia sprawami oraz wartością wykonanych przez syndyka prac. Zdarza się, że syndyk prowadził postępowanie pod okiem sędziego komisarza, które zostało zakończone bez zarzutów. I mimo wszystko ten sam sędzia już nigdy więcej nie wyznacza danego syndyka. To wszystko dzieje się bez podawania jakichkolwiek przyczyn, bo przecież sędzia komisarz nie musi się tłumaczyć nikomu.

Co prawda ustawa mówi, że przy wyznaczaniu syndyka należy brać pod uwagę stopień obciążenia syndyka, jednak jest to tylko niewiążąca przesłanka. Jednak ogólnikowa propozycja ustawodawcy o braniu pod uwagę stopnia obciążenia syndyka, dodatkowych kwalifikacji jest zdecydowanie niewystarczająca. Osoby prowadzące wysoko dochodowe postępowania nigdy nie będą za bardzo obciążone. Uzyskując wysokie dochody, dodatkowo zatrudniają osoby na rzecz swojej działalności. Prawdą jest, że w większych upadłościach zatrudnia się osoby, które do tej pory pracowały w przedsiębiorstwie upadłego. Dlatego ci najbardziej doświadczeni, czyli uprzywilejowani, zawsze będą wykonywać czynności w wyznaczonych terminach. Będzie tak, ponieważ zwyczajnie będą mieli do tego odpowiednie środki.

Nieprzyznanie sprawy danemu syndykowi zawsze znajdzie uzasadnienie. Brak odpowiedniego wykształcenia, brak doświadczenia, odpowiedniego zaplecza czy brak upadłości w danej branży to tylko niektóre z nich. Syndycy też nie skarżą się na decyzje o wyznaczeniu syndyków, więc nikt nie zajmuje się weryfikowaniem decyzji sędziów komisarzy. 95 procent spraw toczących się postępowań dotyczy podmiotów średnich i mniejszych, zatem te sprawy wychodzą spod kompetencji doradców kwalifikowanych i lądują arbitralnie u kilku syndyków. Arbitralność pojawia się też na poziomie wyboru nadzorcy – w przypadku postępowań restrukturyzacyjnych. W tym wypadku sąd też ma możliwość arbitralnego wskazania osoby nadzorcy.

Dlatego mniej uprzywilejowani syndycy postulują, aby zasadą, od której nie ma odstępstwa poza obiektywnymi okolicznościami, takimi chociażby jak śmierć syndyka czy jego rezygnacja z danej upadłości było przydzielanie spraw według kolejności wpływu. Do tego chcą, aby podczas rozdzielania prac jednym z kryteriów, które się pojawią, było właśnie kryterium dochodowe. Tak, aby syndycy mniej więcej zarabiali po równo. Syndyk nie ma prawa do zawieszenia działalności gospodarczej, płaci składki na ubezpieczenie społeczne i zdrowotne, do tego dochodzą inne koszty działalności. „Są upadłości, na których się po prostu traci. Jednak ja i moi koledzy nie rezygnujemy z ich prowadzenia, bo to da pretekst do tego, żebyśmy nie dostawali kolejnych spraw” – mówi syndyk z Gdańska.

Pojawiają się głosy, że syndycy nie mają źle, przecież mogą podejmować inną działalność. Nie jest to jednak cała prawda, bo syndycy często muszą zjawiać się na terminach rozpraw, kontaktować się z sędzią komisarzem, odpowiadać na skargi czy pytania wierzycieli i pracowników upadłego. Wówczas praca syndyka staje się w zasadzie całym, a nawet więcej niż całym, etatem. Znana w środowisku jest historia osoby, która jak syndyk nie otrzymywała żadnych postępowań. W efekcie znalazła pracę, która pozwalała jej się utrzymać i całkiem nieźle żyć. W pewnym momencie dostała incydentalnie niskopłatne i pracochłonne postępowanie likwidacyjne do przeprowadzenia. Niestety praca i postępowanie upadłościowe kolidowało do tego stopnia ze sobą, że musiała zrezygnować z pracy. Gdy upadłość się skończyła, nie otrzymała żadnych innych zleceń z sądu. Gdy przyjmowała upadłość do prowadzenia z sądu, bała się, że zwyczajnie nie dostanie żadnej upadłości. I tak w efekcie została bez pracy i bez zleceń od sądu.

Zawód wysokiego ryzyka

Chociaż syndyk nie jest jak saper i może pomylić się kilka razy, to w rzeczywistości jest to ryzykowne zajęcie. Syndyk odpowiada za nieprawidłowe zarządzanie masą upadłościową, za co grozi mu odpowiedzialność odszkodowawcza. Często syndycy są też przedmiotem postępowań karnych w związku z rzekomymi błędami czy zmowami, które mają zawierać podczas postępowań upadłościowych. Syndyk za złe zarządzenie masą spadkową odpowiada z własnej kieszeni. Oczywiście istnieją ubezpieczenia od odpowiedzialności cywilnej, które syndycy wykupują. Pojawiają się też głosy, że syndyk powinien lepiej zarządzać majątkiem upadłego niż on sam wcześniej. Nie jest to przesadzone twierdzenie, często bowiem syndycy przejmują prowadzenie przedsiębiorstw, których własne organy nie potrafiły należycie prowadzić. Syndyka z odpowiedzialności nie zwalnia nawet aprobata sądu upadłościowego do jego danych działań. Nie stanowi ona przesłanki wyłączającej odpowiedzialność. A przecież są sytuacje, w których sędzia komisarz może mieć określone zdanie. I co w takiej sytuacji? Wówczas syndyk musi liczyć się z tym, że albo popadnie w konflikt z sądem, co zazwyczaj kończy się źle, albo będzie odpowiadał za powstałe szkody. Takie wnioski płyną z treści wyroku Sądu Najwyższego sygn. akt V CSK 414/13.

W tej sprawie spółka z Zielonej Góry domagała się od Stanisława H., syndyka spółki z branży AGD, której oddała w leasing pięć hal, 300 tys. zł tytułem odszkodowania za poniesione straty. Chodziło o to, że syndyk włączył je do masy upadłości i nie zwracał, mimo że nie płacił rat leasingowych. Spółka nie mogła ich więc wynająć komuś innemu, a upadła spółka czynszu nie płaciła i raczej nie było szans, że zapłaci, bo nie miała pieniędzy.

Sędzia komisarz podtrzymał jego decyzję polegającą na niezwracaniu hal. Sąd okręgowy uznał winę syndyka i zasądził żądane odszkodowanie, ale Sąd Apelacyjny we Wrocławiu pozew oddalił, uznając, że syndyk miał prawo popełnić błędy, odmówić oddania hal, gdyż sprawa nie była oczywista, o czym świadczy fakt, że sędzia komisarz był tego samego zdania co syndyk. Sąd Najwyższy nakazał jednak powtórne rozpoznanie sprawy, wskazując, że podstawowym obowiązkiem syndyka jest poprawne ustalenie majątku upadłego. W konsekwencji sąd apelacyjny po uchyleniu wyroku zasądził żądaną kwotę, wskazując tym razem, że syndyk kierował się złą wolą, nie wydając hal. Ten sam sąd, a dwa różne wyroki. Po wniesieniu skargi kasacyjnej Sąd Najwyższy utrzymał orzeczenie, zmniejszając odszkodowanie do 271 tys. zł, gdyż uznał, że jeszcze przez dwa miesiące po upadłości syndyk miał jakby usprawiedliwienie, nie zwracając hal. W konsekwencji syndyk musiał zapłacić z własnej kieszeni ponad 270 tys. złotych i nie pomogło, że postąpił, jak wskazywał sędzia komisarz. Swoją drogą, skoro sędziowie nie znają prawa, to jak można oczekiwać, że syndyk, który przecież zależy od sędziego komisarza, podejmie optymalną decyzję?

Podsumowanie

Syndyk nie jest złotym zawodem, jak go malują. W rzeczywistości to ciężka, ryzykowna orka na ugorze, która jest pełna pułapek i nieścisłości prawnych. W obecnych czasach, poza nielicznymi wyjątkami, raczej nie warto i nie opłaca się być syndykiem.

Poprzedni artykuł
Następny artykuł

FMC27news