Wszystkie kraje, które lata temu wprowadziły istotne elementy demokracji bezpośredniej – Szwajcaria, Lichtenstein, USA, Australia – należą do ścisłej czołówki najbogatszych na świecie.
III RP była państwem, w którym kolejne ekipy polityków lekceważyły wolę większości Polaków. Zaczynając od kary śmierci, której przywrócenia chce prawie 70 proc. Polaków, a kończąc na podniesieniu wieku emerytalnego, czego nie chciało 8 na 10 Polaków. PiS wygrał wybory, obiecując demokratyzację. I rzeczywiście obniżył wiek emerytalny, rzucił też 500+ kiełbasy wyborczej. Na tym jednak skończyło się słuchanie głosu ludu. Teraz rząd PiS zaczyna odczuwać braki w kasie i zaczyna podwyższać podatki. Mówiąc popularnym językiem „wszedł na kurs i na ścieżkę” i czeka go, wcześniej lub później twarde lądowanie.
Polskich parlamentarzystów nie wiążą instrukcje od wyborców i nie można ich odwołać. Dlatego spokojnie mogą postępować dokładnie odwrotnie, niż obiecywali wyborcom. I tak właśnie robią. Tymczasem tylko tacy ludzie mogą zmienić ustrój obowiązujący w Polsce. Zmianę w Konstytucji RP z 1997 r. mogą przegłosować bowiem jedynie wybrani w obecnym systemie parlamentarzyści. Co prawda PiS przejmując Trybunał Konstytucyjny de facto „zawiesił” Konstytucję, ale bynajmniej niczego nie chce zmienić. Żadna licząca się siła polityczna w Polsce nie chce oddać głosu ludziom. Zmiany tego stanu rzeczy mogą dokonać tylko politycy. A jak ktoś zostaje politykiem, który jest przy władzy, to niemal natychmiast zapomina, że chciał kiedyś zwiększenia roli obywateli w rządach. Rzekomo w trosce o stan państwa, które ucierpiałoby na rządach ludu.
A szkoda, bo jak wynika raportu z 2007 r.: „The Economic Effects of Direct Democracy – A First Global Assesment” („Ekonomiczne skutki bezpośredniej demokracji – Pierwsza globalna ocena”) jest dokładnie odwrotnie. Im większy jest udział demokracji bezpośredniej, tym mniejszy jest dług publiczny, mniejsza korupcja, większa efektywność administracji i większe wydatki na edukację. Potwierdziły to prof. Patricia Funk z uniwersytetu Pompeu Fabra w Barcelonie i prof. Christina Gathmann z Uniwersytetu w Heidelbergu w pracy z 2005 r. „Preferences Matter! Voter Preferences, Direct Democracy and Government Spending” („Preferencje wyborców, demokracja bezpośrednia i wydatki publiczne”). Obliczyły one, że gdy w szwajcarskim kantonie rozpisywane jest obowiązkowe referendum, wydatki budżetowe spadają o 12 proc. Każde zmniejszenie liczby podpisów potrzebnych do zgłoszenia propozycji ustawy przez obywateli o 1 proc. sprawia, że wydatki budżetowe spadają o 0,6 proc.
Prawdziwym powodem niedopuszczania do głosu Polaków jest więc to, by nie próbowali oni zmniejszyć pieniędzy, które trafiają do rąk polityków. Zauważmy, że Szwajcaria, w której prawie o wszystkim mogą decydować obywatele, nie stała się państwem socjalnym. Udział wydatków państwa to 32 proc. PKB (według Index of Economic Freedom 2011), co jest jednym z najniższych poziomów w krajach OECD. To nie jest przypadek.
W Australii, drugim kraju na świecie pod względem liczby referendów na świecie, wydatki publiczne są równie niskie (34,3 proc.). Tylko w demokracji przedstawicielskiej, takiej, jaka jest w Polsce, wybranym posłom opłaca się „przepychać” jak najwięcej ustaw korzystnych dla niewielkich, ale umiejących się odwdzięczyć grup interesu (obywatele za te przywileje będą płacić, więc nie mają żadnej motywacji, by za nimi głosować). Dlatego wszystkie kraje, które lata temu wprowadziły istotne elementy demokracji bezpośredniej – Szwajcaria, Liechtenstein, USA, Australia – należą do ścisłej czołówki najbogatszych na świecie.
I dlatego, o ile nie dojdzie do rewolucji, Polska nigdy do tych krajów nie dołączy.