2.5 C
Warszawa
wtorek, 24 grudnia 2024

Demograficzna pustynia Europy

Z czym kojarzy nam się Litwa, Łotwa i Estonia? Pierwszą myślą jest sukces transformacji i dobrobyt trzech małych narodów. Niestety to tylko pozory, republiki bałtyckie pustoszeją, stojąc na progu wymarcia.

Sąsiedzki kryzys demograficzny jest również wyzwaniem bezpieczeństwa dla Polski. Czy w nieodległej przyszłości zetkniemy się z narastającą destabilizacją północno-wschodniej granicy?

Procesy zachodzące w państwach bałtyckich trzeba widzieć we właściwej, a więc globalnej i regionalnej perspektywie. O złożonej sytuacji demograficznej świata przekonuje raport Sekretariatu ONZ. Zgodnie z wynikami międzynarodowej ekspertyzy ziemię zamieszkuje obecnie 7,6 mld osób, lecz w przeciągu najbliższej dekady populacja wzrośnie o kolejny miliard. To mocny sygnał przeludnienia i związanego z nim deficytu żywności, wody oraz wzmożonych procesów migracyjnych. Niestety to nie koniec alarmu, bo w perspektywie kolejnych 20 lat będzie nas już około 10 mld.

O gwałtownym przyroście ludzkości w 2050 r. zadecydują dwa skrajne czynniki. Na pierwszy składają się zdobycze medycyny oraz poprawa warunków socjalnych w bogatszych regionach świata, które wspólnie powodują znaczące przedłużenie życia. Drugą, o wiele ważniejszą przyczyną jest wysoki przyrost naturalny, który odnotowują regiony ubogie, a szczególnie Afryka. W 2017 r. na czele listy najludniejszych państw świata znajdowały się Chiny z populacją 1,4 mld, Indie – 1,3 mld oraz USA z 324 mln mieszkańców. W 2050 r. miejsca na podium zajmą: Indie z populacją liczącą 1,65 mld osób, które wyprzedzą Chiny – 1,3 mld. Na trzecim miejscu uplasuje się Nigeria, której ludność osiągnie pułap 411 mln mieszkańców. W latach 1991–2017 państwa Europy Środkowej i Wschodniej traciły obywateli w przeciwieństwie do najsilniejszych gospodarczo państw Zachodu. Na przykład liczba mieszkańców USA wzrosła z 247 mln do 324 mln, a Niemiec z 79 mln do 83 mln.

W tym samym czasie malała populacja Białorusi (ubytek 700 tys. obywateli) i Ukrainy. Gdy ostatnia uzyskała niepodległość, była dumnym państwem 52 mln obywateli. Dane pochodzące z końca ubiegłego roku wskazywały na ubytek aż 10 mln mieszkańców. Natomiast szacunki alternatywne od państwowych mówią o 38 mln lub 36 mln Ukraińców żyjących nad Dnieprem. Równie źle dzieje się na południu Europy, poczynając od Mołdawi, gdzie liczba ludności zmniejszyła się z 4,3 mln mieszkańców do 3,5 mln, choć kraj zamieszkuje realnie nie więcej niż 2,6 mln osób.

Drastycznie spadła liczba Rumunów, których jest obecnie 19,7 mln wobec 23,2 mln w 1990 r. Podobnie jest w Bułgarii, tamtejsza populacja zmniejszyła się z 9 mln do 7,1 mln. Stosunkowo obronną ręką wyszły państwa Grupy Wyszehradzkiej, które po długim okresie intensywnej emigracji zarobkowej wyhamowały demograficzne spadki. Na tym tle sytuacji Litwy, Łotwy i Estonii nie można nazwać inaczej niż fenomenem. Trudno nawet dobrać odpowiednie słownictwo, które najlepiej oddawałoby katastrofę. Bo z pewnością o takim wymiarze demograficznego zjawiska trzeba mówić.

Katastrofa

Władze długo tłumaczyły skomplikowaną sytuację demograficzną otwarciem europejskich granic, z chwilą, gdy Litwa, Łotwa i Estonia stały się pełnoprawnymi członkami UE. Przyczyną kolejnej fali emigracji był kryzys ekonomiczny lat 2008–2009, który szczególnie ostro obszedł się z gospodarkami republik bałtyckich. Jednak badania przeprowadzone w latach 2016–2017 ujawniły, że Litwini, Łotysze i Estończycy nadal siedzą na przysłowiowych walizkach. W całej Europie Środkowej tendencja zarobkowych wyjazdów wyhamowała, no może poza Słowacją.

Na przykład zagraniczny odpływ Czechów zmniejszył się o 33 proc. Węgrów o 22 proc, a polskich wyjazdów za chlebem było o 3 proc. mniej niż w poprzednich latach. Tymczasem życie na obczyźnie wybrało o 7 proc. więcej Łotyszy, a Litwini ustanowili rekord. Kraj opuściło 22 proc. obywateli więcej niż w 2015 r. Fenomen wynika z okoliczności. W republikach bałtyckich panuje przecież stabilizacja gospodarcza, każda z nich odnotowała wzrost PKB. Nie istnieje więc egzystencjalne zagrożenie bytu ani ryzyko wojenne, które usprawiedliwiałyby ucieczkową tendencję. A mimo tego fala ludzkiego odpływu nie tylko trwa, ale nabiera siły. Jakby tego było mało, emigranci wyjeżdżają z twardym zamiarem niepowracania. Według badań Uniwersytetu Ryskiego, aż 67 proc. opuszczających Łotwę deklaruje chęć stałego życia w innym kraju. Przyczyną jest rozczarowanie ojczyzną jako państwem. Nawet ci, którzy wrócili po spędzeniu kilku lat na Zachodzie, wyjeżdżają ponownie, o czym świadczy 40 proc. podobnych przypadków z ogólnej liczby reemigrantów. Identyczna sytuacja panuje na Litwie.

Według danych Litewskiego Instytutu Obywatelskiego, aż 60 proc. badanych potwierdziło, że nie zamierza powrócić. Co gorsza, najnowsze badania wskazują, że chęć wyjazdu deklaruje jedna czwarta obywateli w tzw. wieku produkcyjnym, która dotychczas tego nie uczyniła. Wilno nie może również specjalnie liczyć na masowy powrót synów i córek. Jak wskazują socjologowie, już w drugim pokoleniu emigranci zatracają litewskość. Oznacza to nieznajomość ojczystego języka, ale także całkowity zanik poczucia przynależności i świadomości narodowej. Smutną prawdą jest struktura każdej, a więc bałtyckiej emigracji. (…)

{source}

Gazeta Finansowa 20/2018

{/source}

FMC27news