2.6 C
Warszawa
czwartek, 26 grudnia 2024

Dajmy szansę Berlinowi

My, czyli unijni obywatele, płacimy dziś karę za niedostatek inteligencji brukselskiej biurokracji, a także co trzeba powiedzieć z przykrością, narodowych elit.

 Europejski chaos sięga zenitu. Unię rozrywają sprzeczne interesy regionów i państw członkowskich. Choćby Polska, której grozi procedura praworządności oraz zmniejszony udział we wspólnym budżecie, a którą różni odrębna wizja wspólnoty. Odpowiedzi na kilka pytań z pewnością przyniesie Rada Europejska, szczyt unijnych przywódców zaplanowany w dniach 28– 29 czerwca. Jednak w kategoriach realnej polityki decydować będą najsilniejsze państwa Zjednoczonej Europy. A jeśli tak, to warto dać szansę Berlinowi. I w kwestii unijnych reform, i sytuacji Polski w UE.

Grupa Laokoona

Według helleńskiej mitologii Laokoon był kapłanem, którego wraz z synami pożarły ogromne węże. Była to kara za inteligencję zesłana przez Posejdona. Dramat został uwieczniony w kamieniu i dziś Grupę Laokoona można podziwiać w Muzeum Watykańskim. Trudno o lepszą parafrazę obecnej sytuacji Unii Europejskiej. Z tym że my, czyli unijni obywatele, płacimy dziś karę za niedostatek inteligencji brukselskiej biurokracji, a także co trzeba powiedzieć z przykrością, narodowych elit.

Zacznijmy od Polski. Bez względu na racje stron w sporze, dotychczasowe działania Warszawy trzeba uznać za niefortunne. Unikanie dialogu nie jest najlepszą metodą przedstawiania własnych racji. Wynik jest taki, że w chwili, gdy ten artykuł trafi do czytelnika, polski rząd najprawdopodobniej będzie miał za sobą przesłuchanie w Radzie ds. Ogólnych UE. Jego tematem stanie się łamanie praworządności, które zdaniem Komisji Europejskiej ma miejsce w naszym kraju. A zatem taktyka kosmetycznych ustępstw i gestów dobrej woli zawodzi. Nie pomogła wizyta Fransa Timmermansa, który w Warszawie spotkał się z premierem Mateuszem Morawieckim. Po powrocie do Brukseli unijny komisarz podtrzymał wniosek kontynuacji procedury artykułu 7 traktatu UE, którego celem jest sprawdzenie, czy w danym kraju członkowskim nie są łamane zasady państwa prawa. A to już nasza porażka.

Co dalej? Z zapowiedzi MSZ wynika, że Polska będzie dążyła do wyhamowania postępowania z powodów proceduralnych. Nie możemy zapominać, że artykuł 7 jest wdrażany w historii UE po raz pierwszy, ma więc charakter precedensu. Wiążące rekomendacje ma wydać wspomniana Rada, dlatego można oczekiwać, że kolejnym ruchem Warszawy będzie próba przeniesienia punktu ciężkości na większe forum, w którym decydującą rolę odgrywają głosy unijnych państw.

Niestety podstawowy błąd Polski wynika z mylnego odczytywania intencji Komisji Europejskiej i poszczególnych stolic. Kłania się brak aktywnej dyplomacji pomnożonej przez 27. Nawet jeśli uda nam się wstrzymać procedurę nie zmieni to faktu, że nasza pozycja negocjacyjna jest obecnie bardzo słaba. Szybki przegląd publicznych oświadczeń eurodeputowanych oraz polityków różnych frakcji i narodowości wskazuje na jedno. Głos płynący z Warszawy jest coraz mniej słyszalny, a zatem brany pod uwagę.

Identyczna sytuacja dotyka naszych zdolności koalicyjnych. Chciałoby się wierzyć, że wspólnota niezgody na budowę rosyjskiego gazociągu North Stream 2 lub twarda, antyimigracyjna solidarność Grupy Wyszehradzkiej zapewni Polsce głosy poparcia w sprawie praworządności. Jak wykazuje praktyka tak nie się nie stanie, i to nie wyłączając Budapesztu. Jeśli nasze władze tak myślą, popełniają ogromną pomyłkę. Sytuacja jest właściwie kuriozalna, bo w hierarchii ważności UE Polska nie jest ani pierwszo- ani nawet drugoplanową kwestią do rozwiązania. O wiele ważniejsze są bowiem problemy występujące na południu Europy. To prawdziwy splot wężowych objęć Grupy Laokoona, na który składa się wielowymiarowy kryzys.

Po pierwsze, władzę we Włoszech objęły ugrupowania antyimigracyjne. Po drugie, rośnie kryzys zadłużeniowy Rzymu, finansowe kłopoty ma Hiszpania i Portugalia, co przenosi się na stan całej strefy euro. Można wręcz powiedzieć, że mamy do czynienia z buntem Aten, Rzymu i Madrytu wobec dotychczasowej polityki eurolandu, wyrażonym eurosceptycznymi programami działania. Po trzecie, do kłębowiska problemów dodać należy francuski plan reform UE, który nie jest niczym innym tylko próbą zainicjowania Unii dwóch prędkości, na którą alergicznie reagują Europa Północna i Środkowa. Po czwarte, na wszystko nakłada się agresywność Rosji, a więc destabilizacja wschodniego wymiaru europejskiego sąsiedztwa. A także wojna handlowa z USA oraz islamski terroryzm zagrażający południowej flance Europy.

Jak widać, realia są takie, że dużo łatwiej wytyczyć linie podziałów, niż znaleźć wspólne punkty europejskiej polityki. Ilość niebezpiecznych ognisk stale rośnie. Najgorzej, że Bruksela nie ma pomysłu naprawy sytuacji, ograniczając się do doraźnego i nieudolnego reagowania, a to zbyt mało. Przy tym nie chodzi jedynie o gospodarkę, finanse i wielkość narodowych udziałów we wspólnym budżecie. Kryzys, który dotyka UE, jest z pewnością, a może przede wszystkim efektem załamania wspólnych wartości. U jego przyczyn stoi deformacja podstawowych pojęć, jakie legły u fundamentów Zjednoczonej Europy. Takich jak równość, demokracja i sprawiedliwość społeczna. Choć trzeba przyznać, że nierówności ekonomiczne odgrywają rolę katalizatora, który rozsadza od środka ambitny projekt. Poczesne miejsce zajmuje pęd konsumpcji i konformizm podsycę przez międzynarodowe rynki finansowe. Dla nas, co zabrzmi może paradoksalnie, cała sytuacja może być szansą, którą powinniśmy dostrzec. Kluczowym jest zatem pytanie, jak Warszawa może i powinna wykorzystać unijną teraźniejszość, aby wyjść obronną ręką ze swoich kłopotów?

Niemieckie przedmurze Polski

Wbrew pozorom bilateralny dialog z Berlinem ma się dobrze, ulegając istotnej aktywizacji. Od początku roku miały miejsce kontakty na szczeblu prezydentów, premierów i ministrów spraw zagranicznych. Interesująca wydaje się również zmiana tonacji. W zeszłym roku po spotkaniu Angeli Merkel i Emanuela Macrona do Warszawy popłynął mocny komunikat, że duet niemiecko-francuski poprze ewentualne sankcje UE wobec Polski. Nie ma wątpliwości, że tak się stanie, ale za nim do tego dojdzie, pojawiła się dla nas przestrzeń tak potrzebnej gry politycznej.

Już w marcu tego roku nowy minister spraw zagranicznych Niemiec Heiko Maas powiedział w Berlinie, że Niemcy powinni przestać pouczać i patrzeć z wyższością na wschodnioeuropejskich obywateli UE. Ponadto, cytując Deutsche Welle, minister zadeklarował, że w celu zachowania unijnej jedności Berlin będzie zabiegał o porozumienie z naszym regionem. „Nie możemy dopuścić do rozpadu Unii na różne podgrupy i do powstania nowych granic. Musimy zasypać szczeliny powstałe pomiędzy Południem i Północą oraz Zachodem i Wschodem”.

Co więcej, Maas podkreślił, że „kryzys migracyjny wywołał w Europie Środkowej poczucie obcego dyktatu”, a to niedobra reminiscencja dla państw, które wywalczyły sobie wolność z okowów komunizmu. Mając na myśli Polskę, zastrzegł oczywiście, że Europa nie może odwracać głowy od przypadków łamania praworządności, ale stwierdził wyraźnie, że miejsce pouczania powinien zająć kompromis, oddający równowagę interesów.

Jakich? Na przykład obaw przed geopolitycznym niebezpieczeństwem wynikającym z budowy drugiej nitki bałtyckiego gazociągu. Odnosząc się bezpośrednio do europejskiej „ostpolitik”, wyraził opinię, że musi zawierać wieloaspektową ofertę dla naszej części kontynentu, uwzględniającą interesy wszystkich krajów unijnych, a więc także Polski i państw bałtyckich. Szczególne znaczenie nadał potrzebie nowej polityki imigracyjnej UE, a w tym kontekście zaprzestania dialogu z Europą Środkową w duchu moralnej wyższości. Rzecz miała się w marcu i zasadne jest pytanie, dlaczego nasz rząd nie odpowiedział na tak sformułowaną ofertę, a raczej zaproszenie do rozmów? Jeśli nie dostrzegł to najwyższa pora, choć do pewnego momentu czas gra na naszą korzyść.

Na krótko przed szczytem unijnych przywódców zaplanowanym na koniec czerwca, duet niemiecko-francuski przedstawił publicznie długo oczekiwany plan reform UE. Dokument jest już znany pod nazwą deklaracji z Mesebergu, w którym spotkali się Merkel i Macron. Choć strona francuska przedstawia jej treść, jako swój upragniony sukces nie jest to takie oczywiste. Nie wdając się w szczegółową analizę, Niemcy przystały na kilka istotnych zmian w politykach europejskich. I tak opowiedziały się za przeniesieniem punktu ciężkości strategii migracyjnej do krajów pochodzenia lub tranzytowych, ale poza obszarem UE. Jednocześnie zgodziły się z potrzebą wzmocnienia ochrony zewnętrznych granic Europy poprzez zwiększenie kadr i budżetu Frontexu – unijnej straży granicznej.

Berlin nacisnął także na uproszczenie procedur wydalania niechcianych przybyszów oraz relokacji do krajów pierwotnej rejestracji. Pytanie, gdzie w tym sprzeczność z polskimi, a szerzej wyszehradzkimi postulatami w tej kwestii? A w takim razie skąd nasza nieobecność na nieformalnym szczycie migracyjnym z udziałem 16 państw UE zwołanym z inicjatywy Niemiec? Przecież była to szansa dokonania ustaleń bilateralnych zabezpieczających Polskę w stopniu większym niż dotychczas. Ponadto Berlin zgodził się na wstępne reformy strefy euro, polegające na utworzeniu zrębów wspólnego budżetu do 2021 r. Jednak symbolicznej wysokości, bo niemiecki podatnik nie zamierza płacić miliardowymi transferami za wewnętrzne długi Francji, ani tym bardziej Południa strefy ero. Niemcy wyraziły także zainteresowanie budową ściślejszej polityki bezpieczeństwa i obrony UE, a więc intensyfikacją tzw. PESCO (mechanizmu stałej współpracy strukturalnej) w tej dziedzinie.

Novum była bardzo ogólna, a więc mglista aprobata na francuski pomysł Europejskiej Inicjatywy Interwencyjnej (EII), czyli projektu utworzenia wspólnych oddziałów reagowania kryzysowego, ale tylko dla państw zainteresowanych taką formułą. Wszystko pod warunkiem bezkolizyjności z kompetencjami NATO. Nie można dać innej oceny deklaracji z Mesebergu niż zadziwiająca powściągliwość Berlina. Mówiąc wprost, Macron został storpedowany, gdyż Merkel zrobiła wszystko, aby wyhamować francuskie fantazje, tak niebezpieczne dla całej UE. Przecież„Le Monde” wyraził się o reformatorskich pomysłach Macrona, w kategorii kompletnego pustosłowia, braku merytorycznych treści, a więc nieodpowiedzialności. Wniosek, jaki się nasuwa, jest taki, że Berlin robi wszystko, aby nie dopuścić do nieprzemyślanych pomysłów Paryża, traktując francuskie ambicje jako największe wyzwanie dla Europy. Bo czym innym jest UE dwóch prędkości oraz powstanie sił zbrojnych rozbijających zdolności obronne NATO? I po raz kolejny brzmi pytanie, gdzie w tym sprzeczność z polskimi postulatami równości państw członkowskich Unii oraz priorytetowej roli Sojuszu Północnoatlantyckiego?

Tymczasem powstrzymując Francję, Niemcy realizują także nasze żywotne interesy ekonomiczne i polityczne, widać to gołym okiem. To prawda, że realizują przede wszystkim własne, bo Niemcy są największym beneficjentem UE. Prawdą jest także strefa euro, jako mechanizm bezpieczeństwa niemieckiej gospodarki, która zdominowała Europę. I co z tego, jeśli nasza pomyślność ekonomiczna, a więc tempo wzrostu PKB zależy w największym stopniu od dalszego rozwoju handlu, przemysłu i usług naszego zachodniego sąsiada. Dla przypomnienia polsko-niemieckie obroty gospodarcze były warte w ubiegłym roku 110 mld euro, co odpowiadało 60 proc. wielkości niemiecko-chińskiej wymiany handlowej. A jeśli wziąć pod uwagę całą Grupę Wyszehradzką bilans obrotów z Niemcami wzrasta do 250 mld euro! Nie warto dziwić się wypowiedziom niemieckim polityków i ekonomistów, że Europa Środkowa jest obecnie najbardziej stabilnym regionem UE.

Na zmianę tonacji Berlina wobec Warszawy wpłynęły także wydarzenia na niemieckiej scenie politycznej. „Polacy mieli rację w kwestiach imigracji”, grzmią partie opozycyjne wobec rządu CDU/CSU/SPD. To nic, że są to ugrupowania populistyczne, w rodzaju „Alternatywy dla Niemiec”, bo ich poparcie stale wzrasta. Rośnie także liczba przeciwników nadmiernej gościnności, o czym świadczą wyniki ostatnich sondaży, według których aż 86 proc. ankietowanych w mniej lub bardziej otwartej formie nie chce więcej przybyszów z Afryki i Bliskiego Wschodu. Miarą kłopotów kanclerz jest bunt współkoalicjanta, bawarskiego CSU, które działa z kolei pod presją rosnących notowań „Alternatywy”.

Potrzebny krok do tyłu.

Podczas niedawnej wizyty w Warszawie prezydent Frank-Walter Steinmeier przypomniał o fundamentalnej zasadzie UE, którą jest dobrowolne zrzeczenie części suwerenności państw członkowskich na rzecz wspólnej solidarności. Jego wizyta miała jednak drugie przesłanie. Niemcom bardzo zależy na Polsce w UE. Miarą jest twierdzenie, że Berlin nie może dopuścić do hipotetycznego Polexitu za wszelką cenę. Bez względu na rozkład sił politycznych za Odrą, Warszawa jest postrzegana jako niezbędna przeciwwaga dla Francji, zarazem partner trio, którego bardzo potrzebuje Berlin, nasz region i cała Europa. Wbrew pozorom polska solidarność, a więc zgoda jest także potrzebna do wygaszania dla ognisk niestabilności na południu Europy oraz po Brexicie, także na Północy. Musimy pamiętać, że mniej Niemiec w Europie nie oznacza, że Francji będzie automatycznie więcej. Ta ostatnia jest zbyt słaba, szczególnie ekonomicznie, aby skonsumować niemiecką próżnię, a jej alternatywą będzie tylko rosnący chaos, który w końcu doprowadzi do upadku projektu europejskiego. I automatycznego powrotu Rosji do roli kontynentalnego hegemona.

Rosnąca w Niemczech potrzeba odnowy silnego sojuszu z Polską jest wprost wymarzoną okazją do postawienia własnych warunków. To więcej niż pewne, że Berlin zapłaci za polskie poparcie w UE cenę wyhamowania procedury praworządności. A jeśli zostanie podjęta, bo jest to kwestia unijna, a nie bilateralna, bez zgody kanclerza nie będzie realnie wyegzekwowana. Tylko po co? Jeden z deputowanych Bundestagu powiedział, że Warszawa musi się na coś zdecydować. Albo na wstrzymanie procedury art. 7, albo na większy udział w unijnym budżecie, bo obu bonusów na pewno nie dostanie. A zatem, czy lepszym rozwiązaniem nie byłby krok do tyłu polskich władz w pierwszej kwestii? Po to, aby spożytkować potencjał sojuszniczy z Niemcami do uzyskania większych pieniędzy, lepszych warunków migracyjnych gwarancji, czy też po prostu po to, aby odgrywając w UE główną rolę móc więcej.

W tym miejscu trochę dziwi oświadczenie premiera Morawieckiego, o tym, że Polska może odegrać rolę pośrednika pomiędzy USA i UE. Tymczasem tak oczywista jawi się identyczna rola, tyle że wewnątrz UE i w tandemie z Niemcami. I wreszcie ostatni czynnik przemawiający za podjęciem niemieckiej oferty. Taką okolicznością jest rosnąca niepewność USA. Mało kto zdaje sobie chyba sprawę, że prezydentura Trumpa to wynik rosnącego kryzysu wewnętrznego światowego hegemona, na podobieństwo procesu zachodzącego w UE. Erozji ulegają waszyngtońskie elity, ale także społeczeństwo. Czym zakończy się proces reinkarnacji, szczególnie w sytuacji rosnącej konfrontacji z Chinami i Rosją, tego nie wie nikt. Mimo deklaracji zwiększonej obecności na wschodniej flance NATO polityka Trumpa, szczególnie w sferze ekonomicznego protekcjonizmu, prowadzi do amerykańskiej izolacji. Ponadto, jeśli temperatura konfrontacji z Pekinem wzrośnie, nie ulega wątpliwości, że cała potęga militarna USA zostanie przekierowana na Azję. Polska stawiając na amerykańskiego konia, może obudzić się bez sojusznika w obronie i sferze bezpieczeństwa. Rośnie potrzeba zawarcia asekuracyjnego, bilateralnego sojuszu w Europie.

Możliwości są tylko trzy: Francja, Wielka Brytania i Niemcy. Bez względu na wybór, jako niezbędny krok wydaje się większe zaangażowanie Polski w unijną politykę bezpieczeństwa i obrony. Warto pomyśleć też o korzyściach, jakie dla polskiego przemysłu zbrojeniowego wynikają z europejskiego partnerstwa. We wszystkich dziedzinach kluczowym państwem pozostają Niemcy, którzy w razie potrzeby szybko dołączą do grona mocarstw atomowych. Polska stoi więc przed ogromną szansą, aby poprzez Berlin i w sojuszu z Niemcami wrócić do europejskiej gry. Musimy współdecydować o kształcie reform, a zatem o przyszłości UE i Polski w Zjednoczonej Europie. Inaczej, tak jak w przypadku nieobecności na niedawnym, nieformalnym szczycie migracyjnym, zostaniemy postawieni w obliczu faktów dokonanych. Możemy się z nimi zgodzić lub odrzucić, ale już nie renegocjować. W każdym przypadku jesteśmy marginalizowani, a takiemu procesowi Polska musi się przeciwstawić z całych sił. Potrzebujemy tylko większej aktywności dyplomatycznej, ta z kolei wynika ze zdolności do politycznego pragmatyzmu. Niestety w obecnym świecie ani gospodarcza autarkia, ani polityczna izolacja nie jest możliwa. No, chyba że odpowiada nam rola rosyjskiego wasala.

FMC27news