2.3 C
Warszawa
sobota, 23 listopada 2024

CZY NADCHODZI FINANSOWY ARMAGEDON?

Gdy mainstreamowe media zachwycają się rosnącymi gospodarkami oraz hossą na światowych giełdach, ekonomiści coraz mocniej biją na alarm.

Za iluzją sytej stabilności kryje się finansowy Armagedon, który niebawem może uderzyć w cały świat. Właściwe pytanie nie brzmi więc, czy nastąpi załamanie, ale jak gwałtowne i kiedy. Równie ważne co ostrzeżenia, są mechanizmy nadchodzącej klęski.

Pozory mylą

„Spoglądając z perspektywy ostatniego dziesięciolecia, światowa gospodarka nie przestaje się rozwijać. Jeśli wierzyć prognozom, przeważa konsensus co do pozytywnych perspektyw gospodarek USA, strefy euro, Japonii, a nawet Rosji. Te same prognozy szacują, że globalna gospodarka wzrośnie w 2018 r. o 3,2 proc., co przewyższy, choć nieznacznie, wskaźnik 2017 r”. Z tak optymistyczną oceną sytuacji wystąpił renomowany tytuł „Financial Times”. Co więcej, autor artykułu Martin Wolf powołał się na jeszcze bardziej optymistyczne opinie. Cytuje ekonomistę Gavyna Davisa, którego zdaniem tendencje wzrostowe są niedoszacowane, a u przyczyn ostrożności leżą kryzysowe doświadczenia lat 2008–2011.

Zdaniem Davisa rzeczywistość jest bardziej różowa, bo wskaźnik globalnej aktywności ekonomicznej wzrósł o 5 proc. rok do roku. Inną podpowiedzią jest boom inwestycyjny, który w wymienionej grupie państw osiągnął 8–10 proc. także rok do roku. Artykuł tylko mimochodem wspomina jednak o potężnych zagrożeniach. „Prawdopodobieństwo ekonomicznej destabilizacji jest mimo wszystko wysokie. Może rozpocząć się od wzrostu poziomu inflacji albo nagłej niewypłacalności dużych płatników. Może nastąpić na skutek dużej przeceny zawyżonych kursów akcji lub niepokojów na przegrzanych rynkach zobowiązań kredytowych”. Tym samym „Financial Times” w jednym, eleganckim akapicie obchodzi problemy, które można porównać tylko do Puszki Pandory.

Bardziej dosadnie wyrażają się zaś ekonomiści, a nawet doświadczeni gracze giełdowi. Nie owijają w bawełnę, różniąc się jedynie oceną przyczyn, skalą i czasem nadchodzącego Armagedonu. Bo o tym, że światową gospodarkę czeka kataklizm, przy którym kryzys z 2008 r. może być dziecięcą igraszką, są jednak przekonani. I tak były minister gospodarki Niemiec Wolfgang Schaeuble, w tym samym „Financial Times” ostrzegł, że do nadchodzącego kryzysu przyczyniają się narodowe banki centralne, kreujące swoimi politykami kolejne „bańki finansowe”.

Wtóruje mu szefowa Międzynarodowego Funduszu Walutowego Christine Lagarde. Jej zdaniem chorobowe bakcyle kryją się w nieprzerwanej dynamice wzrostowej, największej od początku obecnej dekady. Lagarde w istotny sposób uzupełniła swoje proroctwo na niedawnym Petersburskim Forum Ekonomicznym. Wymieniła „trzy ciemne chmury” zbierające się nad globalną gospodarką. Pierwszą jest „wysoki poziom zadłużenia państw i międzynarodowych koncernów”. Drugą, „wysokie prawdopodobieństwo ucieczki kapitałów z rynków państw rozwijających się”. Trzecią, „geopolityczna destabilizacja, a więc niepewność”. Lagarde nie wskazała bezpośrednio na Donalda Trumpa. Jednak słowa o „dążeniach niektórych polityków do destrukcji systemu kierowania międzynarodowym handlem” wiele wyjaśniają.

„To najciemniejsza chmura, która przerodzi się w burzę, stawiającą krzyżyk na dotychczasowych zasadach przemieszczania kapitałów, usług i towarów. To burza, którą powinniśmy śledzić na radarach”, cytuje Lagarde rosyjski dziennik internetowy „Gazieta.ru”. Szefowa MFW nie rzuca słów na wiatr. Już jesienią ubiegłego roku analitycy Funduszu wypuścili w świat pesymistyczną prognozę. Na łamach tegoż „Financial Times” uprzedzili: „Dobry czas, jaki przeżywa światowa gospodarka, maskuje długoterminowe ryzyka, w szczególności brzemię zadłużenia państw G-20”. MFW ostrzegł przed najgroźniejszym paradoksem, jakim jest „wzrastający apetyt na ryzykowne kroki finansowe wynikający z dobrej sytuacji ekonomicznej”.

Tymczasem „choć sytuacja wydaje się stabilna, słabe miejsca światowej gospodarki pozostają bez należytej uwagi. Doprowadzą do rozhuśtania i zaprzepaszczenia dekady wzrostu”. Inaczej mówiąc, „tłuste lata sprzyjają powstaniu nadmiernej wiary w swoje siły, co z kolei prowadzi do popełniania kardynalnych błędów”. Dla poparcia swoich tez MFW przedstawił symulację przebiegu potencjalnego kryzysu. W raporcie zatytułowanym „Globalna stabilność finansowa” analitycy ostrożnie szacują, że spadki kursów akcji sięgną 15 proc.; ceny wewnętrzne wzrosną o 9 proc.; globalny PKB zmniejszy się o 1,7 proc. Jest to oczywiście wariant najłagodniejszy z możliwych. Jeszcze inaczej widzi jego przebieg miliarder George Soros. Zdaniem finansisty największymi przegranymi nadchodzącego kryzysu będą Unia Europejska i rynki wschodzące.

„To, że Europa znajduje się w egzystencjalnym niebezpieczeństwie, przestaje być figurą stylistyczną, stając się surową rzeczywistością”. Soros widzi przyczynę w nadmiernym wzmocnieniu amerykańskiego dolara. Otóż patrząc z perspektywy czterdziestolecia, światowa gospodarka rozwijała się dziesięcioletnimi cyklami, w ramach których następowało przegrzanie, a następnie spowolnienie największej gospodarki świata. Wzrost PKB USA stawał się wówczas ujemny. Na przykład w kryzysowym 2009 r. wyniósł – 2,8 proc. Dlatego Soros, posługując się retrospektywą, typuje, że kolejny kryzys wydarzy się w 2018 lub 2019 r.

Na skutek powtórnego pęknięcia amerykańskiej bańki finansowej, wywołanej nieuzasadnioną hossą na rynku akcji, najbardziej ucierpi gospodarka UE. Narodowe waluty państw rozwijających się ulegną silnej dewaluacji. Taki los czeka prawdopodobnie rosyjski rubel, a jeśli tak, to również polską złotówkę znajdującą się z rosyjską walutą w jednym koszyku.

Jeszcze inaczej widzi źródła kryzysu jeden z laureatów Nagrody Nobla w ekonomii. Paul Krugman dostrzegł podobieństwa obecnej sytuacji do azjatyckiego kryzysu lat 1997–1998. Jego zdaniem już wkrótce może nastąpić krach walutowy gospodarek wschodzących. Identycznego zdania są analitycy Bank of America, którzy również prognozują powtórkę ówczesnego modelu kryzysowego. Podobnie jak Soros, widzą przyczynę w zbyt silnym dolarze USA. I podobnie jak wówczas pierwsze najsilniej stracą notowania wysokotechnologicznych koncernów.

Całość źle wróżyłaby polskiej gospodarce. Pamiętamy jeszcze straty poniesione na skutek załamania wschodnich walut. Nie można także lekceważyć naszego podwórka. Nawet szybki przegląd największych tytułów dowodzi, że widmo światowego kryzysu wpływającego negatywnie na wzrost polskiego PKB nie jest niczym abstrakcyjnym. W tym kontekście warto zacytować portal Money.pl: „eksperci mówią o odklejonej od realiów wartości amerykańskich spółek giełdowych. Choć nie wiadomo, czy bańka pęknie już w 2018 r., legendarny inwestor Jim Rogers ostrzega, że należy mieć się na baczności”.

Przed czym? Poziom indeksów zmienności należy do najniższych w historii, czemu towarzyszy rekordowo wysoka wartość rynku nieruchomości. Pułap wywindowanych cen jest także jednym z najwyższych w historii, odpowiadając proporcjom feralnego 1929 r. Rogers nie ma więc wątpliwości, że bańka finansowa musi pęknąć i ocenia, że przecena akcji wyniesie w USA nawet 25 proc. A to uruchomi globalne domino, przed którym ostrzegają ekonomiści.

Pytany o iskrę zapalną odpowiada, że nie wie. „Może zawali się amerykański system emerytalny, może zbankrutuje państwo, które uszło uwadze”. Jest natomiast przekonany, że będzie to największy krach za jego życia. Dużo gorszy niż w 2008 r. Aby podsumować powszechne jak widać obawy, warto przytoczyć wyniki sondażu agencji Reutera, jaki przeprowadzono wśród międzynarodowych ekspertów finansowych. Prawdopodobieństwo wystąpienia tegorocznej recesji w USA ocenili na 15 proc. ale już w 2019 r. takie ryzyko wzrośnie do 31 proc.

Ta sama sonda wskazała jako punkt zapalny urealnienie stawek procentowych Systemu Rezerwy Federalnej USA. Jeśli FED je podniesie, dążąc do normalizacji polityki pieniężnej i kredytowej, uderzy w wartość walut gospodarek wschodzących. Innym zagrożeniem może być spowolnienie chińskiej gospodarki, która i tak jest narażona na wysokie ryzyko, jako największy wierzyciel amerykańskich obligacji, czyli długu USA. Zdaniem „Le Figaro” tempo wzrostu chińskiego PKB stale maleje, a w dodatku Pekin odnotowuje coraz większe problemy na rynku wewnętrznym.

„Chiński rynek nieruchomości jest niestabilny, nierentowny przemysł ciężki wymaga sztucznego oddychania, a nagromadzenie kredytów grozi finansowym krachem”. A co począć z rosnącą grupą państw objętych sankcjami, takich jak Iran, Rosja, wymagających pilnej reanimacji (Wenezuela, Algieria, Nigeria) oraz gospodarek peryferyjnych (Turcja), których zdolności płatnicze ciągle maleją?

Na bankowym podwórku

Jak się okazuje, największym czynnikiem ryzyka potencjalnego kryzysu są banki. To nie nowość, choć odkryciem ostatniej dekady jest negatywna rola banków centralnych. MFW widzi bieżącą sytuację gospodarczą jeszcze w pozytywnym świetle. Najnowsze korekty Funduszu mówią o wzroście PKB krajów rozwiniętych o 2,5 proc. w bieżącym roku i 2,2 proc. w 2019 r. Gospodarki państw rozwijających się wzrosną w latach 2018–2019 odpowiednio o 4,9 i 5,1 proc. W tym samym czasie MFW ocenia, że łączny dług państw G-20, a więc największych gospodarek świata wynosi 132 biliony dolarów.

W czym tkwi przyczyna takiej sprzeczności? Winna jest polityka banków centralnych, które zalały poprzedni kryzys masą dodrukowanego pieniądza mającego coraz mniejsze pokrycie w realnej wartości produkowanych towarów, handlu i usług. Mówiąc prościej, od dziesięciu lat cały świat żyje na kredyt. Nie do wiary? A jednak i to jeszcze nie koniec.

Z danych Banku Światowego wynika, że sumaryczny dług wszystkich gospodarek wynosi 233 biliony dolarów i szybko się zwiększa. W 2000 r. wynosił 87 bln, a więc obecnie uległ potrojeniu. W 2017 r. odpowiadał 327 proc. wartości globalnego PKB, podczas gdy w 2015 r. jedynie 225 proc. Za zaistniałą sytuację eksperci winią nadzwyczaj niskie stawki procentowe określane przez banki centralne, czyli narodowe regulatory. Mechanizm nie jest skomplikowany. W 2008 r. grę na obniżkę rozpoczęła FED i Europejski Bank Centralny, ten ostatni dla ratowania strefy euro. Dopóki banki centralne będą kontynuowały taką politykę, ryzyko wystąpienia kryzysu finansowego lub walutowego nie jest znaczące. Jednak każde podwyższenie stawek zwiększy wartość zaciągniętych kredytów, powodując ogromne problemy dla dłużników.

W tym samym czasie, czyli w latach 2008–2018 r. banki centralne poluzowały dyscyplinę walutową, podtrzymując wlewami pieniężnymi rozregulowane gospodarki. Dziś efekt jest następujący. Amerykańska gospodarka jest zadłużona na 22 biliony dolarów, roczny deficyt handlowy sięga 500 mld, a od 1970 r. dolar utracił 97 proc. wartości. Zatem o jakiej stabilności i wytrzymałości ekonomicznej USA mowa? Podobnie wygląda sytuacja strefy euro. Według portalu wGospodarce, euroland pękł na państwa wierzycielskie i zadłużone. Na włoskim banku narodowym ciążą zobowiązania w wysokości 433 mld euro, na hiszpańskim – 399 mld. Portugalski bank ma pasywa o wartości 83 mld, a grecki pozostaje zadłużony na 58 mld. Łączna suma zadłużenia banków centralnych strefy euro sięga 972 mld. Przy tym wierzytelności, jakie posiada Bundesbank, wynoszą 882 mld euro, państwowa instytucja małego Luksemburga ma takich papierów wartościowych na kwotę 195 mld euro.

Zostawmy jednak na boku nierównowagę finansową eurolandu i zajmijmy się przyczynami zadłużenia. Według Eurostatu tylko dług publiczny Włoch wyniósł 2,3 bln euro. Za wszystkim stoi były prezes włoskiego banku narodowego Mario Draghi okrzyknięty zbawcą kraju, a potem całego eurolandu, gdyż stanął na czele ECB. Draghi wymyślił doktrynę zalewania kryzysu dodrukiem pieniędzy i ich transferowania do poszczególnych gospodarek za pomocą nowych instrumentów rozliczeniowych. Ile czasu jednak można prowadzić taką politykę, która w istocie pozbawia banki instrumentów reagowania kryzysowego w obecnie napiętej sytuacji? Bez końca nie można przecież drukować kolejnych banknotów. Tym bardziej że banki komercyjne, na których utrzymanie zużytkowano większość tak zdobytych środków, postanowiły na wszystkim zarobić.

Jak ocenia francuski tytuł „Agora Vox”, poprzedni kryzys nie nauczył rządów, ani bankierów właściwie niczego. Nie powstały instrumenty zapobiegające tworzeniu baniek spekulacyjnych, czemu aktywnie przeciwdziałały banki. Rezultat jest taki, że dla celów spekulacyjnych powstała na świecie masa pieniężna wynosząca w dolarowym ekwiwalencie 600 bln, podczas gdy roczna wartość globalnego handlu wynosi jedynie 5,6 bln dolarów. Inaczej mówiąc „ilość masy pieniężnej wyrażona w dolarach stokrotnie przewyższa realne zapotrzebowanie”. Natomiast zgodnie z danymi francuskiego tytułu tylko w 2016 r. wartość globalnych narzędzi finansowej spekulacji tysiąckrotnie przewyższyła zapasy złota w dyspozycji wszystkich banków centralnych świata wyceniane na 1,4 bln dolarów. W spekulacyjne obroty o tak niewyobrażalnej skali zamieszane są wszystkie bez wyjątku banki świata. Tymczasem ich realne zasoby pokrywają jedynie od 0,15 do 0,6 proc. globalnych zobowiązań spekulacyjnych.

Finansowa matematyka jest bezlitosna. Jeśli za pomocą takich metod giełdowy indeks Dow – Jonesa jest pompowany nieprzerwanie od ponad ośmiu lat, wzrastając o 400 proc., to ogromna przecena wisi po prostu w powietrzu. Identyczna logika i kolejność wydarzeń obowiązywała w latach 1921–1929. Zakończyła się krachem oraz recesją, z której świat nie mógł się wydostać przez kolejną dekadę, a po drodze wybuchł powszechny konflikt.

Czy globalna gospodarka, a zatem ludzkość zmierzają obecnie w tym samym kierunku? W każdym razie, zdaniem ekonomistów poproszonych o prognozę przez „AgoraVox”, przecena na rynku akcji i obligacji państwowych będzie identyczna, jak w 1929 r. czyli sięgnie 50 proc. wartości. Tylko tak uda się zmniejszyć masę bezwartościowego pieniądza oraz niewypłacalnych w istocie ze względu na wielkość, międzynarodowych zobowiązań dłużnych. Przy tym iskrą zapalną wprowadzającą rynki finansowe w ostrą nierównowagę mogą stać się także próby restrukturyzacji długów banków centralnych, nie wyłączając strefy euro.

Najgorsza jednak jest krótkowzroczność narodowych władz, które nie chcą zauważyć problemu. Z koniunkturalnych powodów wyborczych ulegają żądaniom bankowych spekulantów i graczy kapitałowych, aby prowadzić politykę nazwaną kontynuacją za wszelką cenę. W przeciwieństwie do społeczeństw politycy mają jednak pełną świadomość, że podobnie jak w 2008 r. za krach zapłacą zwykli podatnicy. Zostaną obłożeni drakońskim daninami, zostaną im zabrane realne płace i emerytury. Tymczasem mainstreamowe media utrzymują iluzję – jest pięknie, a będzie jeszcze piękniej. Niestety wiele wskazuje, że kolejny „czarny dzień” w historii gospodarki zbliża się milowymi krokami.

Poprzedni artykuł
Następny artykuł

FMC27news