-0.1 C
Warszawa
piątek, 22 listopada 2024

Brexit przesądzony, teraz czas na unijne superpaństwo?

W miniony weekend unijni przywódcy zaakceptowali ostateczne warunki Brexitu. Angela Merkel zapowiedziała, że teraz państwa członkowskie muszą liczyć się z utratą suwerenności.

Jak pokazuje dobitnie przykład Wielkiej Brytanii, opuszczenie struktur Unii Europejskiej wiąże się z niezwykle kłopotliwym i żmudnym procesem legislacyjnym i negocjacyjnym. Trudno oprzeć się wrażeniu, że unijni włodarze oraz brytyjscy zwolennicy pozostania we Wspólnocie robią niemal wszystko, co mogą, aby obrzydzić jakimkolwiek kolejnym kandydatom sam pomysł ucieczki z Unii. Choć Wielka Brytania to wciąż licząca się w świecie potęga finansowa i polityczna, od czasu referendum z 2016 roku ten kraj traktuje się na europejskich salonach z wyjątkową niechęcią. Sugerowano nawet, aby zwyczajnie powtórzono głosowanie. Gdyby o opuszczeniu Unii zamarzył średniej wielkości europejski kraj, najprawdopodobniej szybko by zrezygnował wobec ogromnej presji.

Powtórka z Irlandii mile widziana

Poświęcony kwestii Brexitu unijny szczyt w Brukseli zakończył się porozumieniem, które można odczytać jako ostateczne pogodzenie się przywódców kontynentalnej Unii z odejściem Wielkiej Brytanii. Tuż po referendum, które odbyło się w czerwcu 2016 roku, szczególnie niemieccy przywódcy na czele z Angelą Merkel nie kryli swojego oburzenia decyzją Brytyjczyków. Zarówno niemiecka kanclerz, jak i jej ministrowie starali się pospiesznie namówić ówczesnego premiera Davida Camerona do ponownego przemyślenia całej kwestii oraz wycofania się z powziętej decyzji.

Unijnym politykom wydawało się, że stosując odpowiednie środki nacisku, będą w stanie odmienić wolę Brytyjczyków, niemal dokładnie w ten sam sposób jak w przypadku referendum ws. Traktatu Lizbońskiego w Irlandii. Zorganizowane w 2008 roku przyniosło odrzucenie dokumentu, lecz powtórzone w kolejnym roku w atmosferze nacisków i gróźb pod adresem irlandzkiego państwa, przyniosło wreszcie oczekiwany rezultat. Pomimo tego, że w Wielkiej Brytanii protesty zwolenników powtórzenia referendum cały czas nie milkną, nie ma w tej chwili żadnych większych szans na taki scenariusz. Ustalona na sztywno data rozwodu (29 marca 2019 roku) nie daje zbyt dużego pola do manewru. Tym bardziej że szczyt w Brukseli sprawił, że brytyjscy zwolennicy drugiego referendum stracili kluczowego sojusznika dla swoich dążeń.

Osiągnięte porozumienie oznacza dla unijnych elit sporą porażkę, którą starały się zakryć słowami o „najlepszym możliwym” rozwiązaniu zaistniałej sytuacji (słowa Jeana-Claude’a Junckera). W Brukseli panuje bez wątpienia złość, że ostatnie dwa lata zostały fatalnie rozegrane i nie udało się w żaden sposób wpłynąć na Brytyjczyków. Spora fala krytyki spadła z tego właśnie powodu na Donalda Tuska, który wedle relacji mediów miał prowadzić negocjacje z brytyjską premier Theresą May w dość konfliktowy sposób. Przewodniczący Rady Europejskiej wykazał się dość dużym brakiem zrozumienia unijnych priorytetów i podjął zbyt konfrontacyjny kurs, który był charakterystyczny dla pierwszych tygodni po referendum. Pożegnanie z płacącą rocznie 19 miliardów funtów unijnych składek i liczącą 61 milionów mieszkańców Wielką Brytanią z definicji nie może być dla Unii korzystne, dlatego do końca liczono, że w zaciszu gabinetów uda się zmienić wynik referendum.

Teraz superpaństwo?

Nim doszło do ostatecznych rozmów na szczycie w Bruskeli, kluczowi unijni politycy przystąpili już do budowania gruntu pod wielką kontrofensywę, która ma stanowić odpowiedź na kryzys Brexitu. Na konferencji zorganizowanej przez Fundację Konrada Adenauera niemiecka kanclerz Angela Merkel oświadczyła wprost, że „państwa narodowe muszą, czy raczej powinny, być gotowe oddać swoją suwerenność”. Słowa te starała się oczywiście złagodzić, wskazując, że potrzebne będzie wypracowanie odpowiednich procedur, lecz w rzeczywistości stanowisko to trudno zinterpretować inaczej jak właśnie chęć przekształcenia Unii Europejskiej w superpaństwo decydujące o losie całego kontynentu ponad rządami krajowymi.

Do takiego rozwiązania skłania unijne elity przede wszystkim świadomość, że w obecnym kształcie instytucjonalnym oraz podejmowania decyzji istnieje zbyt wiele sił odśrodkowych dążących do zupełnie innej wizji Europy. Takie kraje jak Polska, Węgry, czy też ostatnio także Włochy mają wciąż wystarczającą dużą niezależność, aby działać wbrew zamierzeniom sojuszu Berlin-Paryż, lecz w razie utraty przez nich wybranych atrybutów suwerenności straciłyby wpływy na rzecz europejskiej większości, która na ogół ceni sobie święty spokój pod niemieckim i francuskim przywództwem. Ideałem dla Angeli Merkel byłoby stworzenie jednego europejskiego rządu z prawdziwego zdarzenia oraz powierzenie jeszcze większych kompetencji Parlamentowi Europejskiemu, w którym od lat zdecydowaną przewagę mają siły lewicowo-liberalne sprzyjające programowi osłabiania kompetencji państw członkowskich kosztem Brukseli.

Realizacja takiego programu może jednak napotkać wiele problemów. Świadomość tego rodzi wśród eurokratów coraz większą frustrację. Przewodniczący Komisji Europejskiej Jean-Claude Juncker, komentując wynik rozmów w sprawie Brexitu stwierdził, że Polacy mogą być teraz „smutni i sfrustrowani”, chcąc tym samym niejako odwrócić swój własny problem. Smutni i sfrustrowani są dziś bowiem przede wszystkim unijni przywódcy, którzy coraz bardziej nie potrafi ą zapanować nad mnożącymi się problemami w ramach Unii. We Włoszech nie słabnie napięcie wobec braku porozumienia w kwestii budżetu, we Francji trwają wielkie protesty, a nieustanny napływ nielegalnych imigrantów radykalizuje masy i dokonuje wielkich przeobrażeń w zakresie poparcia dla partii politycznych. Jakby tego było mało, przyszłoroczne wybory na przewodniczącego Unii Europejskiego wcale nie gwarantują zwycięstwa Franka Timmermansa czy też reprezentującego Europejską Partię Ludową (EPL) Manfreda Webera. Niewykluczone, że zatriumfuje kandydat eurosceptyków Matteo Salvini.

Wyrażona przez unijnych przywódców formalna zgoda na Brexit nie oznacza jednak końca tarć i napięć związanych z warunkami, na jakich Wielka Brytania ma się rozstać ze wspólnotą. Premier Theresa May ma obecnie wyjątkowo słabą pozycję, o czym świadczy fakt, że nawet w jej macierzystej Partii Konserwatywnej spora grupa posłów jak na razie sprzeciwia się ogólnemu zarysowi proponowanych warunków opuszczenia Unii. Oznacza to, że pozostały zaledwie cztery miesiące na wypracowanie porozumienia, które będzie kluczowe nie tylko dla samej Wielkiej Brytanii, ale także dla całej Europy. W razie wynegocjowania korzystnych warunków, które umożliwią Brytyjczykom i zamieszkującym ich kraj imigrantom pomyślną egzystencję może dojść do bardzo niekorzystnego dla Unii efektu w postaci pryśnięcia mitu ogromnych korzyści płynących z obecności we Wspólnocie.

Trwająca od kilku lat wzmożona kampania medialna mająca na celu ukazanie skutków Brexitu jako katastrofalnych dla Brytyjczyków i całej Europy okazuje się coraz większą mistyfikacją. Potwierdzeniem tego jest choćby reakcja rynków finansowych, które od dłuższego czasu przyjmują kolejne wieści na temat Brexitu z wielkim spokojem. Także obecny szczyt nie wpłynął znacząco na kurs funta ani na kondycję brytyjskiej gospodarki. Wielki biznes nie przygotowuje się na zapowiadany od miesięcy armagedon, gdyż się go nie zwyczajnie nie spodziewa. Brak jakichkolwiek większych negatywnych konsekwencji Brexitu może więc wywołać w obecnych państwach członkowskich chęć spróbowania podobnego kroku – szczególnie wśród tych, które nie przyjęły euro lub czują się przytłoczone polityczną kontrolą związaną z jego posiadaniem. Skutki mogą być dla dalszych losów Unii fatalne.

FMC27news