Komentatorzy sceny międzynarodowej są zgodni. Wszystko będzie tak jak w ubiegłym roku, z tym że intensywniej i szybciej.
Słowem narastający chaos globalnej konfrontacji wszystkich ze wszystkimi. Zanim zapniemy pasy bezpieczeństwa, warto zastanowić, co 2019 r. przyniesie Polsce?
“Coraz trudniej przewidywać przyszłość w epoce Donalda Trumpa, Brexitu, protekcjonizmu i populizmu”. W ten sposób „Financial Times” usprawiedliwia się przed czytelnikami z coraz bardziej nietrafionych prognoz. Prestiżowy magazyn bije się w pierś, w ubiegłorocznej analizie bowiem błędnie wytypował przebieg kluczowych problemów dręczących świat. Lakoniczniej ujmuje sytuację Fiodor Łukjanow z Rady Polityki Zagranicznej i Obronnej. Według szefa kremlowskiego think-tanku: „Rok 2018 r. upłynął na ostatecznej destrukcji globalnego ładu. Dotychczasowe instytucje i porozumienia międzynarodowe ulegają ciągłej erozji. Są bezradne wobec wyzwań, a zatem bezużyteczne. Nowych rozwiązań i mechanizmów po prostu brak”. I nie wiadomo czy zdążą się narodzić , zważywszy na skalę i tempo wydarzeń. Jeśli za barometr sytuacji międzynarodowej wziąć gospodarkę, 2018 r. można uznać jeszcze za pomyślny. Tempo wzrostu ekonomicznego nieco zmalało, ale nie aż tak, aby budzić obawy. Natomiast do roli czarnego łabędzia urastają nastroje rynków finansowych.
Według „DeutscheWelle”: „Giełdy Ameryki, Europy i Azji obniżyły wycenę akcji, ropy naftowej i metali. A to sygnał, że inwestorzy nastrajają się na bardzo trudny rok”. Nie zważając na całkiem zadowalające wskaźniki PKB, rynki finansowe odczuły poważne wstrząsy. DAX, kluczowy indeks giełdowy niemieckiej, a więc największej gospodarki Europy, zakończył 2018 r. na najniższym poziomie od siedmiu lat. Straty wyniosły 18 proc. Giełdy brytyjska, francuska i włoska przeceniły aktywa w przedziale 12–17 proc. Na zbieżnym poziomie zakończył rok najbardziej znany indeks Japonii, Nikkei 225. Co więcej, 28 grudnia notowania amerykańskiego Dow Jonesa był niższe o 7 proc. w stosunku do początku ubiegłego roku. Nasdaq 100, czyli akcje największych koncernów technologicznych straciły w tym czasie 2 proc. To i tak o niebo lepszy wynik niż w październiku, gdy amerykańskie notowania osiągnęły historyczne minimum. Jak zauważyli statystycy, tak silnych spadków Dow Jones nie przeżywał od 1931 r., a był to przecież okres światowego kryzysu, który wszedł do annałów pod nazwą Wielkiej Depresji.
Reasumując, ubiegły rok na minusie zakończyły rynki akcji największych potęg ekonomicznych świata: USA, Chin, Japonii, Niemiec i Wielkiej Brytanii. Co znaczy, że kolejne dwanaście miesięcy będzie czasem, jeśli nie jawnej recesji, to wyraźnego spowolnienia gospodarczego. Inaczej mówiąc, obniży się PKB wymienionych państw i całej reszty świata, a więc i Polski. Całość oznacza bardzo poważny sygnał, jeśli nie alarm podnoszony przez biznes. Inwestorzy, przedsiębiorcy i wielkie korporacje nie mają pewności, jak rozwinie się sytuacja polityczna i społeczna. A jeśli jej nie mają, ograniczają swoją aktywność ekonomiczną. Nie może być inaczej, gdyż jak definiuje globalny ład wywiadownia Stratfor: „Poszczególne państwa, regiony i kontynenty są ze sobą tak silnie związane ekonomicznie, infrastrukturalnie i w cyberprzestrzeni, że zatarciu ulegają granice, a bariery geograficznie tracą dotychczasowe znaczenie. Dziś wydarzenia w jednym regionie prowadzą łatwo do następstw w innym, a niekiedy w skali całego świata”. W tym kontekście należy postrzegać logikę byłego ministra spraw zagranicznych Witolda Waszczykowskiego. Oceniając problemy stojące przed Polską, widzi 2019 rok jako okres poważnych wyzwań, ale także szans do wykorzystania. Jeśli chodzi o pozytywne możliwości, trzeba się odwołać ponownie do analiz Stratfor. Oceniając sytuację w kategoriach „nowej i niekomfortowej rzeczywistości globalnej”, ośrodek widzi w niej pole manewru dla takich państw jak Polska, Turcja i Tajwan. Łatwiej lawirować między wielkimi, łatwiej manipulować interesami mocarstw. Aby jednak zrozumieć, na czym polegają nasze plusy i minusy, trzeba spojrzeć na główne przyczyny obecnego stanu rzeczy.
Globalnie
Rok 2019 pokaże z całą mocą amerykański potencjał rzucony do powstrzymania aspiracji Pekinu. Operacja USA uniemożliwienia (a może tylko opóźnienia) chińskich planów osiągnięcia globalnego parytetu będzie decydująca dla losów reszty świata. Przy tym prognozy nie są jednoznaczne, bo wiele mówi o tym, że Chiny przetrwają trudności bez poważniejszego uszczerbku interesów dzięki ogromnym zasobom kapitałowym. Natomiast dla reszty państw zasadniczy problem wynika z faktu, że Waszyngton zrzeka się globalnego przywództwa, a z całą pewnością odchodzi od wielostronnego, sojuszniczego współdziałania ze Starym Kontynentem. „Ameryka ponad wszystko” Donalda Trumpa to przecież próba zastąpienia wielostronnych mechanizmów dwustronnymi układami. Oczywiście ich celem pozostaje zahamowanie chińskiej ekspansji. Jednak izolacja Pekinu na arenie międzynarodowej stawia mocarstwa regionalne, takie jak Niemcy, Francja, Indie czy Brazylię w pułapce rozwojowej. Pomiędzy potrzebą bezpieczeństwa zapewnianą przez Amerykę a chińskimi bonusami gospodarczymi.
W najmniej komfortowej sytuacji znajdzie się jednak międzynarodowy biznes, który musi lawirować na burzliwych wodach narastającej konfrontacji amerykańsko-chińskiej. Jednym z jej głównych instrumentów jest protekcjonizm. To, że od dawna stosuje go Pekin, jest niepodważalne. Jednak i Donald Trump coraz poważniej traktuje państwową regulację gospodarki, jako metodę obrony narodowego bezpieczeństwa. Licencje, kwoty i kontrwywiadowcza ochrona wymiany towarowej sprawiają, że globalizacja handlu traci wolnorynkowy grunt pod nogami. Zamiast tego Waszyngton wypycha chińską konkurencję, chroniąc własnych producentów, a przede wszystkim ograniczając przepływ technologii. Wszczęta w ubiegłym roku wojna celna uderzyła w Pekin z siłą 250 mld dolarów i Trump zapowiada, że jeśli to nie pomoże, ma w zanadrzu bariery celne na kolejne 260 mld. Co chce osiągnąć? Realną deregulację chińskiej gospodarki i otwarcie tamtejszego rynku na zagranicznych inwestorów, którzy, co ważne, będą mogli działać na równych warunkach z miejscowymi podmiotami. Inaczej mówiąc, Waszyngton oczekuje strukturalnych reform chińskiej gospodarki, a przede wszystkim ograniczenia w niej roli państwa. Jest to tak odległe od wizji Pekinu, że świat może liczyć jedynie na kruche „zawieszenia broni”, ale z pewnością nie całościowe i długotrwałe porozumienie Waszyngtonu z Pekinem.
A więc „wojna”. Gorzej, że trumpowski protekcjonizm i dwustronny wymiar stosunków międzynarodowych uderzają w Europę. Otwartej wojnie handlowej USA kontra UE udało się wprawdzie zapobiec. Brak jednak perspektyw zawarcia układu o wolnym handlu. Z drugiej strony zaporowe cła na aluminium, stal i samochody wiszą jak miecz Damoklesa nad Francją, Włochami i przede wszystkim nad Niemcami. W takiej sytuacji, jak prognozują eksperci, Berlin może okazać się największym przegranym 2019 r. „Niemieckie przywództwo w Europie znacząco osłabnie, bo Berlin nie będzie w stanie narzucić UE takich rozwiązań w handlu z USA, które zadowolą Trumpa” prognozuje amerykański magazyn „Vox”. W zamian za prolongatę ceł na niemieckie samochody, Waszyngton oczekuje równych praw na przykład dla swojego eksportu rolnego do Europy, na co nie zgodzi się lobby spożywcze Francji, Hiszpanii i Włoch. Zapewne także polskie, choć największe obawy Warszawy winny wypływać z potencjalnej wojny motoryzacyjnej. Piękniej już było – wzdychają deputowani SPD do Bundestagu i nieoficjalnie przygotowują Niemców na finansowe cięcia i oszczędności.
A co ma powiedzieć Polska, która jest przecież unijną montownią i kluczowym, podwykonawczym ogniwem europejskiego przemysłu? Jeśli spadnie produkcja Niemiec i Włoch, zagrożeni będą polscy kontrahenci i polskie zakłady. Gorzej, że handlowa wojna z USA odbije się na całym unijnym PKB, a więc znowu na polskim przemyśle i gospodarce. Jeśli dodać do tego unijne straty wynikające z przywrócenia amerykańskich sankcji wobec Teheranu oraz z antyrosyjskiego embarga europejska gospodarka jawi się jak oblężona twierdza. Jednak amerykańsko-europejskie problemy handlowe to tylko fragment niemieckich kłopotów. Polityczna pozycja kanclerz Angeli Merkel słabnie, a wraz z nią wzrasta ryzyko rozpadu obecnej koalicji rządzącej. Kluczową rolę w destrukcji niemieckiej sceny politycznej mogą odegrać wybory do europarlamentu. Jeśli skrajna prawica i lewicowi populiści uzyskają dobry wynik, to wraz z ich potencjalną wygraną w regionalnych wyborach do kilku landów oraz głosowaniach municypalnych, nastąpi gruntowne przemeblowanie polityki wewnętrznej RFN. Społeczeństwo już jest spolaryzowane na prawicę i lewicę, tylko umiarkowane centrum robi się jakoś puste. Co więcej, z wyborów unijnych wyłoni się nowy, najprawdopodobniej bardzo podzielony europarlament, w którym zwiększy się znaczenie sił sceptycznych wobec ścisłej integracji. A wtedy polem walki staną się skład i zadania nowej Komisji Europejskiej. Z tym że starcie przebiegać będzie nie tylko pomiędzy euroentuzjastami i zwolennikami Europy ojczyzn. Do głosu dojdą radykalnie różne koncepcje polityki finansowej i monetarnej UE. Południe będzie żądało rozluźnienia dyscypliny walutowej, a Północ wprost przeciwnie.
Całość w nieprzewidywalny sposób może odbić się na unijnym budżecie oraz spójności i przyszłości Eurolandu. A więc znowu na Polsce. Jak prognozuje CNN, w takich warunkach europejska konsolidacja zewnętrzna, a tym bardziej plany wewnętrznych reform integracyjnych okażą się ułudą nie do zrealizowania. Sprzyjać temu będą wewnętrzne kłopoty Francji, głównego inicjatora Europy różnych prędkości. Jakkolwiek prezydent Emanuel Macron będzie parł w kierunku zaplanowanej modernizacji Francji, a być może nawet ją przeprowadzi, to koszty społeczne będą również ogromne. Polityka Macrona dokończy nie tylko obecnej polaryzacji Francuzów na syte elity i całą resztę. Spowoduje taką radykalizację nastrojów społecznych, które mogą sparaliżować gospodarkę i system polityczny kraju.
W oparach IV wojny światowej
No cóż, żyjemy w takich realiach, że żadna prognoza bez Rosji byłaby niepełna, co zresztą jest najbardziej dobitnym potwierdzeniem międzynarodowej skuteczności Moskwy. Znany dysydent profesor Andriej Piontkowskij pisze, że kremlowskie elity żyją w oparach IV wojny światowej, którą zresztą wywołały. Jest to zemsta za przegraną zimną, czyli III wojnę. Rosja jest ekonomicznym karzełkiem, ale ma dużo broni, w tym jądrowej. Programowy antyamerykanizm oraz antydemokratyzm, a więc kompleks Europy sprawiają, że Moskwa jest agresywna. Mityczne podnoszenie mocarstwa z kolan, tak aby zajęło należne miejsce na scenie międzynarodowej, wpisuje Rosję w amerykańsko- chińską konfrontację. Gotowość Waszyngtonu do globalnego starcia z Pekinem rozciąga się na Moskwę, gdyż mimo braku ciepłych uczuć wzajemnych, Rosja i Chiny mają na tym polu zbieżne interesy. Dlatego rosyjskie zbrojenia i zagrożenie militarne, którego jest sprawcą, wpisują się w 2019 r. jako jeden z głównych czynników ryzyka. Aby zyskać dowód, spójrzmy na politykę ekonomiczną Kremla. Putin na gwałt tworzy zapasy waluty i złota, wyraźnym kosztem rozwoju ekonomicznego, niemożliwego bez inwestycji.
Tymczasem wszystkie środki eksportowe i zasoby fiskalne są gromadzone w specjalnych funduszach, a więc pozostają niewykorzystane. Tylko pozornie, bo jak twierdzi stary wyjadacz sceny politycznej Konstantin Remczukow, Kreml przygotowuje kraj do pełnej izolacji w świecie. Naczelny „Niezawisimoj Gaziety” jest przekonany, że na Rosję spadną jeszcze ostrzejsze sankcje USA (oraz mniej chętnej UE). Pytanie tylko, za co? Z pewnością będzie to następstwo spodziewanego nasilenia rosyjskiej wojny hybrydowej, w tym cybernetycznej. Zagrożona pozostaje nie tylko Ukraina, a w coraz większym stopniu Białoruś, Mołdowa i Armenia. Konfrontację z Zachodem podgrzeje na pewno amerykańska strategia wypierania Moskwy z jej własnych peryferiów, czyli z państw posowieckich traktowanych na Kremlu jak buforowa strefa bezpieczeństwa.
W taką strategię wpisują się plany stałej obecności wojskowej USA w Polsce. Jednak nie z powodów zachwytów nad Warszawą, czy też mitycznego ekskluzywnego sojuszu dwustronnego. Po prostu tak jak państwa bałtyckie, Węgry, Rumunia i Ukraina jesteśmy ogniwem strategicznego łańcucha amerykańskich wpływów politycznych i militarnych w Euroazji. Co najwyżej nasze położenie geograficznie jest dla USA najbardziej wygodne z punktu widzenia głębi operacyjnej i logistyki. Dlatego coraz więcej amerykańskich wojskowych, ekspertów i polityków przychyla się do idei stałej bazy wojskowej w naszym kraju. Z tym że jeszcze nie w 2019 r. Dlaczego? Ponieważ armia amerykańska pojawi się w Polsce (Turcji i Rumunii) z rakietami średniego oraz krótkiego zasięgu. Waszyngton wypowiedział Moskwie tematyczny układ w ubiegłym roku. A to spowoduje, że staniemy się głównym celem rosyjskich, ale także chińskich, irańskich, a może nawet pakistańskich sił odwetu nuklearnego. No cóż, każde bezpieczeństwo bywa związane z niebezpieczeństwem. Choć w grę wchodzą nie tylko minusy. Plusy polegają na możliwości wytargowania od USA wygodnych kontraktów handlowych, w tym energetycznych. W jednym obecny rok będzie rewolucyjny. USA weszły obok Rosji i Arabii Saudyjskiej do trójki największych producentów ropy naftowej i gazu. W drugiej połowie 2019 r. uruchomią nowe rurociągi i terminale LPG, które sprawią, że od 2021 r. będą największym eksporterem ropy i koncentratu gazowego na świecie. Perspektywa co najmniej dwóch dekad globalnej hegemonii energetycznej USA sprawia, że koszty naszej surowcowej niepodległości będą malały. Zwiększą się także możliwości zawierania regionalnych porozumień energetycznych i infrastrukturalnych. W żadnym razie nie będzie to jednak polityczne, militarne i ekonomiczne Trójmorze. Po prostu doktryna bilateralnych relacji Trumpa nie przewiduje zaangażowania USA w podobne inicjatywy. A bez Waszyngtonu taki plan skażany jest na porażkę.
Co najwyżej w oparciu o środkowoeuropejskie sojusze Polsce uda się dołączyć do koalicji podobnie myślących o UE w samej Unii. Czy taka koalicja powstanie, pokażą tegoroczne europejskie wybory. Możemy także zbliżyć się do Wielkiej Brytanii po Brexicie, o ile Londyn pozostanie nadal stolicą Zjednoczonego Królestwa, co wcale nie jest takie pewne. Ogólnie rzecz biorąc, w 2019 r. chodzi o to, że przez umowny Zachód, którego instytucje takie UE i NATO miały stać się gwarantami naszego bezpieczeństwa, przebiega coraz więcej linii podziałów na coraz to nowych płaszczyznach. Przestrzeń euroatlantycka ulega groźnej fragmentacji. Na nieszczęście dzieje się tak wtedy, gdy zdaniem profesora Piontkowskiego, Zachód musi dokonywać szybkich i trwałych wyborów na przyszłość. Dlatego, że Chiny i Rosja już wybrały swoje strategie, co gorsza realizując je na naszych oczach. 2019 r. będzie zatem czasem ostrej jazdy bez trzymanki. A to niezbyt optymistyczny prognostyk.