0.9 C
Warszawa
niedziela, 24 listopada 2024

Nauczyciele nie zasługują na podwyżkę

Dopóki nauczyciele będą bronić się przed konkurencją w oświacie, to każde pieniądze wydane na płacę w oświacie będą w znacznej większości wyrzucone w błoto.

 Trwający kilka tygodni strajk nauczycieli toczył się w cieniu prostej walki o pieniądze. Nauczyciele, jak wszyscy karmieni przez budżet, zauważyli, że rząd PiS rozdaje duże pieniądze. Zrozumiałe jest, że chcieli mieć w tym swój udział. Przy okazji podniosły się idiotyczne głosy lewicowych polityków, że to od wysokości wynagrodzeń nauczycieli zależy poziom edukacji w Polsce. Faktycznie nie ma to znaczenia. Poziom edukacji w Polsce jest słaby, a wynika z kompletnego braku rynkowych bodźców dla nauczycieli. Wynagrodzenie ich nie zależy bowiem w najmniejszym stopniu od wyników, które osiągają ich uczniowie. Co więcej, bardzo popularne jest wymienienie się uczniami, których nauczyciele podsyłają sobie do brania korepetycji. W ten sposób źle wykonywana praca (uczeń w szkole niczego się nie uczy), nagradzana jest dobrze płatnymi zajęciami dodatkowymi dla nauczyciela.

„Jest ciężko i czekają was czarne chwile zwątpienia, ale jeśli wytrwacie, jest szansa na zmianę waszej sytuacji, polskiej szkoły i naszego społeczeństwa” – przekonywał strajkujących nauczycieli Rektor Akademii Teatralnej w Warszawie, znany aktor Wojciech Malajkat. Sugestia, że tysiąc zł podwyżki dla każdego nauczyciela rozwiąże problemy polskiej oświaty, jest po prostu głupia. Dziś nauczyciele zarabiają od 1834 zł dla stażysty do 2492 zł dla dyplomowanego nauczyciela. Pokazując te relatywnie niskie kwoty, nauczyciele nie dodają, że mają ponad 70 dni wolnego w roku (normalny pracownik 20 lub 26 dni w zależności od stażu pracy). Mają też przywilej rocznego pełnopłatnego urlopu dla podratowania zdrowia (nie więcej niż 3 lata w czasie całej kariery).

Podwyżki dla wszystkich nauczycieli nie tylko nie rozwiązałyby problemu, ale utrwaliłyby patologię. Problemem jest bowiem to, że dobry, ciężko pracujący nauczyciel zarabia dokładnie tyle samo (a czasem nawet mniej) niż ten, który mówiąc językiem młodzieżowym, swoją pracę olewa. Praca polskich nauczycieli nie jest w żaden sposób oceniania i uzależniona od efektów. Jeżeli prowadzący sklep nie będzie przykładał się do obsługi klientów czy też nie zapewni wystarczającego asortymentu, to rynek zweryfikuje go błyskawicznie – jego sklep splajtuje. Podobnie kiepski prywatny lekarz też nie będzie mógł liczyć na dużą liczbę klientów. Wszędzie, gdzie występują mechanizmy rynkowe, usługodawcy muszą dbać o poziom usługi, którą świadczą w obawie przed plajtą. Wszędzie, ale nie w edukacji. Nauczyciele nie są zaś oceniani pod żadnym obiektywnym kryterium rynkowym, i robią wszystko, aby nie wprowadzić w nauczaniu żadnego kryterium.

Dziś uczeń w Polsce nie ma żadnego wyjścia. Musi korzystać ze swojej szkoły, która przypada mu zgodnie z miejscem zamieszkania. Ma wybór, jak w stołówce sowieckiej: „żreć” (czyli chodzić do państwowej szkoły) lub „nie żreć” (czyli nie chodzić). Chyba że jego rodziców stać na opłacenie czesnego w prywatnej szkole – wówczas ma prawo do lepszej edukacji. Dopóki nauczyciele będą bronić się przed konkurencją w oświacie, to każde pieniądze wydane na płacę w oświacie będą w znacznej większości wyrzucone w błoto. W PRL-u popularny był żart, że rząd udaje, iż płaci, a my, jego pracownicy udajemy, że pracujemy. Ta zasada obowiązuje w dużej części polskich szkół. To po prostu żywy skansen PRL-u funkcjonujący wedle starej sowieckiej zasady „każdemu wedle potrzeb, od każdego wedle umiejętności”. Ta utopijna zasada doprowadziła, jak pamiętamy, do ciągłych braków towarów w sklepach, w tym tak prostych produktów, jak papier toaletowy.

Poprzedni artykuł
Następny artykuł

FMC27news