Póki co, Minister Finansów wprawdzie przymierza się do nowego podatku, lecz pozostaje pytanie, czy ambasador Mosbacher nam na to pozwoli…
Polski rząd od jakiegoś czasu pracuje nad podatkiem cyfrowym – wg planów ma on zostać wprowadzony jeszcze w tym roku i objąć przede wszystkim międzynarodowych, internetowych gigantów, takich jak Facebook, Google czy Amazon. Inicjatywa Ministerstwa Finansów nie dziwi. Dziwić może raczej, że dzieje się to dopiero teraz, bowiem wśród wielkich koncernów stosujących agresywną optymalizację podatkową firmy internetowe od dawna wiodą prym, unikając opodatkowania wszelkimi możliwymi sposobami. Nie jest to bynajmniej tylko polska specyfika. Z podobnymi problemami borykają się również inne państwa Europy i świata, w których internetowi potentaci zarabiają swoje miliardy euro i dolarów. Zauważyła to w końcu również Komisja Europejska pracująca obecnie nad dyrektywą, wg której firmy internetowe, osiągające globalnie przychód co najmniej 750 mln. euro, a na terenie Unii Europejskiej ponad 50 mln. euro, płaciłyby daninę w wysokości 3 proc. Ponieważ jednak działania Brukseli utknęły w martwym punkcie (nie udało się osiągnąć jednomyślności), poszczególne kraje Unii, w tym Polska, chcą wprowadzać podatek cyfrowy „oddolnie”, na własną rękę, bazując na projekcie dyrektywy. Pierwsza postąpiła w ten sposób Francja, wprowadzając w tym roku daninę cyfrową (i to z mocą wsteczną, od początku 2019 r.), która ma przynieść szacunkowo ok. 400 mln. euro. Podobne regulacje rozważają też m.in. Hiszpania czy Włochy. W Polsce początkowo oceniano wpływy do budżetu nawet na 1 mld zł, by jednak wkrótce spuścić z tonu: obecnie mówi się raczej o ponad 217 mln zł. Generalnie, patrząc od strony podatkowej, aktywność internetowych koncernów można opisać jednym słowem: patologia. Przykładowo Facebook w 2017 r. nie zapłacił w Polsce ani złotówki CIT, mimo że wg danych PwC (przytaczam za money.pl) na samych tylko reklamach w Polsce zarobił ok. 596,5 mln. zł. Mechanizm jest prosty. Wszystkie faktury wystawia ulokowana w Irlandii spółka Facebook Ireland Limited i to właśnie tam trafiają pieniądze za reklamy czy posty sponsorowane. Natomiast Facebook Poland jest dla naszego fiskusa „niewidzialny”. Z tylko nieco lepszą sytuacją mamy do czynienia w przypadku innego wielkiego gracza – Google. W 2016 r. firma wypracowała w Polsce 299 mln. zł. przychodów, natomiast podlegający opodatkowaniu zysk udało jej się „ściąć” do poziomu 63,4 mln. Finalnie do budżetu państwa z tytułu CIT trafiło raptem nieco ponad 12 mln zł.
Jak widać na powyższych przykładach, specyfika aktywności internetowej sprawia, że podatek CIT zwyczajnie się na tym polu nie sprawdza. Oczywiście podobne problemy natury „optymalizacyjnej” występują także w innych branżach, w szczególności gdy mamy do czynienia z ponadnarodowymi korporacjami, które do perfekcji opanowały żonglowanie kosztami, lecz przypadek internetowych gigantów, często o niemal monopolistycznej pozycji, jest szczególnie drastyczny. Stąd też potrzeba wprowadzenia osobnego, „dedykowanego” specjalnie dla nich podatku – ot, taka danina „skrojona na miarę”. Trudno w tej chwili oceniać szczegóły rządowego projektu, bowiem doświadczenie uczy, że w przypadku podobnych, „kontrowersyjnych” rozwiązań efekt finalny może się diametralnie różnić od pierwotnych założeń, czego przykładem mogą być chociażby losy tzw. „ustawy frankowej”, skrupulatnie „kastrowanej” aż do ostatniej chwili. Jednak biorąc pod uwagę wspomniane wyżej prognozy nieznacznie tylko przekraczające 217 mln zł, wpływy do budżetu będą raczej symboliczne, co jest rażąco niewspółmierne do pozycji rynkowej największych graczy.
Przypomnijmy, że Facebook ma w Polsce grubo ponad 16 mln użytkowników. To oni kupują i oglądają reklamy, wykupują płatne posty, nie wspominając już o gigantycznym zasobie danych – istnej marketingowej skarbnicy, co pokazała afera Cambridge Analytica. Z kolei należący do Google YouTube to aż 21 mln użytkowników. A przecież nie są oni jedyni – w sumie, z serwisów społecznościowych korzysta 47 proc. polskich internautów. I to ma przynieść raptem 217 mln zł? W tym momencie pozwolę sobie przypomnieć rzuconą tu jakiś czas temu półżartem, półserio propozycję wprowadzenia „podatku pogłównego”: serwisy płaciłyby zryczałtowany podatek od każdego użytkownika (by nie zarżnąć małych portali, można wprowadzić jakiś próg – powiedzmy, płaciłoby się od 500 tys. użytkowników w górę). Rozwiązanie to ma tę zaletę, że jest proste i nie pozostawia pola manewru na manipulacje kosztami. Masz użytkowników – płacisz, kropka.
Jest tylko jeden szkopuł – po wprowadzeniu podatku cyfrowego we Francji piany dostał Donald Trump, grożąc Paryżowi wojną handlową (podatek uderza głównie w firmy amerykańskie). W Polsce natomiast mamy już doświadczenia z ambasador Mosbacher, która jednym listem potrafi ła na naszym rządzie wymusić przychylne traktowanie amerykańskich podmiotów (np. casus Ubera). Tak więc, póki co, Minister Finansów wprawdzie przymierza się do nowego podatku, lecz pozostaje pytanie, czy ambasador Mosbacher nam na to pozwoli…