„Zrównoważony budżet”
PiS rozpoczęło swoje rządy od łatania finansów publicznych. To pokazuje, że „zrównoważony budżet” był tylko kampanijną fantazją.
Źle się musi dziać w finansach publicznych, skoro PiS, zdobywszy ponownie władzę, niezwłocznie zajęło się przepisami drenującymi portfele Polaków. Jeżeli dodamy do tego dwuznaczne wypowiedzi najpierw szefa partii Jarosława Kaczyńskiego o możliwym spowolnieniu gospodarczym, a następnie wicepremiera Jacka Sasina o prawdopodobnym deficycie budżetowym, to łatwiej zrozumiemy, skąd się wzięły paniczne decyzje o zlikwidowaniu tzw. limitu 30-krotności dla składek ZUS (ostatecznie PiS zrezygnowało z tego projektu, co nie oznacza, że nie zostanie on wrzucony do Sejmu w czasie bieżącej kadencji) oraz podwyższeniu akcyzy na trunki, oraz wyroby tytoniowe. To pokazuje, że przyszłoroczny budżet został zaprojektowany w takt kampanii wyborczej, rzekoma zaś nadwyżka, którą PiS chwaliło się przez ponad 2 miesiące, była pijarową zagrywką, obliczoną na zdobycie dodatkowych punktów w wyborach. Jeżeli zatem w tak kluczowej kwestii, jaką jest plan dochodów i wydatków państwa, politycy postępują tak cynicznie, to pytanie o to, czy w sprawach mniejszej wagi działają podobnie, traci najzwyczajniej sens.
Akcyza dla dobra ludzkości
Zacznijmy od akcyzy. Informacja o podwyższeniu stawek o 10 proc. zaskoczyła wszystkich, nawet koalicjantów PiS-u spod znaku Porozumienia Jarosława Gowina. Co prawda rząd w swoich planach budżetowych, przewidywał podwyżkę, jednak trzykrotnie niższą aniżeli ta zaproponowana teraz. Inna sprawa, że w trakcie kampanii wyborczej żaden z polityków nawet słówkiem nie pisnął o tej kontrowersyjnej zmianie. Temat pojawił się dopiero w czwartek 14 listopada po tym, jak rząd, wykorzystując do tego posłów PiS- -u, podrzucił do Sejmu projekt zakładający wzrost daniny od alkoholi i wyrobów tytoniowych. Pod pozorem inicjatywy poselskiej resort finansów ominął wymagane dla rządowych projektów czasochłonne konsultacje międzyresortowe oraz eksperckie, co tylko udowadnia, że przyszłoroczny budżet rozmija się z gospodarczą rzeczywistością. 10-procentowa podwyżka akcyzy ma wejść w życie 1 stycznia 2020 r. Resort finansów przewiduje, że dzięki niej państwo zarobi (a konsumenci stracą) 1,7 mld zł w skali jednego roku. Co to oznacza dla smakoszy napojów wyskokowych oraz palaczy papierosów? Na przykład przeciętna cena półtoralitrowej butelki wódki o mocy 40 proc. wzrośnie o ok. 1,14 zł. Z kolei paczka papierosów podrożeje średnio o ok. 1,02 zł.
Oczywiście przedstawiciele rządu nie powiedzą nam wprost, że podwyżka ma na celu wyłącznie załatanie potencjalnej dziury budżetowej, powstałej na skutej realizacji socjalnych obietnic zapowiedzianych w czasie kampanii. Zamiast tego w uzasadnieniu do projektu ustawy przeczytamy, że ostatnia podwyżka akcyzy była w 2014 roku, dlatego najwyższa pora coś z tym zrobić. Powiedzieć, że jest to kuriozalny argument to tak, jakby nie powiedzieć nic. Przecież w ten sam sposób można by uzasadnić każdą podwyżkę, każdego podatku. Weźmy podatek PIT i jego górną stawkę 32 proc. Obowiązuje ona przeszło dziesięć lat. Czy zatem – przyjmując argumentację rządu za słuszną – nie powinna ona wynosić grubo ponad 50 proc.? Wszak nie była indeksowana od tak dawna.
Gdyby jednak kogoś nie przekonał przytoczony argument, to kolejny, jeszcze bardziej karkołomny, padł z ust premiera Mateusza Morawieckiego.
„Alkohol jest dla wielu ludzi ucieczką od problemów dnia codziennego. Chcemy budować społeczeństwo, w którym tych problemów będzie jak najmniej, a ludzie nie będą pozostawieni sami sobie” – stwierdził szef rządu w iście „gomułkowskim” stylu. Czy to nie jest proste? Wystarczy podnieść cenę butelki wina o 12 groszy i jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki znikną wszystkie problemy ludzkości, alkoholicy zaś, zamiast do monopolowego, pójdą do księgarni. Oczywiście wszystko w ramach „polskiej wersji państwa dobrobytu”, lansowanej od kilku miesięcy przez PiS. Działania te najcelniej podsumował na antenie TVN24 Michał Kamiński (b. członek PiS-u, obecnie w Unii Europejskich Demokratów – koalicjanta PSL). „Podwyżka akcyzy na papierosy i alkohol nie jest próbą walki z alkoholizmem i nikotynizmem, ale próbą zarabiania na tych nałogach” – stwierdził.
Kręte drogi do zniesienia limitu
Źródłem planowanego zniesienia limitu 30-krotności składek ZUS również jest obawa przed nadmiernym deficytem w przyszłorocznym budżecie. Politycy PiS-u nie powiedzą tego wprost. Będą udawać, że chodzi o sprawiedliwość społeczną. O to, by wszyscy płacili po równo, bez żadnego preferowania pracowników z najwyższymi pensjami. Prawda jest jednak taka, że bez zniesienia progu składkowego rząd nie znajdzie sposobu na sfinansowanie, chociażby 13. emerytury, której koszt wynosi ok. 10 mld zł. Gdyby chodziło o coś innego, wówczas projekt zostałby poprzedzony szerokimi konsultacjami, a nie wrzucony do Sejmu znów jako poselski. Obecnie obowiązujący limit zakłada, że wysokość składek emerytalno-rentowych, odprowadzanych przez pracownika oraz pracodawcę, rośnie proporcjonalnie do wysokości wynagrodzenia aż do momentu zrównania się pensji z 30-krotnością prognozowanej średniej krajowej w danym roku. Aktualnie próg ten wynosi ok. 143 tys. zł (12 tys. zł miesięcznie). Po przekroczeniu tej bariery składki ZUS przestają rosnąć.
W całej Polsce takich pracowników jest ok. 340 tys. Są to głównie osoby na stanowiskach dyrektorskich oraz menadżerskich w międzynarodowych korporacjach, a także specjaliści z branży IT: programiści, informatycy, graficy itd. Likwidacja progu oznacza, że osoby te dorzucą dodatkowe 5 mld zł do budżetu państwa. Tak przynajmniej wynika z szacunków ministerstwa finansów. Należy jednak zakładać, że spora część z tych pracowników uciekłaby w samozatrudnienie, gdzie obowiązuje ryczałtowa stawka ZUS oraz niższy podatek (liniowy PIT 19 proc. zamiast górnej stawki 32 proc.). Autorzy projektu mogą się w przyszłości słono przeliczyć, o ile w swoich obliczeniach nie uwzględnili tej furtki. Na razie PiS-owi nie udało się przeforsować likwidacji limitu. Wszystko z powodu wolty Jarosława Gowina, który zdyscyplinował swoich 18 posłów, by ci nie głosowali za tym projektem. To o tyle istotne, ponieważ bez tej frakcji PiS i Solidarna Polska Zbigniewa Ziobry nie mają wystarczającej większości do przepychania ustaw przez Sejm. Jarosław Kaczyński nie chciał rozpoczynać nowej kadencji od porażki w głosowaniu, dlatego we wtorek, tuż po exposé premiera, poseł Marcin Horała wycofał projekt spod obrad. Gdyby jednak Gowin dał się jakoś przekonać albo gdyby PiS znalazło tymczasowego koalicjanta w postaci Lewicy, wówczas na przeszkodzie stoi jeszcze Andrzej Duda, który niedawno stwierdził, że wolałby, żeby na jego biurku nie wylądowała taka ustawa, co w kontekście zbliżającej się kampanii prezydenckiej jest w pełni uzasadnione.
Przeklęta reguła wydatkowa
Desperackie próby łatania przyszłorocznego budżetu to nic innego jak picie piwa, którego rząd sam sobie nawarzył. Zniesienie limitu składek ZUS zostało bowiem podstępnie wpisane do planu (sztywnych) dochodów państwowych na 2020 rok. Bez tego zabiegu PiS nie mogłoby się chwalić w czasie kampanii wyborczej „pierwszym zrównoważonym budżetem w historii III RP”. Przed wyborami premier Morawiecki mataczył w sprawie likwidacji progu, raz mówiąc, że jest to zły pomysł, innym zaś razem sugerując, że obecne rozwiązanie jest „społecznie niesprawiedliwe”. Jednakże w obliczu innych, ciekawszych, wydarzeń politycznych (np. afera Banasia) kwestia limitu zeszła na drugi plan. Niemniej jednak PiS nigdy nie wycofało się z tego pomysłu. Nie zrobiło tego również teraz, dlatego należy zakładać, że schowany do szuflady projekt zostanie wyciągnięty najwcześniej po wyborach prezydenckich.
Dlaczego PiS tak bardzo chce zlikwidować limit? Ponieważ odstąpienie od tego pomysłu mogłoby doprowadzić do naruszenia to tzw. reguły wydatkowej, wnikającej z przepisów ustawy o finansach publicznych. Oczywiście, politycy PiS wielokrotnie udowodnili, że zasady legalizmu obowiązują tylko wtedy, gdy przemawiają na ich korzyść. Jednak z majstrowaniem przy regule wydatkowej nie ma żartów. Jej obejście oznaczałoby dla rządu większe szkody aniżeli incydentalne łamanie konstytucji, skutkujące co najwyżej pogróżkami unijnych komisarzy. Otóż naruszenie tej zasady wpłynęłoby negatywnie na zaufanie inwestorów oraz na oceny agencji ratingowych, co – w perspektywie nieuchronnego spowolnienia gospodarczego – mogłoby sparaliżować socjalną machinę obecnego rządu. Jest zatem więcej niż pewne, że PiS będzie za wszelką cenę dążyło do zniesienia progu składek, nawet kosztem pogorszenia stosunków ze swoimi koalicjantami oraz pałacem prezydenckim.