-1.7 C
Warszawa
sobota, 23 listopada 2024

Bliskowschodnia pułapka NATO

Ameryka prosi NATO o pomoc na Bliskim Wschodzie

Sojusz lawiruje, ponieważ ma na głowie Rosję, a poparcie społeczne dla egzotycznych interwencji maleje. Warszawa jednak uważa się za uprzywilejowanego partnera Waszyngtonu – i jak tu odmówić gwarantowi naszego bezpieczeństwa?

“Financial Times” (Wielka Brytania): „NATO. Przegrupowanie czy rewolucja?”; Project Syndicate (USA): „Bliskowschodnia paranoja szkodzi Ameryce”; „Yenicag” (Turcja): „NATO na Bliskim Wschodzie, Rosja na Morzu Śródziemnym, a gdzie Turcja?” Światowe media rożnie komentują nową inicjatywę Donalda Trumpa. Jaką?

– Myślę, że powinniśmy rozszerzyć NATO o Bliski Wschód. Obowiązkowo, przecież to problem międzynarodowy − zaproponował prezydent USA.
– Wreszcie uda nam się wrócić do domu i wykorzystać NATO − oświadczył zaskoczonym dziennikarzom. Swoją opinię tak uzasadnił: – Złamaliśmy ISIS, okazując Europie olbrzymią przysługę… Właśnie dlatego uważam, że NATO powinno się rozszerzyć i zająć likwidacją islamistów… Oczywiście pomożemy, ale to niesprawiedliwe, że wszystkie obciążenia legły na nas. Wystąpienie przed mediami Trump zakończył kalamburem. Dowcipnie rozszerzył nazwę Sojuszu o Middle East, czyli ME, które można również odczytać jako „JA”. W swoim stylu zażartował, że odtąd NATOME będzie traktował jak NATO&ME (NATO i JA). Właśnie dlatego „Financial Times” nazwał Bliski Wschód „poligonem, na którym NATO repetuje wzajemny dialog z Trumpem”.

Nie ulega wątpliwości, że dobry humor pierwszej osoby w Białym Domu wynika z udanego odwetu na Ghasemie Solejmanim. Generał od lat zalewał region krwią, sprawiając Waszyngtonowi sporo kłopotów. Zapewne mniej do śmiechu było Jensowi Stoltenbergowi, choć trzeba przyznać, że zareagował natychmiast. Prośbie amerykańskiego prezydenta towarzyszyły konsultacje z sekretarzem generalnym Sojuszu. W oficjalnym komunikacie Białego Domu można przeczytać: „Obaj rozmówcy doszli do wniosku, że NATO może wnieść bardziej znaczący wkład w stabilizację regionu”. Kolejny komunikat prasowy, tym razem z rozmowy Stoltenberga z sekretarzem stanu Mikiem Pompeo, zawierał wspólne potępienie „destabilizującej roli Iranu oraz twardą zapowiedź dalszej współpracy sojuszniczej”.

Jak sprecyzowała sekretarz prasowa Białego Domu Morgan Ortagus: „w dalszą walkę z międzynarodowym terroryzmem włączą się misje NATO w Iraku i Afganistanie”. Tylko czy Ameryka i Europa na pewno mówią o tym samym, a przede wszystkim „nadają na tych samych falach”? Czy wzajemnie się słyszą i rozumieją? Kwatera Główna w Brukseli opublikowała stenogram konferencji prasowej, na której Stoltenberg podkreślił, że Sojuszu nie trzeba zapraszać na Bliski Wschód, bo jest w regionie od dawna. Wnosi znaczący wkład w walkę z ISIS, będąc sygnatariuszem Międzynarodowej Koalicji Antyterrorystycznej powstałej z amerykańskiej inicjatywy. Na przykład afgańska misja stabilizacyjna odbywa się pod egidą Sojuszu. W identycznej operacji irackiej misjami szkoleniowymi miejscowej armii i sił bezpieczeństwa zajmują się instruktorzy państw NATO. Co więcej, niedawne spotkanie na szczeblu ministrów obrony zatwierdziło propozycję Kwatery Głównej, aby narodowe misje szkoleniowe w Iraku odbywały się odtąd pod flagą Sojuszu. To bardzo ważne dlatego, że po udanym ataku na Solejmaniego iracki parlament podjął uchwałę, w której żąda wycofania z kraju armii amerykańskiej. Tymczasem „misja NATO działa na zaproszenie irackiego rządu, które jest aktualne i w ścisłej koordynacji z Bagdadem”.

Przekształcenie narodowych misji w strukturę natowską nie jest jedynym echem apelu prezydenta USA. Ministrowie obrony 29 państw członkowskich uzgodnili, że Sojusz zintensyfikuje działania dyplomatyczne ze wszystkimi stronami konfliktów targających Bliskim Wschodem oraz zwiększy swój wkład logistyczny. Tłumacząc dyplomatyczne słowa na bardziej zrozumiały język: chodzi o to, że NATO nie wyśle na Bliski Wschód kontyngentu wojskowego, ograniczając się do szkolenia, doradztwa i z pewnością dostaw sprzętu niezbędnego do ostatecznego pokonania ISIS. Natomiast od chwili, gdy Trump wystąpił z inicjatywą NATOME, Stoltenberg poświęcił sporo czasu i energii, aby uspokoić państwa Sojuszu. O żadnej misji bojowej w regionie nie może być mowy.

Bliskowschodnie puzzle
„Wielkie mocarstwa nie toczą ciągłych wojen”. Autorem sentencji jest Donald Trump. Padła w prezydenckim orędziu o stanie państwa w 2019 r. Zdaniem profesora uniwersytetów w Berlinie i New Delhi Brahmy Chellaneya: „wojenne problemy na Bliskim Wschodzie doprowadziły do relatywnego spadku siły Ameryki i wzmocniły globalny potencjał Chin”. Od 11 września 2001 r. Waszyngton wydał na wojskowe interwencje 6,4 biliona dolarów. Według Telewizji Al-Jazeera świat oplata pajęczyna ponad 750 amerykańskich baz w 54 krajach świata. Za granicą kraju służy 200 tys. żołnierzy, z czego na Bliskim Wschodzie około 80 tys. Jeśli doliczyć tysiące kontraktowych i cywilnych specjalistów, amerykański podatnik musi coraz głębiej sięgać do kieszeni. Nic dziwnego, że decyzja Trumpa o wycofywaniu armii z zapalnych punktów globu została powitana przez wyborców oklaskami.

Jak mówi Dean Wong z chińskiego Uniwersytetu Gospodarki i Handlu Zagranicznego, decydującą dla Bliskiego Wschodu jest różnica podejścia Waszyngtonu i pozostałych graczy na czele z Moskwą. Podczas gdy USA wychodzą, uznając Bliski Wschód za brzemię, inni aktorzy traktują amerykańską próżnię jak okno możliwości. Wyjście lub znaczne ograniczenie obecności USA tworzy nową rzeczywistość, w której wszyscy walczą ze wszystkimi. Nie o wartości, ideologię, a nawet granice, tylko o strefy wpływów. Waszyngton stracił serce do regionu z wielu powodów. Łupkowa rewolucja uniezależniła USA od bliskowschodnich surowców energetycznych. Chaos, jaki zapanował w regionie od czasu amerykańskiej interwencji w Iraku, następnie Arabskiej Wiosny, wojny syryjskiej i powstania ISIS zabezpieczył interesy Jerozolimy. Im bardziej świat arabski jest zajęty wewnętrznymi konfliktami, tym bardziej korzysta na tym Izrael, który za sprawą USA stał się potęgą militarną nie do pokonania. Ameryka przestawiła międzynarodową uwagę na Azję, koncentrując uwagę na konflikcie z Chinami o globalną hegemonię. Bliski Wschód nie wpisuje się w koncepcję amerykańskiej strefy bezpiecznego dobrobytu, od Hollywood do Bollywood. Jeśli wziąć pod uwagę interesy Rosji, silna dziś obecność w regionie stała się trampoliną mocarstwowego odbicia w skali światowej. Bliski Wschód przekształcił się w instrument strategicznej gry z USA i UE. Nie można pominąć interesów Iranu i Turcji. Każdy z krajów postrzega się jako kreator Wielkiego Bliskiego Wschodu na własną modłę. Żaden nie pragnie obecności nowej siły w regionalnej układance. A takim podmiotem byłoby NATO.

Po co więc USA obecność Sojuszu? Po pierwsze wspomniane finanse. „The National Interest” stawia klarowną tezę. Europa jest na tyle bogata, że może opłacić własne bezpieczeństwo. Tym bardziej, że w ogromnej mierze UE oznacza to samo, co europejski komponent NATO. Zadbajcie więc sami o własne bezpieczeństwo migracyjne i antyterrostyczne − tak brzmi konkluzja. Po drugie, globalna rywalizacja surowcowa. Takiego zdania są bliskowschodnie media, paradoksalnie zgodne w Iranie i po arabskiej stronie Zatoki Perskiej. USA są zainteresowane „zatkaniem” dostaw tamtejszego gazu i ropy naftowej do Europy. Wtedy ich miejsce zajmą amerykańskie koncentraty, bo drugą częścią planu Trumpa jest blokada rosyjskich surowców.

Jest też miejsce na teorie spekulacyjne, choć niepozbawione podstaw lub choćby logiki. W USA rośnie swoisty „rewizjonizm”. Coraz liczniejsi zwolennicy wychodzą z założenia, że od czasu zakończenia zimnej wojny interwencje wojskowe roztrwoniły supermocarstwowy potencjał Ameryki. Pora więc na zmianę politycznych wektorów. Na przykład grupa cytowanych przez „The New York Times” wpływowych analityków uważa, że wyjściem jest zaprzestanie konfrontacji i szukanie globalnego kompromisu z Pekinem i Moskwą. Innym wariantem jest osłabianie rywali, których nowa wersja amerykańskiej doktryny bezpieczeństwa narodowego nazywa przeciwnikami lub bez ogródek wrogami. Jak osłabić Chiny? Również zakręcić kurek bliskowschodnich surowców energetycznych. Jeszcze lepiej zasiać chaos na Bliskim Wschodzie, a szczególnie w Zatoce Perskiej.

Nie dość, że głównym dostawcą chińskich paliw zostanie Ameryka, to Pekin pożegna się z marzeniami o ekspansji w regionie oraz w Afryce. Szeroko rozreklamowany projekt Jednej Drogi – Jednego Pasa przewiduje tranzyt chińskiej wysokotechnologicznej produkcji drogą morską. W drugą stronę mają popłynąć żywność i półfabrykaty. Bez sieci pakistańskich, irańskich i wreszcie arabskich portów ambitny plan nigdy nie zostanie zrealizowany. Do tego potrzebny jest pas stabilności, a nie chaosu, który przyniesie zastąpienie armii USA europejskimi siłami NATO. Ten sam cel ma przyświecać Waszyngtonowi, jeśli chodzi o relacje europejsko- rosyjskie. Zderzenie NATO i Moskwy na Bliskim Wschodzie jest bardziej prawdopodobne niż incydent rosyjsko-amerykański, który rozpali III wojnę światową. Kreml nie oprze się pokusie wykorzystania sił proxy do wywarcia militarnego nacisku na Berlin, Paryż czy Rzym. Z całym szacunkiem, ale Niemcy i Francja razem wzięte to ciągle nie to samo co USA. Profesor Chellaney pyta więc przytomnie, dlaczego mimo deklaracji o niezaangażowaniu, a wręcz zmniejszeniu obecności na Bliskim Wschodzie, które złożyli Barack Obama i Donald Trump, Ameryka ciągle uderza i prowokuje napięcie?

Strategię Waszyngtonu nazywa wybiorczą nieingerencją, co oznacza, że USA są tak naprawdę zainteresowane w pogłębianiu wygodnego dla siebie chaosu. Osłabiając innych, wzmacniają nadwątlony potencjał własny. Tylko tak mogą nadal odgrywać rolę globalną. Jeśli nie światowego żandarma, to z pewnością arbitra. Są także różnice, zależne od punktu widzenia poszczególnych stolic regionu. Iran twierdzi, że USA chcą się schować za plecami Sojuszu, aby pod jego flagą zacząć pełnowymiarową wojnę z Teheranem. Turcja obawia się, że NATO to ideologia i system wartości. Jeśli obecność Sojuszu doprowadzi do powstania kurdyjskiego państwa, rozpadną się najpierw Irak i Syria, a po nich taki sam los czeka Turcję. Poza tym stabilizacja regionu oznacza koniec gry Ankary w Imperium Osmańskie 2.0. Nie wspominając już o szachowaniu Europy strumieniami migracyjnymi z Syrii, Iraku czy północnej Afryki.

A propos ostatniej kwestii. Przed grudniowym szczytem w Londynie Ankara wezwała Sojusz do okazania konkretnej pomocy tureckim działaniom w syryjskiej strefie bezpieczeństwa Idlib. Inaczej znowu ma się pojawić potop uchodźców zalewających Europę. Czy to nie jest szantaż? Rosja nie widzi Sojuszu z innych powodów. Interweniowała w Syrii, aby okrążyć natowską południową flankę, przejmując kontrolę nad bliskowschodnimi dostawami energetycznym do Europy. I nie tylko, po aneksji Krymu Moskwa buduje bowiem swoją dominację na Morzu Czarnym, osłabiając USA i Sojusz w basenie śródziemnomorskim. A jak problem wygląda z punktu widzenia samego zainteresowanego, czyli NATO?

NATO bez ME
Europejskie dylematy najlepiej oddaje „Financial Times”. „Bruksela stoi przed dylematem, jak nie odmówić USA, które są przecież wojskowym filarem organizacji, a jednocześnie nie stracić z pola widzenia swojego głównego problemu rosyjskiego zagrożenia”. Na ostrożne podejście wpływa również dotychczasowa chwiejna polityka Trumpa wobec Sojuszu. Oczywiście w mniemaniu europejskich mocarstw, które Waszyngton stale piętnuje za zbyt mały wkład finansowy i militarny we wspólną obronę przestrzeni euroatlantyckiej. Chyba już każde dziecko w Europie wie, że spięcia z USA nie dotyczą tylko tej sfery. Polityka klimatyczna, cła na stal, żywność i samochody taka jest istota europejskich pretensji, które odbijają się negatywnie na spójności NATO i zdolności odpowiedzi w sytuacji kryzysowej. Nie to jest jednak głównym problemem Sojuszu. Nie jest nim nawet rosyjski wyścig zbrojeń w sferze kosmicznej i rakietowej. NATO ma problem tożsamościowy. Zastępca sekretarza generalnego Sojuszu Camille Grand formułuje pytanie następująco: – Jak państwa członkowskie chcą wykorzystywać NATO– czyli jak widzą swoją rolę i przyszłość organizacji?

Po zakończeniu zimnej wojny Sojusz przeszedł kilka faz ewolucji. Przełom XX i XXI w. to koncentracja na uregulowaniu kryzysów. „Le Figaro” przypomina: Kosowo, Bośnia i Afganistan oraz 130 tys. żołnierzy w misjach. Z początkiem ukraińskiego kryzysu w 2014 r. nastąpił powrót i wzmocnienie zbiorowej obrony przeciwko rosyjskim zagrożeniom. Obecnie, jak mówi Grand, Sojusz musi odpowiedzieć na trzy wyzwania. Pierwsze to przyszłość relacji transatlantyckich wywołana „polityką Trumpa, który rzuca NATO ze skrajności w skrajność”. Drugim problemem jest Rosja. „Musimy odbudować stan militarnej równowagi, mechanizmy powstrzymywania i odstraszania Moskwy, ale bez staczania się w nową zimną wojnę, bo taka sytuacja nie leży w interesie Sojuszu”. I wreszcie, trzeba pilnie „przemyśleć nasze miejsce w świecie, co jest związane z narastającymi globalnymi wyzwaniami, którym musimy sprostać” – kończy wysoki urzędnik Kwatery Głównej. Tylko jak tego dokonać w świetle wyników najnowszego badania opinii publicznej krajów członkowskich?

W ubiegłym roku Pew Resarch Center przeprowadził ankietę w 16 z 29 państwach NATO oraz w Szwecji, Rosji i na Ukrainie. Pytał o rolę i stosunek do NATO. W państwach Sojuszu jedno z pytań brzmiało: czy społeczeństwo poprze wysyłkę swojej armii na wojnę? Chodzi pomoc zaatakowanemu sojusznikowi, zgodnie z artykułem 5. Traktatu Waszyngtońskiego. To fundament, który nadaje sens istnieniu Sojuszu, stanowiąc zarazem kluczową gwarancję bezpieczeństwa w Europie. Tymczasem z badania wyłania się zatrważająca tendencja. Po pierwsze, społeczna akceptacja dla dalszego funkcjonowania NATO maleje, z trudem utrzymując się na średnim poziomie 60 proc. Po drugie, spada poparcie dla militarnego zaangażowania w obronę sojusznika zagrożonego agresją. Za udziałem armii opowiada się na przykład 34 proc. Czechów i 12 proc. Bułgarów. Najważniejsze, że krzywa poparcia maleje w kluczowych z punktu widzenia obrony państwach, takich jak Francja i Niemcy.

Jeśli chodzi o Polskę, poparcie dla NATO jest nadal wysokie (82 proc.). Rozumiemy także konieczność sojuszniczych interwencji zbrojnych (51 proc.). Jednak udziałowi naszej armii jest już przeciwnych 43 proc. badanych, 40 proc. prezentuje zaś odmienne zdanie. Dane wskazują, że narody Europy nie akceptują polityki ekspedycyjnej, a już z pewnością na Bliskim Wschodzie. Można zapytać, jakie mamy tam interesy, w przeciwieństwie do USA, Francji, Wielkiej Brytanii, Niemiec czy państw śródziemnomorskiej flanki? Oczywiście wyrażamy natowską solidarność, licząc w razie zagrożenia na adekwatną reakcję. Możemy się też oszukiwać, że zapobiegamy terroryzmowi, tamujemy drogę milionom ekonomicznych imigrantów, wreszcie powstrzymujemy Rosję na bardzo dalekich przedpolach Warszawy.

Jednak nasza zwiększona, czyli bojowa obecność na Bliskim Wschodzie uczyni z polskich żołnierzy mięso armatnie cudzych interesów. Zakładnika gry światowych i regionalnych mocarstw walczących o geopolityczne wpływy, a nie o wartości. Narazimy więc nasz kontyngent na ataki z każdej strony. Turcja czuje się zagrożona. Iran zapowiedział „13 kroków zemsty” po śmierci Solejmaniego. Rosja ucieka dosłownie przed bezpośrednią konfrontacją z amerykańską armią w regionie, bojąc się globalnego odwetu. Czy zachowa się tak samo w stosunku do naszych żołnierzy? I co zrobi wtedy Warszawa? Zaatakujemy w pojedynkę Kaliningrad, czy poczekamy na pomoc Sojuszu, która w świetle badań opinii publicznej jest wątpliwa? Estończycy tak nie wierzą w NATO, że wezwali Litwę, Łotwę i Finlandię do opracowania kryzysowego planu „B”.

A może zapukamy do drzwi Białego Domu, przecież USA są naszym największym sojusznikiem? W tym miejscu zaczynają się dla Polski najbardziej strome schody. „The National Interest” mówi wprost: Amerykanie nie będą „umierali za Gdańsk”. Nie tylko mówi, ale wspiera się raportem ośrodka RAND z 2016 r. Materiały analityczne think tanku są uważnie czytane w Białym Domu. Wyraźny spadek poparcia interwencji wojskowych USA dla obrony sojuszników prowadzi amerykańskie media do następujących wniosków. Obrona Europy, czyli amerykańskiego „łupu” II wojny światowej, utraciła sens, bo nie ma już groźnego ZSRR. W takim razie narażanie milionów Amerykanów na wojnę jądrową czy śmierć w ekspedycjach wojskowych jest bez sensu. Tak samo jak ich powód, czyli „obrona drobnych klientów z Europy Środkowej i Wschodniej”. Chyba że mają geopolityczną wartość dla USA. Polska taką wartość ma. Jest państwem frontowym Ameryki w starciu z Rosją i Chinami. Tylko czy to powód, aby wspierać naszego „wielkiego patrona” na Bliskim Wschodzie, kosztem życia polskich żołnierzy? Drobny klient ma również swoje interesy.

Poprzedni artykuł
Następny artykuł

FMC27news