e-wydanie

9.5 C
Warszawa
piątek, 19 kwietnia 2024

Czy służba zdrowia da sobie radę?

Mogłoby być lepiej, co słusznie wytykają pracownicy medyczni.

To jednak nie kwestia zaniedbań ani bierności ostatnich tygodni – a tak dramatyczny przekaz kreuje opozycja. Epidemia jest problemem służby zdrowia na całym świecie, czego dowodem są państwa znacznie bogatsze od Polski. Biorąc pod uwagę grozę położenia i oceniając sytuację bez politycznego lansu na koronawirusie, nasz system medyczny jest w niezłej kondycji.

Ratownicy medyczni i pielęgniarki. Lekarze i ordynatorzy. Wszyscy są zgodni, że rząd w porę podjął działania adekwatnie ograniczające rozprzestrzenianie epidemii. Jednocześnie całe środowisko medyczne wyraża pod adresem władz krytyczne uwagi, co do braków sprzętowych i „wąskiego gardła”, na przykład w wykonywaniu dostatecznej ilości testów. To prawda. Może być lepiej, szczególnie jeśli chodzi o urządzenia i środki ochronne. Tyle że wszystkiego wystarcza na bieżące potrzeby, a jeśli występuje deficyt, to jest regularnie zaspokajany. Rząd zadbał o krajowe i zagraniczne dostawy, transporty cały czas napływają do potrzebujących. W tym kontekście nie sposób zapomnieć o ofiarności, a przede wszystkim inicjatywności biznesu, szybko odpowiadającego na potrzeby chwili. Czapki z głów przed reakcją społeczeństwa, które w najróżniejszy sposób wspiera walkę z epidemią. Od finansowych zrzutek, przez grupy wsparcia osób poszkodowanych izolacją i medyczne chałupnictwo, po w zdecydowanej większości podporządkowanie prawnemu stanowi epidemii. Rząd powinien z całych sił wspierać takie inicjatywy i postawy. Przecież wszystkie działania sumują się w pożądany wynik walki z zarazą. A mimo tego sytuacja służby zdrowia pozostaje napięta, dlatego nie można oprzeć się wrażeniu, że pies leży pogrzebany w zupełnie innym miejscu. Z informacji medialnych, a najbardziej ze społecznościowego przekazu medycznych grup zawodowych wyłania się ponury obraz dziur organizacyjnych. Chodzi o rosnącą liczbę szpitali, oddziałów czy zespołów ratowniczych wyłączonych z funkcjonowania, bo zarażonych wirusem COVID19. Z pewnością przyczyn jest wiele, ale na plan pierwszy wysuwa się jakość kryzysowego zarządzania.

Nie, nie chodzi o Łukasza Szumowskiego, bo minister nie jest w stanie kierować jednocześnie wszystkimi placówkami służby zdrowia. Może wydawać dokładne instrukcje i wytyczne, co też robi. Z tym, że realizują je konkretne szpitale, przychodnie i zakłady medyczne. Palcem trzeba więc wskazać ich dyrektorów i manedżerów, bo to w ich gestii leży prawidłowe wdrażanie procedur. W tym miejscu pojawia się uzasadnione pytanie: dlaczego z Twittera i Facebooka wynika, że ratownicy SOR-ów oraz inny personel, zamiast leczyć wymyślają sposoby działania w warunkach epidemii? Czym zatem się zajmuje i za co bierze pieniądze szpitalna biurokracja? Gdzie w czasie epidemii zaginął NFZ? Przecież to specjaliści odpowiedzialni za to, aby każdy ordynator każdego oddziału w Polsce miał w szufladzie biurka kopertę z nadrukiem: „Otworzyć w razie wybuchu epidemii. Instrukcja obsługi”.

Premier i minister zdrowia nie są od tego, zresztą w Polsce wiele placówek zdrowotnych jest finansowanych i zarządzanych przez samorządy. A więc także przez nie kontrolowana pod kątem doboru specjalistów pozamedycznych. Jeśli więc o krytykę chodzi, odpowiedzialność jest wspólna, nie leży jedynie po stronie władz państwowych. A przede wszystkim zależy do możliwości finansowych, systemowych i edukacyjnych Polski.

Trochę statystyki
Jeszcze przed wybuchem epidemii stan polskiej służby zdrowia był przedmiotem troski samych środowisk medycznych, władz i opozycji. Wokół finansowania rozpętała się i trwa polityczna burza. Głównym motywem była i jest potrzeba zwiększenia nakładów budżetowych. Jaki jest zatem bilans na tle Unii Europejskiej i świata? Sięgnijmy do danych statystycznych OECD. W ubiegłym roku min. Szumowski powiedział, że liczba lekarzy przypadających na tysiąc mieszkańców wynosi 3,6 – co równa nas do średniej europejskiej. Dane potwierdziła Naczelna Izba Lekarska, dodając, że deficyt absolwentów uczelni medycznych sięga 50 tys. osób. Ministerialna informacja wywołała nieprzychylne komentarze mediów, najczęściej opatrzone nagłówkami: wleczemy się w ogonie Europy, lub jesteśmy na szarym końcu UE. To prawda, ale tylko w porównaniu z gigantami dobrobytu, takimi jak Norwegia (4,6); Niemcy (4,3) lub Austria (5,0). Naprawdę w ogonie lekarzy państwowej służby zdrowia wleką się więc Wielka Brytania (2,7) i USA (2,6).

Jest także Rosja z 4 lekarzami na tysiąc mieszkańców, z tym że poza Moskwą podstawowym wyposażeniem przychodni są stetoskopy (nie wszędzie) i gruszki do lewatywy. Wiadomo natomiast, że nie wszystkie placówki mają ogrzewanie i dostęp do ciepłej wody.
No cóż, równamy jednak do najlepszych. Zgodnie z danymi MFW za 2018 r. nasze PKB per capita (na głowę mieszkańca) wyniosło 32 tys. dolarów. Pod tym względem wyprzedziliśmy Portugalię, która należy do UE od 1986 r., w szybkim tempie goniąc Włochy (44 tys. dol.) Trzeba jednak pamiętać, że wg Eurostatu wydatki całej Unii na cele zdrowotne w 2016 r. wyniosły 10 proc. Polska przeznaczyła na ten cel 6,25 proc., wyprzedzając jedynie trzy kraje: Rumunię, Łotwę i Estonię. Dlatego nadal daleko nam do „wielkiej trójki”: Francji (11,5 proc. PKB); Niemiec (11,1 proc.) i Szwecji (11 proc.). Jednak gdy epidemia wybuchła na Półwyspie Apenińskim, bogatsze od nas Włochy zetknęły się z deficytem 1700 lekarzy. Tylko w jednej z dwudziestu prowincji administracyjnych kraju, co pozwoliło dziennikowi „L’Espresso” oszacować braki na ok. 30 tys. osób. Ze względu na skalę zdrowotnej katastrofy taka sytuacja doprowadziła najpierw do mobilizacji emerytowanych specjalistów, a następnie rzucenia do walki lekarzy wojskowych.

A co ze średnim personelem medycznym, takim jak pielęgniarki, ratownicy medyczni i technicy? W 2018 r. pulsHR.pl poinformował, że liczba pielęgniarek w Polsce wzrosła o 20 tys. Portal przytoczył dane, że na tysiąc mieszkańców przypada ich 5,2 przy średniej unijnej 9,4.
Uśrednianie statystyczne również bywa mylące. Europejskie wskaźniki idą w górę za sprawą Niemiec (12,6), Francji (10,5) oraz Wielkiej Brytanii (7,9). Już we Włoszech liczba pielęgniarek na tysiąc mieszkańców wynosi 5,6, deficyt jeszcze przed epidemią zaś sięgał 50 tys. specjalistek. Za to Polska przebija się do unijnej czołówki, jeśli chodzi o ilość łóżek szpitalnych. „Jesteśmy bliscy momentu, gdy zabraknie łóżek reanimacyjnych”, tak trzy tygodnie temu powiedział portalowi EurActiv gubernator Lombardii. Proroczo. Tymczasem okazuje się, że w UE zajmujemy trzecie miejsce z 6,6 łóżkami na tysiąc mieszkańców, w tym 4,8 na OIOM-ach. Tymczasem Włosi dysponują 3,2 miejscami szpitalnymi, w tym 2,4 na intensywnej terapii. Jak zaprezentowane dane przekładają się w praktyce na poziom usług medycznych w UE serwowanych przez państwowe systemy ochrony zdrowia?

Wielu z nas regularnie lub wręcz kilka razy w roku fundowało sobie europejskie wakacje. Większość z nas pofatygowała się do NFZ po odbiór karty EKUZ (Europejskiego Ubezpieczenia Zdrowotnego). Kto niestety miał z niej okazji skorzystać, wie że, czy to w Paryżu, czy w Atenach oczekiwanie na SOR-ach nie jest wcale krótsze niż w Warszawie lub innym polskim mieście. Podobnie jest z kolejkami do specjalistów państwowej służby każdego kraju członkowskiego. To pierwsza, choć nie jedyna porównawcza refleksja. Wskazuje, że także w „normalnych” czasach stan naszej służby zdrowia wcale nie odbiegał od Europy, a co dopiero powiedzieć o sytuacji, w jakiej obecnie znajduje się Unia. Statystyczny przegląd nie był jednak potrzebny, aby poczuć się pewniej w czasach zarazy ani tym bardziej uspokajać, że jesteśmy przygotowani do epidemii na poziomie europejskim. Choć jesteśmy, i to lepiej niż zdajemy sobie z tego sprawę. Najważniejsza pozostaje druga kwestia, a zarazem pytanie: dlaczego bogatsze kraje Europy i świata, o znacznie większych nakładach na opiekę zdrowotną, znalazły się stanie epidemiologicznej klęski?

Skutki i przyczyny
Dokładnie w takiej kolejności. Dlaczego? Same za siebie mówią tytuły światowych mediów. „Hiszpania w szoku”; „Koronawirus zabije pół miliona Brytyjczyków”; „Wali się włoska służba zdrowia”; „USA wyprzedziły Chiny w zakażeniach COVID19”; i na koniec krótkiego przeglądu: „Wirus zademonstrował siłę Azji i degradację Europy”. Rzecz w tym, że koronawirus nie powinien być niespodzianką. Nie chodzi o teoretyczne modele matematycznego prawdopodobieństwa ani przemyślenia futurologów pod wspólnym tytułem, do jakich nieszczęść doprowadzi ludzkość głupota własna?

Jak przypomina Project Syndicate, w 2018 r. globalnym wyzwaniem medycznym była epidemia odry. Groźną chorobę zakaźną przeszło 20 mln osób, liczba zaś ofiar śmiertelnych na całym świecie przekroczyła 142 tys. Czy mieliśmy świadomość rozgrywającej się tragedii? A przede wszystkim czy nas obchodziła? W 2019 r. uczeni odkryli „wirus meduzy”, który atakuje ameby, prowadząc do ich skamienienia. Na szczęście nie przenosi się na ludzi. Jeszcze, bo ewoluuje. W ubiegłym roku ludzkość miała również nieprzyjemność zetknąć się z nowym wirusem odkleszczowym, który zaatakował chińską Mongolię Wewnętrzną. Może atakować nie tylko ssaki, a więc człowieka, lecz także rośliny. W tym samym czasie USA zetknęły się nowym wirusem powodującym chorobę podobną do polio. Ostre wiotkie zapalenie rdzenia kręgowego o nieznanym podłożu, znane jako „AFM wirus” zaatakowało 600 amerykańskich dzieci. Jakby nie dość, amerykańscy badacze powiązali wirusy z grupy herpesa wywołujące tak powszechną opryszczkę, z nowotworem gruczołów sutkowych. Za to w Europie potwierdzono obecność wirusa wywołującego tropikalne infekcje Denga i Zika. O takich „drobiazgach”, jak Ebola i HIV nie wspominając.

Dlaczego globalna medycyna, służba zdrowia, a przede wszystkim elity polityczne, w których gestii leżą decyzje nie były przygotowane na najazd COVID19? Z pewnością dlatego, że pandemia ogarnęła świat bardzo szybko, a to sprawiło, że zawiodła światowa koordynacja. „Koronawirus to wojna” ogłosił Emanuel Macron, dając tym samym Francuzom do zrozumienia, że pandemia jest grą bez zasad. Z tym że jeszcze kilka tygodni temu cała Europa siedziała przed telewizorami, krytykując Chiny za nieudolną obronę. Za to dziś koszty lekceważenia ponosi Zachód. Statystyki tysięcy zmarłych Włochów, Hiszpanów, Francuzów, a od niedawna Amerykanów mówią o tym najdobitniej. Nie lepiej jest na Wschód od Bugu. Łukaszenko wsadza ludzi na traktory, bo praca w polu to najlepsza metoda walki z zarazą. Władze sanitarne Ukrainy są szczere aż do bólu. Słowami ministra zdrowia Ilja Jemieca: – Będą ratować żywych, czyli populację w wieku produkcyjnym, a nie żywe trupy.

Minister miał zapewne na myśli osoby w podeszłym wieku. Jak ironizuje jeden z ukraińskich tytułów, przecież siła nabywcza emerytów jest niewielka, a więc oligarchiczny biznes nie ma z nich wielkiego pożytku. Jak widać, pierwszym problemem, który wywołał kryzys światowej służby zdrowia, było lekceważenie zagrożenia przez elity władzy. Dziś można się spierać, czy Pekin, Seul oraz Singapur zbyt wcześnie nie ogłosiły pokonania epidemii, ale o brak zdecydowania nie można ich oskarżać. W przeciwieństwie do Macrona, Borisa Johnsona, Donalda Trumpa czy wreszcie Putina, którzy zamiast ratować ludzi, ratują gospodarkę. To naturalny dylemat, bo jak powiedział prof. Jerzy Hausner, bez obrony gospodarki niemożliwe jest ratowanie ludzkiego zdrowia i odwrotnie. Niemniej jednak skutek braku równowagi jest dramatyczny. Przede wszystkim objawił się tak gwałtowną erupcją pandemii, że przerosła potencjały najbogatszych i najlepiej zorganizowanych systemów opieki zdrowotnej.

Jednak co innego bierność, z jaką Zachód przyglądał się chińskiemu nieszczęściu, a co innego zaniedbania na własnym podwórku. Gdy epidemia wysadziła w powietrze włoską pomoc medyczną, Paryż, Berlin i Londyn zachowywały się tak, jakby problem nie dotyczył ich własnych obywateli. Dziś francuscy lekarze podają do sądu rząd za zlekceważenie niebezpieczeństwa, a Hiszpania jest w szoku.

Drugim czynnikiem zdrowotnej katastrofy okazuje się korporacyjna deformacja wolnego rynku. Jak przypomina swissinfo.ch, Genewa jest siedzibą największych korporacji farmaceutycznych świata. Niestety żadna z transnarodowych firm nie pali się do badań nad szczepionką na koronawirusa. Cytując: „Medyczne giganty niechętnie zajmują się infekcyjnymi chorobami, koncentrując uwagę na super dochodowych dziedzinach, takich jak nowotwory. Oczywiście ich leczeniu należy przyklasnąć, tyle że możliwości przeciwdziałania epidemiom ciągle maleją”. A co tu dużo mówić, polska służba zdrowia jest skazana na rezultaty badań i produkcję globalnych koncernów.
Po trzecie, jakość globalnej medycyny. Wrażenia chińskich lekarzy, którzy przybyli na ratunek Włochom nie napawają optymizmem. Pomijając propagandową otoczkę ich wypowiedzi, publiczna ochrona zdrowia w Europie wygląda źle. Miażdżącą diagnozę agencji China News można streścić następująco: niedouczenie, niedostateczna ilość testów, szkolne błędy, brak infrastruktury, zbyt późna i nieskuteczna izolacja ludności.

Wszystko razem wywołało w Europie katastrofę wewnątrzszpitalnych i krzyżowych zakażeń koronawirusem, obezwładniając jednocześnie dziesiątki tysięcy lekarzy, pielęgniarek i ratowników. Czy można się dziwić, że nie zważając na epidemię, włoski personel medyczny zagroził strajkiem? Jak relacjonuje „La Stampa” ratownicy i pielęgniarki nie chcą być „mięsem armatnim” w rękach polityków. Elity wystawiły służbę zdrowia na śmiertelne niebezpieczeństwo z powodu deficytu środków ochrony i testów, a pacjentów ludzkich warunków leczenia. Lub obecnie raczej umierania.

Dopiero na takim tle swoje zrobiła globalna skala ataku wirusa. Jak tłumaczy Ancha Baranova z Uniwersytetu Johna Masona w Wirginii, żadne państwo w pojedynkę nie mogło się przygotować do pandemii, bo nie jest tak bogate. Dodatkowo zadziałał syndrom oszczędności. – Przez dziesięciolecia celem władz na całym świecie było obniżenie rosnących kosztów ochrony zdrowia – mówi Baranova. Amerykańska profesor biologii proponuje uruchomienie wyobraźni. W oczekiwaniu na wybuch nieznanej pandemii, państwo zawczasu dziesięciokrotnie zwiększa potencjał medyczny. Gromadzi na wszelki wypadek nadmiar sprzętu, środków ochrony i leków. Buduje i konserwuje niewykorzystane szpitale oraz laboratoria. Szkoli i utrzymuje w gotowości tysiące specjalistów.

– Ile zapłaci za wszystko obywatel korzystający z opieki medycznej, także ten, który przyszedł po zwykłe tabletki od bólu głowy? – pyta Baranova. Byłyby to niewyobrażalne koszty nawet dla takich gigantów ekonomicznych, jak Niemcy, Chiny lub USA, a co powiedzieć o Polsce. Władze nie mając innego wyjścia, przerzuciłby nakłady na społeczeństwa w postaci zwiększonych podatków i ubezpieczeń zdrowotnych. Tymczasem Polska zareagowała na epidemię adekwatnie. W celu ochrony obywateli i gospodarki wprowadziła wewnętrzną i międzynarodową izolację. Władze kierowały się racjonalną przesłanką systemowych możliwości służby zdrowia, chroniąc przede wszystkim zdolność do działania, czyli możliwość udzielania obywatelom pomocy medycznej. Ze wszystkimi niedociągnięciami wynikającymi ze stanu finansów i organizacji, ale stanowczo i w porę. Przyznają to wszyscy, włącznie z opozycją. Reszta jest kwestią politycznej gry wokół epidemii oraz międzynarodowych warunków, w jakich przyszło nam działać.

– Nie zrozumieliśmy, że Italia była wstępem do naszej własnej tragedii. Nasza ideologia świata bez granic nie pozwoliła nam ich zamknąć; nasza liberalna ideologia pozbawiła państwo możliwości prognozowania i planowania… Teraz gdy bieda stuka do naszych drzwi nasze rozumienie świata padło na kolana – napisał francuski dziennik „Le Figaro”. Czy Polsce opłaciło się inne podejście do walki z COVID19? Na pewno gospodarczo. Kontrola epidemiologiczna w połączeniu z planem tarczy osłonowej sprawiają, że agencje konsultingowe uważają polską gospodarkę za relatywnie odporną na uderzenie zarazy.

Jak czytamy w komentarzu Ministerstwa Rozwoju: – Agencja Fitch potwierdziła długoterminowy rating Polski na poziomie A- ze stabilną perspektywą, co pozwala pozytywnie ocenić budżet i sytuację fiskalną.
Innym rodzajem uznania jest opinia dziennika „Ukraina Mołodaja”: – Polskie państwo działa bardzo efektywnie. Informuje, wydaje precyzyjne instrukcje, utrzymuje stałą komunikację ze społeczeństwem, ostrzega przed fake newsami, na wszystkich szczeblach działają właściwe służby. A przede wszystkim władza dziękuje obywatelom. Od pracowników ochrony zdrowia, po wolontariuszy i tak dialog jest przekonujący – piszą ukraińscy dziennikarze.

Poprzedni artykuł
Następny artykuł

Najnowsze