e-wydanie

3.9 C
Warszawa
środa, 24 kwietnia 2024

Renesans wsi

Epidemia ujawniła globalny fenomen: to ucieczka z wielkich metropolii na wieś

Czy mówimy o chwilowej modzie podyktowanej szczególnymi okolicznościami? A może to nowy trend wywołany nieodwracalnymi zmianami w strukturze gospodarczej i na rynku pracy? W każdym razie koronawirus pokazał tragiczną wrażliwość miast na klęski naturalne.

“Mieszkańcy portugalskich miast pakują walizki i masowo przenoszą się na prowincję” – tak o skutkach epidemii w wielkich aglomeracjach informował w kwietniu portugalski dziennik internetowy „Publico”. Największa panika ogarnęła stolicę kraju Lizbonę i Porto.

Odruch ucieczkowy
Na drugim krańcu Europy identycznie zachowali się mieszkańcy Moskwy. Jak pod koniec marca donosiły tamtejsze media, po ogłoszeniu przez Kreml tygodniowej kwarantanny w stolicy nastąpił prawdziwy armagedon ucieczkowy. Kto żyw i miał za co, wyjeżdżał z Moskwy. Najczęściej na podmiejskie dacze. Zasobniejsi na południe kraju, tradycyjnie uważane za najzdrowszą część Rosji. Władze Soczi nad Morzem Czarnym musiały wydać policji rozkaz blokady wjazdów do kurortu. Właściciele hoteli i pensjonatów otrzymali zakaz przyjmowania gości ze stolicy.

Na drugiej półkuli podobny trend odnotowały media amerykańskie, które na przełomie marca i kwietnia informowały o tysiącach nowojorczyków, którzy wyjechali na prowincję w poszukiwaniu spokojnej przystani. Wielu osiadło w wiejskich domach, inni korzystali z pośrednictwa portalu Airbnb. W każdym razie zjawisko było na tyle masowe, że lokalne wspólnoty podniosły epidemiczny alarm. Na przykład szeryfowie hrabstw sąsiadujących z 10-milionową metropolią zaapelowali do gubernatora Nowego Jorku. Poprosili Andrew Cuamo o wytyczenie kordonu sanitarnego wokół metropolii. Wkrótce po najeździe mieszczuchów tylko w jednym z hrabstw odnotowano 51 przypadków koronawirusa. Obywatele miasteczka Vinalhaven w stanie Maine poszli o krok dalej. Zablokowali drogi wjazdowe i sami zabarykadowali się w domach.

Z identyczną sytuacją zderzyła się francuska prowincja. Ze stolicy do zamiejskich rezydencji uciekły tysiące zamożnych osób. Obawy prowincjuszy o bezpieczeństwo wzrosły dramatycznie. Wzrósł także niesmak francuskich intelektualistów z powodu niechęci elit do solidarnego ponoszenia społecznych kosztów nadzwyczajnego stanu epidemii. Dyrektor francuskiej Wyższej Szkoły Nauk Społecznych Jacques Sapir opowiedział „Le Figaro” o przygnębiającym wrażeniu, jaki wywarła na nim ucieczka bogatych paryżan do wiejskich rezydencji. Niestety na drugim biegunie stanęli najbiedniejsi francuskiej stolicy. Zatrudniani przez szarą strefę gospodarki utracili niepewne źródła dochodów, tymczasem pomoc państwa okazała się nadzwyczaj skąpa.

Ucieczki z miast miały także tragiczny wymiar. W jaki sposób zaczęła się epidemia we Włoszech? Gdy władze zablokowały połączenia lotnicze i samochodowe, całe miasta północnej części kraju, już zaatakowane przez koronawirusa, ruszyły na południe ostatnim środkiem komunikacji, czyli pociągami. Niekonsekwentne i spóźnione działania izolacyjne władz w połączeniu z paniką doprowadziły do rozniesienia COVID-19 na całym terytorium Włoch.

A jaka sytuacja panuje w Polsce? Żaden ośrodek nie prowadził badań statystycznych, ale od czego są media? Wiele tytułów zaobserwowało migrację określonych grup społecznych. Byli to głównie studenci, osoby samozatrudnione oraz pracownicy firm, które z powodu lockdownu zawiesiły działalność. Chodziło zatem głównie o młodzież ośrodków akademickich i pracowników usług, gastronomii oraz hotelarstwa. Oczywiście i u nas dochodziło do sytuacji dramatycznych, bo wiosna i pogoda zrobiły swoje. Włodarze tak popularnych miejsc rekreacji i wypoczynku jak Hel, Władysławowo czy Zakopane prosili i apelowali. Jednak najdalej posunęły się władze mazurskiego Giżycka. Zagroziły, że jeśli najazd nieproszonych gości nie ulegnie przerwaniu, zwrócą się o pomoc do Wojsk Obrony Terytorialnej i policji.

W Polsce jednak skala migracji z wielkich miast na prowincję nie była tak dramatyczna, jak w innych państwach Europy czy w USA. I nic dziwnego, wprowadzona w porę izolacja oraz zamknięcie granic pozwoliło nam przejść uderzenie koronawirusa obronną ręką. Po drugie, wbrew rozpowszechnionym stereotypom okazujemy się narodem zdyscyplinowanym. W odróżnieniu od paryżan, moskwian czy mieszkańców zainfekowanego Mediolanu, warszawiacy, gdańszczanie lub krakusi nie wyjechali masowo do województw mniej dotkniętych zarazą. Po trzecie i najważniejsze, chodzi o wyraźny trend globalny, który zdaje się wykraczać daleko poza okoliczności epidemicznej izolacji. Nie bez przyczyny wielu futurystów, a także uznanych analityków odkryło bolesną tajemnicę współczesnej cywilizacji.

Nadmierna urbanizacja, koncentrująca miliony osób na relatywnie niewielkim obszarze, uczyniła całe państwa bezbronnymi wobec epidemii. A to oznacza, że wielkie aglomeracje okazują się nader wrażliwe na uderzenie wszelkich klęsk żywiołowych. Niestety lekcja z 2005 r., gdy huragan Katrina zniszczył Nowy Orlean, poszła na marne. Tym razem jednym z epicentrów światowej pandemii został Nowy Jork. W maju gubernator Andrew Cuamo na konferencji prasowej poinformował o tragicznym bilansie najostrzejszej fazy infekcji. Zgodnie z przedstawionym danymi liczba wszystkich zakażonych zbliżyła się do 160 tys. Liczba ofiar śmiertelnych wyniosła 17 tys. osób, choć statystyki są ciągle uzupełniane.

Jeszcze gorsza sytuacja panuje w Moskwie. Na rzekome 380 tys. przypadków zarażeń w całej Rosji, ponad 250 tys. dotyczy stolicy. Rzekome, ponieważ Kreml, podobnie jak władze chińskie, zaniża celowo statystyki. Nie tylko rosyjscy medycy, ale również dyrektor centrum monitoringu epidemii jest nastrojony pesymistycznie. Aleksander Miasnikow powiedział mediom, że w Moskwie sytuacja jest dramatyczniejsza: „Prawdziwej krzywej zachorowań nie zna nikt oprócz Pana Boga. W rzeczywistości możemy mieć do czynienia nie z 2 proc. zakażonych, czyli 250 tysiącami, tylko liczbą większą o 10 lub nawet 20 proc.” Dla przypomnienia, mieszkańców Moskwy jest tyle samo, co mieszkańców Nowego Jorku. Tyle że poziom medyczny i dofinansowanie amerykańskiej służby zdrowia są nieporównywalne z zapaścią, której doznał rosyjski odpowiednik. Czy zatem ratunkiem jest deurbanizacja w skali globalnej, a ratunkiem ponowne skolonizowanie prowincji? Odwrotny do obecnego trend opuszczania wsi nastąpił w wyniku II wojny światowej.

Wsi spokojna
Kiedy Paryż i inne wielkie ośrodki miejskie Francji kipiały od nowych zachorowań na COVID-19, lekarze na prowincji grali online dla zabicia nudy w gabinetach zamienionych decyzją władz na pierwsza linię frontu walki z koronawirusem. „Nie musieliśmy walczyć”, powiedziała RFI dr Céline Gondoin ze wsi pod Niceą. Podobnego zdania była jej imienniczka Céline Berthié, lekarz niewielkiej komuny leżącej nieopodal słynnego z produkcji win Bordeaux w Akwitanii. Nieprzypadkowo wyjaśnieniem fenomenu geograficznego przebiegu masowej infekcji zajęli się europejscy badacze. Wyraźne różnice w natężeniu zarazy pomiędzy regionami zurbanizowanymi i wiejskimi wystąpiły we Włoszech, Holandii i w Szwecji. Jakie przyczyny zadecydowały o powstaniu epicentrów w wielkich aglomeracjach?

Paradoksalnie, na pierwszym miejscu stawiana jest służba zdrowia rozbudowana adekwatnie do liczby mieszkańców. To liczne szpitale, kliniki i inne placówki medyczne stały się złowieszczym perpetuum mobile napędzającym epidemię. Wysoka koncentracja wirusa i ciągły kontakt personelu z początkowo nielicznymi przypadkami infekcji okazały się głównymi rozsadnikami epidemii. Na kolejnym miejscu znajdują się wielkie obiekty infrastrukturalne, takie jak sklepy wielkopowierzchniowe oraz galerie handlowe ze wspólnymi systemami wentylacyjnymi. Skażone powietrze cyrkulujące na zamkniętych powierzchniach zarażało równocześnie wielu klientów. Drugim biegunem zarazy stały się wielorodzinne budynki mieszkalne. Chodzi o apartamentowce, z polska zwane blokowiskami. Dla odmiany w takich warunkach rozsadnikiem zarazy był długotrwały pobyt wielu członków rodzin w małych lokalach. Trzecim przyczynkiem okazują się ciągi komunikacyjne, takie jak metro i środki transportu publicznego. Koncentracja wilgoci z ludzkich oddechów i urządzeń klimatyzacyjnych okazuje się doskonałym środowiskiem przetrwania wszelkich wirusów.

I wreszcie po czwarte, ogromną rolę odgrywa zanieczyszczenie powietrza. We Francji, Włoszech i Hiszpanii na skutek epidemii najbardziej ucierpiały miasta o najwyższej koncentracji skażeń przemysłowych w atmosferze. Najnowsze badania wskazują, że koronawirus przejawia zdolność „czepliwości” i unoszenia się wraz z miejskim smogiem. Inna sprawa, że płuca ludzi oddychających zanieczyszczonym powietrzem są mniej wydolne niż organy oddechowe mieszkańców prowincji. Nic dziwnego, że wielu mieszkańców wielkich aglomeracji, nie zdając sobie sprawy z naukowych podstaw przebiegu epidemii, instynktownie wybrało ucieczkę na wieś. Ale czy tylko z powodów sanitarnych?

„Pandemia przyspieszyła jedynie nieuchronne procesy zmian gospodarczych zapoczątkowanych globalizacją, a w jeszcze większej mierze rewolucją technologiczną”, twierdzi Robin Niblett z Chatham House. Ekspert brytyjskiego think tanku nie jest odosobniony w poglądach, których fundamentem jest przejście do pracy zdalnej. I to niepodobnej do tradycyjnych call center lub działów reklamacji i zamówień wielkich koncernów motoryzacyjnych. Jak twierdzi Niblett, ludzkość intensywnie tworzy sieciową organizację pracy rozproszonej. W takich warunkach istnienie kwater głównych ponadnarodowych korporacji traci sens. Podobnie jak koncentracja naukowców w wielkich ośrodkach badawczych. System sieciowy umożliwi podział pracy biurokratycznej i intelektualnej pomiędzy specjalistami znajdującymi na różnych kontynentach. Przyszłością są interdyscyplinarne zespoły zadaniowe pracujące nad konkretnym rozwiązaniem lub projektem. Ich członkowie, wymieniający megabajty informacji w czasie rzeczywistym, będą oddaleni od siebie o tysiące kilometrów. Z tego punktu widzenia miejsce zamieszkania we wrażliwym na skutki klęsk żywiołowych mieście traci sens. Natomiast życie na wsi już nie.

Magazyn naukowy „Science” wśród zdrowotnych skutków epidemii wymienia tyleż fizyczny uszczerbek na zdrowiu, co schorzenia psychiczne. Wśród pierwszych dominują uszkodzenia płuc i układu krążenia, wymagające sanatoryjnych warunków rekonwalescencji. Tylko jak w krótkim czasie zapewnić ekologiczne warunki egzystencji oraz wyżywienie setkom tysięcy chorych, którzy przeżyli infekcję? A co powiedzieć o milionach osób, których organizmy wymagają wzmocnienia? Nieprzypadkowo jednym z najbardziej perspektywicznych sektorów gospodarki po pandemii jest nazywana turystyka medyczna, ze szczególnym uwzględnieniem turystyki wiejskiej. Dlaczego ostatnia ma się stać kolejnym modnym trendem? Wśród psychicznych następstw epidemicznej izolacji „Science” wymienia syndrom „celi więziennej”, czyli długotrwałego pobytu w zamkniętych pomieszczeniach. Naturalnym antidotum jest terapeutyczny pobyt na łonie natury. Skoro czekają nas ograniczenia komunikacyjne, utrudniając długodystansowe podróże, kluczowego znaczenia nabiera lokalny wypoczynek, a więc agroturystyka.

Europejska natura
W kontekście pandemii „Project Syndicate” nieprzypadkowo powraca do idei z 1992 r. Podczas sesji ONZ w Rio de Janeiro większość państw świata przyjęła deklarację zrównoważonego rozwoju ekonomicznego. Dokument mówi, że proces globalizacji powinien opierać się na fundamencie równowagi między potrzebami technologicznymi, społecznymi i ekologicznymi. „Zachwianie bilansu doprowadziło do sytuacji, w której człowiek stał się największym zagrożeniem dla samego siebie”, ocenia „Project Syndicate”. Rabunkowa gospodarka niszcząca przyrodę wraz z industrialną inwazją na dziewicze rejony planety zderzyła ludzką cywilizację z naturalnymi ekosystemami. Wirusy odzwierzęce zaatakowały człowieka w postaci takich pandemii jak COVID-19. Zatem tylko powrót do trzech filarów zrównoważonego rozwoju jest w stanie odwrócić negatywną tendencję.

„Natura pozostaje najlepszym antywirusem ludzkości i planety”, podsumowuje „Project Syndicate”. Ekologiczne hasła powrotu do natury zdają się w coraz większym stopniu podzielać politycy. W kwietniu prezydent Estonii zaapelowała do rodaków, których epidemia pozbawiła miejsc pracy: „Wyjeżdżajcie z miast ratować podupadłą wieś”. W Polsce wieś ma się dobrze, ratować jej nie trzeba, ale minister rolnictwa i rozwoju wsi Jan Ardanowski również mówi, że nadchodzą inne czasy. W wywiadach dla mediów snuje wizję „zupełnie nowego ładu” na terenach wiejskich i w sektorze produkcji rolno-spożywczej. Ardanowski twierdzi, że zmianie ulegnie struktura wsi. Miejsce wielkich producentów zajmą mniejsze gospodarstwa typu rodzinnego, łączące cele ekonomiczne, społeczne i ekologiczne. Zdaniem ministra przyszłością wsi nie będzie już masowa produkcja „na ilość”, tylko „jakościowo dobrej, zdrowej żywności”. Taka specjalizacja wymusi większe zatrudnienie, bo wzrośnie nakład pracy niezbędnej w wytwarzaniu odpowiednich produktów. Inaczej bowiem wzrośnie ich cena.

Według Ardanowskiego „taki patent” na wieś jest zgodny z „zielonymi wytycznymi” nowej Komisji Europejskiej, która stawia na przebudowę całej gospodarki Unii Europejskiej zgodnie z zasadami ekologii. Co najważniejsze, pandemia nie tylko nie wstrzymała projektu, ale utwierdziła KE, że jest on sposobem rekonstrukcji i dostosowania ekonomicznego Unii Europejskiej do nowych wyzwań. Bruksela nie odkrywa niczego nowego, ponieważ najwybitniejsze umysły świata prognozują silne ograniczenie lub znaczącą modyfikację procesu ekonomicznej globalizacji. Nastąpi powrót do zasady lokalnej produkcji niezbędnych towarów pierwszej potrzeby, a więc przede wszystkim rolno-spożywczej. Skrócenie łańcuchów kooperacji handlowej, wzmocnienie partnerstwa państwowo-prywatnego i większe udziały państwa w dystrybucji towarowej będą znakami gospodarki nowych czasów. Jak pokazuje pandemia, wieś jest tak samo narażona na jej skutki jak inne sektory działalności biznesowej o eksportowym profilu. Dziś polscy eksporterzy żywności ponoszą straty wynikające z załamania globalnego handlu pod wpływem obostrzeń sanitarnych.

Natomiast jeśli chodzi o rynek krajowy, mamy do czynienia z fenomenem. Producenckie ceny żywności maleją, natomiast Polacy robią coraz droższe zakupy. Za nożycami cenowymi stoją pośrednicy. Nowy ład pomoże ich wyeliminować, skracając drogę od producenta do konsumenta. Na skutek pandemicznego zamknięcia granic rolnictwo cierpi na brak rąk do pracy. Ukraińscy gastarbeiterzy są pilnie poszukiwani, podczas gdy dane ZUS mówią, że od marca już 160 tys. Polaków nie płaci składek ubezpieczeniowych, co oznacza faktyczny wzrost bezrobocia. Wizja roztoczona przez ministra Ardanowskiego to także odpowiedź na strukturalne zmiany rynku zatrudnienia wywołane przez epidemię. Nie chodzi jedynie o grupy zawodowe, które przejdą na pracę online z dowolnego miejsca zamieszkania. W jeszcze większym stopniu nowy ład gospodarki wiejskiej jest szansą zaabsorbowania osób, które utracą możliwość dotychczasowego zatrudnienia w ekonomicznej rzeczywistości, która wyłania się z pandemii.

Poprzedni artykuł
Następny artykuł

Najnowsze