Na marginesie bieżączki związanej z koronakryzysem i unijnymi negocjacjami budżetowo-pomocowymi dla najbardziej poszkodowanych krajów, jakoś przemknęła niepostrzeżenie propozycja premiera Mateusza Morawieckiego, w której zawarł projekt wielkiej, europejskiej reformy podatkowej.
Niesłusznie, ponieważ ów „plan Morawieckiego dla Europy”, gdyby został potraktowany poważnie przez brukselską centralę i partnerów z pozostałych stolic, miałby szansę stać się kamieniem węgielnym nowego, finansowo-gospodarczego porządku na kontynencie, walnie przyczyniając się do uzdrowienia licznych obserwowanych dziś patologii. Owa propozycja to pakiet czterech mających obowiązywać w skali całej Unii Europejskiej podatków: podatku cyfrowego, podatku od śladu węglowego, podatku od transakcji finansowych oraz podatku od jednolitego rynku. Przyjrzyjmy się im.
Podatek cyfrowy, o którym mówi się już od dłuższego czasu, to danina od technologicznych gigantów słynących z bandyckiej optymalizacji podatkowej. O podatku cyfrowym wspominała już w przeszłości zarówno Komisja Europejska, jak i OECD, a na własną rękę próbują go wprowadzać kraje takie jak Francja czy Austria. My z kolei ponieśliśmy spektakularną porażkę, kiedy to wiceprezydent Mike Pence podczas swej wizyty „podziękował” nam za odstąpienie od tego pomysłu. Aby taki podatek był skuteczny, konieczne jest spełnienie dwóch kluczowych warunków: opodatkowany ma być przychód, a nie dochód (chodzi o zablokowanie manipulacji kosztami) oraz musi obowiązywać w skali całej UE. Kolejnym krokiem byłoby rozdzielenie ściągniętego podatku między poszczególne kraje na podstawie danych o wygenerowanych w danym państwie obrotach.
Z kolei podatek od śladu węglowego to nie (jak mogłaby sugerować nazwa) wymysł jakichś oszalałych ekolewaków, lecz forma ochrony europejskiej gospodarki. Obecnie bowiem Europa wyprowadziła swoją produkcję na drugi koniec świata – głównie do Azji, co odbiło się bolesną czkawką podczas niedawnej pandemii, kiedy to okazało się, że nie jesteśmy w stanie wyprodukować artykułów takich jak podstawowe leki, maseczki czy respiratory. To wyprowadzenie produkcji skutkuje m.in. pozornym zaniżeniem emisji CO2 przez wiele państw, które nabijają sobie dzięki temu korzystne statystyki klimatyczne. Tymczasem ślad węglowy nie znika – zawarty jest w azjatyckiej produkcji na zlecenie europejskich kontrahentów oraz transporcie importowanych towarów. W tym sensie mówi się, że kraje europejskie są importerami CO2, bowiem „konsumują” go wraz z importem. Dlatego też podatek od śladu węglowego byłby nakładany na importowane do Europy produkty – jest to po prostu forma protekcjonizmu. Poza wpływami do budżetu sprawiłaby, iż rozwleczone po zglobalizowanym świecie łańcuchy dostaw uległyby znacznemu skróceniu, bowiem część opodatkowanej w ten sposób produkcji opłacałoby się z powrotem sprowadzić do Europy, co pobudziłoby gospodarkę i odtworzyło zlikwidowane niegdyś miejsca pracy.
Podatek od transakcji finansowych natomiast to nic innego, jak dawny postulat noblisty z ekonomii Jamesa Tobina, stąd też inna jego nazwa – podatek Tobina. Oprócz wpływów budżetowych od instytucji finansowych, które niejednokrotnie w twórczej optymalizacji nie ustępują swoim cyfrowym kolegom, miałby on przeciwdziałać nadmiernej „finansjalizacji” gospodarki sprawiającej, że zamiast inwestować w realną działalność, wiele podmiotów woli w pogoni za szybkim zyskiem rzucać nadwyżki na rynek finansowy i oddawać się spekulacjom (robią tak np. koncerny motoryzacyjne – vide Volkswagen, który w tym celu założył nawet własny bank). Innym skutkiem jest napędzanie kolejnych „baniek” generujących kolejne kryzysy. Podatek płacony od operacji przez duże podmioty finansowe (np. o wartości powyżej miliarda euro) mógłby wpłynąć trzeźwiąco na to spekulacyjne rozpasanie.
No i wreszcie podatek od jednolitego rynku. Tutaj na celowniku są raje podatkowe, drenujące europejską gospodarkę. Unia Europejska traci w ten sposób w skali roku 170 mld euro. Licząc razy osiem (ośmioletnia perspektywa budżetowa UE), daje to kwotę o 1/5 większą od całego unijnego budżetu, co opisywałem już na tych łamach w felietonie pt. „Podatkowe paserstwo”. Jak łatwo się domyślić, podatek ten płaciłyby ponadnarodowe korporacje i mógłby mieć np. formę daniny do przychodów brutto (znów, jak w przypadku podmiotów cyfrowych, kłania się manipulacja kosztami i przerzucanie ich z kraju do kraju). Oprócz tego Komisja Europejska powinna mieć prawo sankcji wobec państw członkowskich będących rajami, takich jak Luksemburg, Irlandia czy Holandia. Podobną rolę odegrałby tu również chociażby podatek od międzynarodowych przepływów finansowych.
Wszystko powyższe składa się na swoisty „new deal” mający ukrócić rozmaite formy pasożytowania na europejskiej gospodarce. „Duży” nie ma prawa „móc więcej”. Chcesz sprzedawać w Europie i korzystać z dobrodziejstw wspólnego rynku? To produkuj w Europie i płać podatki tam, gdzie wypracowujesz dochody.