0.4 C
Warszawa
sobota, 23 listopada 2024

Energiewende

Wielka niemiecka ściema

Na początku czerwca świat obiegła informacja, że Niemcy, kreujące się na lidera zielonej energetyki, podłączyły do systemu nową elektrownię węglową Datteln IV. Trudno o bardziej dobitne świadectwo hipokryzji towarzyszącej niemieckiej transformacji energetycznej – „energiewende”.

Mamy tu jednocześnie do czynienia z pewną symboliczną koincydencją – ledwie pół roku wcześniej wygaszono ostatni blok elektrowni jądrowej w Philippsburgu, zaś w maju dokonano spektakularnego i nagłośnionego medialnie wysadzenia jej kominów chłodniczych. Elektrownia w Philippsburgu miała moc 1468 MW, zaś Datteln IV – 1052 MW. Wygląda więc na to, że Niemcy nie dość, że zastępują praktycznie bezemisyjny atom jak najbardziej emisyjnym węglem, to jeszcze wychodzą na tym interesie na minus, jeśli chodzi o bilans energetyczny.

Są przy tym mistrzami PR-u – dość przypomnieć pochwały, jakie spłynęły na „liderów” zielonej transformacji przy okazji szczytu COP24 w Katowicach w 2018 r., który zbiegł się z zamknięciem ostatniej kopalni węgla kamiennego w Niemczech. Okoliczność tę wykorzystano do publicznego chłostania „wstecznej” Polski i przeciwstawiania jej postępowych i przodujących Niemiec, zapominając jednak, że zamknięcie kopalń samo w sobie o niczym nie świadczy. Niemcy jak spalały, tak spalają i będą spalać węgiel kamienny, tyle że pochodzący z importu. Datteln IV również będzie wykorzystywała ten surowiec. Obecnie w Niemczech ok. 13 proc. energii pochodzi z węgla kamiennego, a kolejne 24 proc. z węgla brunatnego. Ogółem udział paliw kopalnych w tamtejszym miksie energetycznym wynosi 40 proc., a import węgla kamiennego grubo przekracza 40 mln ton rocznie. Dla porównania, czysty atom odpowiada zaledwie za 12 proc. niemieckiej energetyki. Szczególnie w tym kontekście bulwersujące jest inwestowanie w węgiel brunatny – bodaj najbardziej „brudne” spośród paliw kopalnych. Głośnym echem odbiła się sprawa liczącego sobie 12 tys. lat lasu Hambach wycinanego, pomimo protestów, na potrzeby kopalni odkrywkowej i kolejnej elektrowni. Równie przygnębiające są koszty ludzkie – nowe odkrywki pociągają za sobą przymusowe wysiedlenia i burzenie całych wsi. Obecnie Niemcy są największym na świecie producentem i konsumentem węgla brunatnego – zużywają go więcej niż USA i Chiny razem wzięte. Ale cóż, „duży może więcej” – tymczasem w Europie na cenzurowanym jest nasz Bełchatów…

Co stoi za tym szaleństwem? Dlaczego Niemcy uparły się zlikwidować energetykę jądrową, pomimo tego, że nawet skrajnie „proklimatyczny” oenzetowski panel IPCC wskazuje ją jako główne źródło czystej energii? Przyjęło się sądzić, że strategia odchodzenia od atomu („Atomausstieg”) przyjęta została pod wpływem awarii elektrowni w Fukushimie, co już na pierwszy rzut oka jest absurdem, bowiem w Niemczech tsunami i trzęsienia ziemi jako żywo nie występują. Otóż owo szaleństwo jest pozorne i kryje się za nim przemyślany plan uczynienia z Niemiec energetycznego dominatora w skali Europy. Jak wiadomo, Niemcy na potęgę inwestują w energię odnawialną – głównie farmy wiatrowe i fotowoltaikę (nawiasem – w listopadzie ub.r. oburzenie wywołała informacja o planach wycięcia 240 ha starego lasu w Münsterwald pod wiatraki).

Z energią odnawialną jest jednak kilka problemów: słaba wydajność i nieopłacalność w porównaniu ze wszystkimi innymi źródłami energii. Dość powiedzieć, że współczynnik wykorzystania mocy wynosi w Niemczech jedynie 11 proc. dla fotowoltaiki, 25 proc. dla farm wiatrowych na lądzie i 40 proc. dla morskich farm wiatrowych. Dlatego też zapowiedzi o odejściu od paliw kopalnych do 2038 r. należy włożyć między bajki. Obecnie „zielona energia” dla zachowania pozorów opłacalności dotowana jest nieprzytomnymi sumami – tylko w tym roku dopłaty wyniosą ponad 26 mld euro, z czego lwią część pokryją konsumenci (dopłaty do OZE to średnio 20 proc. rachunków za prąd). Ogółem roczne koszty „energiewende” zbliżają się nawet do 40 mld euro.

Taki stan rzeczy nie może trwać wiecznie, toteż Niemcy przygotowały plan przymusowego eksportu „zielonych technologii”. Mówi o tym umowa koalicyjna CDU/ CSU i SPD z 2018 r., w której zapisano: „Nie chcemy żadnego wsparcia z funduszy unijnych na nowe elektrownie jądrowe. Chcemy konsekwentnie wdrożyć zakończenie udziału funduszy państwowych w elektrowniach jądrowych za granicą. (…) Chcemy dodatkowych możliwości rozwoju i wzrostu zatrudnienia w Niemczech oraz możliwości eksportowych dla niemieckich firm na rynkach międzynarodowych”. Krótko mówiąc, Niemcy zamierzają zmusić Europę do odejścia od atomu po to, by stworzyć rynek dla własnej ekspansji. Na powyższe nakładają się plany uczynienia z Niemiec hubu gazowego dzięki obu gazociągom Nord Stream i budowanie elektrowni gazowych. Wszystko to razem wzięte ma posłużyć uzależnieniu Europy od niemieckiej energetyki i technologii – a zatem spod zielonego kamuflażu „energiewende” wyziera stary, bismarckowski imperializm ubrany dla niepoznaki w „ekologiczny” płaszczyk.

Poprzedni artykuł
Następny artykuł

FMC27news