e-wydanie

8.3 C
Warszawa
sobota, 20 kwietnia 2024

Zamach stanu Hillary Clinton

Jeśli śledztwo Kongresu potwierdzi rewelacje zawarte w odtajnionych dokumentach, Hillary Clinton i Barack Obama mogą trafić za kratki do końca życia. Afera znana jako Russiagate kompromitująca Donalda Trumpa ma szansę kwalifikacji zamachu stanu i próby zniszczenia amerykańskiej demokracji.   

„Rosyjski trop doprowadził do Hillary Clinton”, kpią kremlowskie media na wiadomość o tym, co zawiera dokumentacja odtajniona decyzją prezydenta USA. O tym, czy kpiny mają podstawy, za chwilę.

Afera Russiagate

Na początek przypomnijmy wydarzenia sprzed czterech lat. Tylko krótka retrospekcja pozwoli zrozumieć dramatyczny zwrot akcji na kilka tygodni przed tegorocznymi wyborami prezydenckimi. Jeśli odbędą się tradycyjnie w pierwszy wtorek listopada, a wszystko na to wskazuje, przedstawione poniżej fakty i wydarzenia mogą poważnie zaważyć na ich przebiegu. Chodzi oczywiście o tzw. Russiangate, która zaraz po wyborach prezydenckich 2016 r. wstrząsnęła Ameryką i całym światem. Jak pamiętamy, gdy cztery lata temu głosowanie wygrał Donald Trump, mainstreamowe media na czele z lewicowym „The New York Timesem” rozpoczęły przeciwko niemu wściekłą nagonkę.

Był to efekt wielkiego zaskoczenia liberalnego establishmentu USA zwycięstwem kandydata, co do którego wątpliwości wyrażali nawet udzielający mu poparcia republikanie. Wybory miały być formalnością, bezproblemową zmianą demokratycznej warty w Białym Domu – po dwóch kadencjach Baracka Obamę miała zastąpić Hillary Clinton, była sekretarz stanu USA, a przede wszystkim żona byłego prezydenta Billa Clintona. Można powiedzieć, że wszystko pozostałoby w rodzinie i to nie tylko dosłownie, Obama uważał się bowiem za politycznego zausznika Billa i Hillary. Tymczasem, ku zaskoczeniu waszyngtońskich elit, w 2016 r. obudziła się „rdzawa Ameryka”. To biała prowincja, która nie tylko nic nie zyskała na globalizacji i triumfalnym pochodzie rynków finansowych, ale potężnie straciła. Efektem kadencji Billa Clintona i Baracka Obamy było ekonomiczne i socjalne rozwarstwienie społeczne, jakiego Ameryka nie widziała nawet w czasach Wielkiej Depresji wywołanej światowym kryzysem ekonomicznym lat 20. ubiegłego wieku.

Żeby było jasne, Trump wygrał nie tylko głosami białej klasy robotniczej tracącej miejsca pracy w kurczącym się sektorze realnej produkcji. Zwyciężył, bo zagłosowała na niego zagrożona pauperyzacją klasa średnia, czyli ostoja amerykańskiej demokracji. Drobni i średni biznesmeni oraz wolne zawody. Słowem za hasłem Trumpa: Przywróćmy Ameryce Wielkość! poszli wszyscy, których globalizacja zepchnęła w rosnące szeregi prekariatu.

Trump wygrał z kandydatką partii demokratycznej Hillary Clinton tak znaczącą różnicą głosów, że nie sposób było podważyć legalności aktu wyborczego, np. pomyłką w liczeniu kart wyborczych i głosów elektorów, zarówno w skali całego kraju, jak i poszczególnych stanów. Spór wyborczy był zatem niemożliwy.

Co pozostawało liberalnemu establishmentowi? Tylko skompromitowanie zwycięzcy, czyli podważenie jego wiarygodności. Zarówno w oczach opinii publicznej, czyli własnych wyborców, jak i w świetle prawa. Drugie z działań niosło nadzieję, że choć Trump wybory wygrał, opozycja znajdzie sposób, aby procedurą impeachmentu odsunąć go od sprawowanego urzędu. Lub pod wpływem nagonki, wzorem Richarda Nixona, sam przedterminowo wyniesie się z Białego Domu. Rzecz jasna zarówno dla opinii publicznej, jak na potrzeby procedur konstytucyjnych potrzebne były ważkie argumenty. Najlepiej zarzut spisku na szkodę Ameryki, czyli mówiąc prościej zdrada godząca zarówno w demokrację oraz w interesy bezpieczeństwa USA.

Idealnym pretekstem były przecieki medialne o konszachtach Trumpa z Kremlem. Wiadra pomyj czarnej propagandy wylały się na samego zwycięzcę, jego współpracowników i rodzinę.

Po pierwsze, nowej ekipie zarzucono kontakty z rosyjskimi dyplomatami jeszcze przed złożeniem prezydenckiego ślubowania przez Trumpa. Tego rodzaju praktyki są nie tylko wątpliwe etyczne, ale nielegalne. Jedynym upoważnionym do prowadzenia polityki zagranicznej był jeszcze urzędujący Barack Obama i jego sekretarz stanu John Kerry. Zastąpił na tym stanowisku nikogo innego, tylko Hillary Clinton. O takie same grzechy, tylko popełnione w czasie kampanii wyborczej oskarżono także jednego z synów prezydenta elekta i połowę jego sztabu wyborczego. Wszystko razem podlano korupcyjnym sosem, wyciągając na ludzi Trumpa wszelkie możliwe haki – od podatkowych, po biznesowe.

Armaty o największym kalibrze wytoczono jednak przeciwko samemu zwycięzcy. Jak diabełek z pudełka wyskoczył w liberalnych mediach niejaki Christopher Steel. Były oficer brytyjskiego wywiadu MI6, a wówczas prywatny konsultant do spraw bezpieczeństwa opracował analityczny raport, który uczynił Trumpa rosyjskim agentem. Ze względu na biznesowe kontakty prezydenta elekta z Rosją Steel twierdził, że rosyjski wywiad, a być może sam Władimir Putin zwerbował prezydenta USA do współpracy. Jeśli nie jako regularne źródło informacji, to z pewnością w kategorii agenta wpływu, czyli pożytecznego idioty. Podstawą pozyskania miały się stać korzyści biznesowe, czyli deweloperskie inwestycje Trumpa w Rosji, lub szantaż. Brytyjski eks-agent twierdził, że zwycięzca wyborów prezydenckich nie raz zadawał się w Moskwie z prostytutkami podstawionymi przez miejscowe służby specjalne.

W ten sposób Donald Trump znalazł się w centrum medialnego Armagedonu, atakowany za wszystko i ze wszystkich stron. Ręce zacierał tylko Putin, bo z jego punktu widzenia klasa rządząca USA destrukcyjnie wykańczała się sama w bratobójczej wojnie. Opinia publiczna Ameryki, a w dużej mierze świata została na długo zmanipulowana materiałami kompromitującymi Trumpa. Musimy pamiętać, w jakich okolicznościach liberalne elity i media rozpoczęły atak na prezydenta.

Rok wcześniej Moskwa anektowała ukraiński Krym, rozpoczynając z tym państwem niewypowiedzianą wojnę. Równocześnie Kreml zaatakował hybrydowo zachodnią demokrację. Jeśli chodzi o Stany Zjednoczone, administracja Obamy nie zrobiła nic, aby zapobiec informacyjnej inwazji ruskich trolli, botów, a przede wszystkim hakerów, przed którymi Putin postawił cel polaryzacji opinii publicznej. Dzięki liberałom stojącym u władzy w dużej mierze osiągnął zakładany efekt. Służby specjalne nie obroniły USA, a globalizacyjne parcie demokratycznych administracji uruchomiło szereg negatywnych procesów społecznych, które Moskwa jedynie wykorzystała w hybrydowej strategii. Wbrew lansowanej przez „NYT”, poprawnej politycznie teorii, to nie Trump jest prorosyjskim prezydentem. Na oskarżeniach prezydenta najbardziej skorzystała demokratyczna opozycja, tym samym aktywnie uczestnicząc w kremlowskiej grze.

Liberałowie powołali komisję śledczą prokuratora Roberta Muellera, która miała wytropić nici „spisku Trump-Putin”. Tyle, że to z dochodzenia wyszły nici. Demokratyczna większość w Izbie Reprezentantów wszczęła wobec prezydenta procedurę impeachmentu. Również bez skutku, bo dowodów być nie mogło. Dziś, w następstwie ataku chińskiego koronawirusa, Trump jest oskarżany o wywołanie w USA epidemii. Wreszcie latem w Ameryce wybuchły największe od 1968 r. zamieszki na tle rasowym. Prezydenta, który chciał zaprowadzić na ulicach elementarny ład, zapewniając obywatelom bezpieczeństwo, lewica oskarżyła o rasizm. Jednak polityczną i społeczną destrukcję uruchomiła kampania personalnej nienawiści do Trumpa, znana jako Russiagate. Dziś poznajemy jej kulisy, a zwłaszcza autorkę. W świetle treści odtajnionych dokumentów, aferę od początku do końca sprokurowała Hillary Clinton. Oczywiście nie sama, tylko z poparciem liberalnego establishmentu, lewicowych elit i spisku federalnej administracji obsadzonej demokratycznymi nominantami w kluczowych instytucjach.

Hillarygate

Na polecenie prezydenta dyrektor Narodowego Wywiadu USA John Ratcliffe odtajnił i upublicznił kluczowy dokument potencjalnie stawiający Hillary Clinton na ławie oskarżonych. Obecnie pod pręgierzem opinii publicznej, ale tylko na razie. Kongres przygotowuje formalne przesłuchanie. A gdzie jak gdzie, ale w Stanach Zjednoczonych komisja śledcza władzy ustawodawczej to nie przelewki. Chodzi o niepozorną, odręczną ale dzięki temu autentyczną, bo spisaną na gorąco notatkę ówczesnego szefa CIA. Okazuje się, że w 2016 r. John Brennan przyszedł do prezydenta z informacją takiej wagi, że została przekazana Barackowi Obamie ustnie.

Zapis szefa CIA głosi: „Powiadomiłem, że kandydatka do urzędu prezydenta USA Hillary Clinton zamierza oskarżyć swojego konkurenta wyborczego Donalda Trumpa o związki z Rosją”. W dalszej części Brennan pisze, że celem Clinton jest odwrócenie uwagi opinii publicznej od skandalu wokół jej własnej poczty elektronicznej. Dla przypomnienia, Clinton lekceważyła kompletnie zasady bezpieczeństwa obowiązujące każdego urzędnika federalnego z certyfikatem bezpieczeństwa, czyli dopuszczenia do informacji niejawnych, a co dopiero powiedzieć o sekretarzu stanu kierującym polityką zagraniczną globalnego supermocarstwa. Tymczasem w latach 2012–2015 Clinton wysyłała tajne informacje z prywatnej skrzynki, niechronionej specjalnym systemem zabezpieczeń. Oczywiście supertajne maile zostały wykradzione, a ich treść posłużyła terrorystom do zaatakowania ambasady USA w Kenii. Zginęli Amerykanie. W zgodnej ocenie mediów i komentatorów ujawnione rewelacje, czyli głupota własna, kosztowały Hillary czteroletnią kadencję w Białym Domu.

To nie koniec, bo nieodpowiedzialność Clinton była dwubiegunowa. Wysyłała prywatne maile ze skrzynki służbowej. Na dniach jej następca Mike Pompeo ogłosił, że jeszcze przed wyborami ujawni treść korespondencji, a więc kolejny przykład nadużycia stanowiska przez Clinton. Ale to tylko a propos. Wracając do notatki, Brennan zachował się jak rasowy urzędnik. Zapis powstał po to, aby chronić CIA i jego samego. Informując prezydenta, wywiad zrobił wszystko, co do niego należało. Szkoda, że nie zareagował Barack Obama. Nie wszczął procedur prawnych wobec działań Clinton, a przecież wyraźnie nie mieściły się w zasadach prawnych kampanii wyborczej, prawa w ogóle, o etyce i moralności nie wspominając.

Zastanawia szczególnie kwalifikacja moralna Obamy i oczywiście pierwszej demokratki oraz obrończyni praw człowieka na świecie. W chwili gdy Brennan informował o prowokacji, pierwszy człowiek Ameryki mógł jednym telefonem nie dopuścić do skandalu. Co do Clinton po ujawnieniu, że przez jej nieodpowiedzialność zginęli niewinni ludzie, jej szanse wygrania wyborów były żadne. Amerykanie odwrócili się od jej kandydatury. Czyli zemsta? Bo jak inaczej nazwać plan skompromitowania, a więc zniszczenia politycznego konkurenta? Zamiast oceny Clinton na usta ciśnienie się uliczna mądrość odnosząca się zresztą do wielu polityków: gęba pełna frazesów.

Z drugiej strony, najbardziej zagadkowa jest sprawa źródeł informacji, bowiem stali za nią agenci CIA mający silne związki z Rosją. Czy byli to Rosjanie? Nawet jeśli tak, ich wiedza świadczy o zinfiltrowaniu otoczenia Clinton przez kremlowskie służby, a była to przecież istota liberalnej nagonki wobec Trumpa. Inną możliwością, choć jeszcze gorszą jest celowa inspiracja Hillary. Zatem pytanie brzmi: a jeśli to rosyjski wywiad stał bezpośrednio za planem ataku na Trumpa? Jak głosi notatka, Clinton miała zaakceptować jedynie pomysł bliskiego doradcy z własnego sztabu wyborczego.

Tak czy inaczej, to Clinton wyciągnęła za Putina kasztany z ognia. Lub trafniej, to Hillary podlała paliwa do ogniska rozpalonego przez ludzi Kremla. Na marginesie, Clinton musi być osobowością zadufaną w sobie, a więc niezwykle podatną na manipulacje, co dyskwalifikuje ją w służbie publicznej – na każdym stanowisku i do końca świata. Teraz najważniejsze – wiarygodność. Szef Narodowego Wywiadu USA John Ratcliffe ocenia, że dyrektor CIA nie biega do prezydenta z niesprawdzonymi informacjami, które w celu zachowania tajemnicy przekazuje ustnie i w cztery oczy.

I jeszcze jedna niespodzianka. Kopie notatki Brennan przekazał dyrektorowi FBI. Temu samemu, który po uruchomieniu nagonki medialnej na Trumpa wszczął śledztwo przeciwko prezydentowi, które następnie kontynuował specjalny prokurator Mueller. Oprócz Jamesa Comey’a o Hillarygate zostali powiadomieni: doradca Obamy do spraw bezpieczeństwa narodowego Susan Rice i szef administracji (kancelarii) Białego Domu Denis McDonough. Nikt z najwyższych urzędników USA nie zareagował na spreparowane przez Clinton oskarżenie niewinnego Trumpa. Nawet nie przyznał się do jakiejkolwiek wiedzy o oszczerstwie. Jeszcze w ubiegłym roku Comey pytany przez republikańskich senatorów o zagadkową wówczas notatkę Brennana zasłonił się niepamięcią.

Dlaczego tak późno?

Prawda zawsze wychodzi na jaw. Ale dlaczego tak późno? Wybory za kilka tygodni i prezydentowi trudno będzie w tak krótkim czasie dotrzeć z prawdą o Russiagate do wyborców. Przy tym Clinton gra pierwszą naiwną. Jej sekretarz prasowy już nazwał odtajnioną notatkę szefa CIA „bezpodstawną bzdurą”. Hillary bronią media, a mainstreamowe tytuły i stacje Ameryki znajdują się w rękach liberałów, narzucając społeczeństwu wygodny dla siebie czyli poprawny politycznie przekaz. Do zagorzałych przeciwników Trumpa należą miliarderzy, których własnością są globalne platformy informacyjne: Google, Facebook, Twitter. Blokują informacje alternatywne do wersji liberałów. Nie bez przyczyny republikański senator Ted Cruz powiedział: globalne korporacje informacyjne są największym zagrożeniem dla demokracji.

Przykład wspólnego działania liberalnych elit i lewicowych mediów widać na amerykańskich ulicach. BLM, za którym kryją się przemoc, anarchia i zwykły bandytyzm to ich dzieło. Tylko nieliczne tytuły w rodzaju Fox News mogą się przebić przez szum informacyjny amerykańskiej lewicy. Sam Donald Trump widzi jeszcze ostrzej zagrożenia dla wolności słowa i poglądów. Nie bez przyczyny walczy o ograniczenie władzy medialnych korporacji w imię informacyjnego pluralizmu. Mówi wprost o socjalistycznym zagrożeniu. Jego zdanie podzielają konserwatywne kręgi Europy. Media Francji i Wielkiej Brytanii ale także Skandynawii alarmują o wyzwaniu dla całego świata zachodniego, jakim jest miękki na razie totalitaryzm amerykańskiej lewicy.

Wracając do Trumpa i wyborów. Prezydent tłumaczy, że dotarcie do dokumentów nie było proste. „Długo odkrywaliśmy każdy trop, ale jeszcze dłużej trwało dotarcie do archiwów”. Według telewizji Fox News, Biały Dom spotkał się z biernym oporem lub nawet bojkotem najważniejszych instytucji państwa. Chodzi przede wszystkim o służby specjalne, takie jak CIA i FBI zinfiltrowane przez demokratycznych nominantów. Dowody? Prezydent wydał polecenie odtajnienia dokumentacji Russiagate już w 2019 r. Kompletowanie danych i odnalezienie urzędników odpowiedzialnych za ich przechowywanie trwało zatem rok.

Jednak na tym nie koniec, bowiem prokuratura generalna od kilku lat prowadzi, a raczej przedłuża śledztwo w sprawie Fundacji Billa i Hillary Clintonów. Chodzi o zarzuty fiskalne w sprawie wątpliwych prawnie transakcji obrotu ziemią i nieruchomościami. Cóż za różnica. Gdy potrzebne były haki na ludzi Trumpa, prokuratorzy i służby specjalne zdobywały informacje jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Gdy rzecz idzie o machlojkach demokratów, amerykański system wymiaru sprawiedliwości ogarnia nagły paraliż. Dlatego Donald Trump mówi wprost: odkrycie całej prawdy o Hillary Clinton blokuje zmowa skorumpowanej administracji. Amerykańskie instytucje władzy opanowane przez liberałów potrzebują sanacji. Może ją zapewnić tylko jego prezydencka reelekcja.

Najnowsze

Korea a sprawa polska

Lekcje ukraińskie

Wojna i rozejm

Parasol Nuklearny