9.1 C
Warszawa
wtorek, 16 kwietnia 2024

Pandemiczny “korpo-socjalizm”

Koniecznie przeczytaj

Amerykański FED podał najnowsze dane dotyczące bogactwa Amerykanów za pierwsze półrocze 2020 r. Wynika z nich to, o czym trąbiono już od pewnego czasu – koronakryzys (a właściwie antykryzysowa polityka władz) napompował najbogatszych i wielkie korporacje, pogłębiając majątkowe nierówności. Obecnie 1 proc. najbogatszych obywateli USA (3,23 mln) dysponuje łącznym majątkiem o wartości 34,2 bln dolarów, natomiast na biedniejszą połowę Amerykanów (165 mln osób) przypada 2,08 bln dolarów.

FED szacuje, iż ów 1 proc. posiada dziś blisko 1/3 (30,5 proc.) całego bogactwa Stanów Zjednoczonych. Jeżeli zaś z dolną połową zestawić majątki 50 najbogatszych Amerykanów, to okazuje się z kolei, że ta pięćdziesiątka ma w sumie 2 bln dol. – czyli raptem o 0,8 bln mniej od biedniejszych 165 mln obywateli. Z powyższym można połączyć dane sprzed niespełna roku, mówiące o tym, że wspomniany 1 proc. najbogatszych kontrolował w sumie ponad połowę kapitału w amerykańskich spółkach, zaś ich majątek niemal dorównywał temu, co posiadała cała klasa średnia. Oczywiście, w związku z pandemicznymi obostrzeniami w wielu krajach (przymusowe izolacje, lockdowny) zyskały spółki technologiczne – ludzie chętniej korzystali z usług internetowych w rodzaju zakupów, dostaw jedzenia czy przerzucając się na platformy typu Netflix, zamiast chodzić do kina. Te spowodowane nadzwyczajną sytuacją „żniwa” są jednak tylko częścią obrazu.

Druga część, to wspomniana na wstępie polityka antykryzysowa, czyli zalewanie kryzysu pieniędzmi (przez ten sam FED dziś tak skrupulatnie badający skutki swych posunięć), które w przeważającej części trafiły do wielkich korporacji i na giełdę. Efekt? Tani pieniądz pompowany poprzez wykupywanie obligacji i innych papierów wartościowych „nadmuchał” giełdę – a co za tym idzie, wyceny największych przedsiębiorstw. Te zaś, jak nadmieniłem wyżej, należą do 1 proc. najbogatszych kontrolujących ponad połowę ich kapitału, więc siłą rzeczy „napompowana” została również wycena ich majątków. Istny samograj, który się kręci dopóki Rezerwa Federalna drukuje kasę. Problem w tym, że ta maszynka do robienia pieniędzy nie może działać na pełnych obrotach w nieskończoność, a już z pewnością nie zbawi na dłuższą metę gospodarki, bo koniec końców wszystko rozbije się o puste kieszenie zwykłych ludzi – pracowników i konsumentów.

I tutaj dotykami patologicznego zjawiska, które określa się niekiedy mianem „socjalizmu korporacyjnego”, bądź krócej – „korpo-socjalizmu”. W telegraficznym skrócie można je scharakteryzować jako „socjalizm dla bogatych i kapitalizm dla biednych”. Zarówno podczas kryzysu po 2008 r., jak i obecnie, rządy i banki centralne (bo nie jest to jedynie amerykańska specyfika) rzuciły się ratować „zbyt wielkich by upaść” – banki, fundusze inwestycyjne, wielkie koncerny. Założenie było takie, że pieniądze te trafi ą w końcu do realnej gospodarki i poskutkują ożywieniem koniunktury. Tak się nie stało – w większości zostały one w systemie finansowym, służąc do pompowania giełdowych baniek. Jest to zresztą z punktu widzenia beneficjentów tej hojności wyjście racjonalne: po co inwestować w realnej gospodarce, skoro o wiele szybciej i prościej można napompować sobie aktywa spekulacjami i zgarnąć dywidendy oraz premie za wyniki? Skutek jest taki, że globalni giganci opanowali do perfekcji technikę „prywatyzacji zysków i nacjonalizacji strat”, w błogim przekonaniu, że w razie czego zostaną uratowani publicznymi pieniędzmi. Na dodatek osiągnęli oni mistrzostwo w sztuce unikania podatków – zatem z perspektywy państwa są zwyczajnymi pasożytami, wypijającymi soki życiowe z gospodarek i społeczeństw na których żerują. Konsekwencje obu kryzysów ponoszą za to tradycyjnie drobni przedsiębiorcy i zwalniani pracownicy tracący środki do życia. Do nich trafiają co najwyżej jakieś resztki.

Zadziwiające, dlaczego niemal nikt dotąd nie zwrócił uwagi, że pomoc powinno się kierować właśnie do tych „maluczkich”, którzy w swej masie decydują o wzroście gospodarczym. Powód dla którego należy radykalnie odwrócić wektory udzielania wsparcia jest banalnie prosty (pisałem o nim chociażby w kwietniowym felietonie „Kryzysowe żniwa” – „GF” nr 16–17) – kiepsko opłacany lub zgoła bezrobotny pracownik czy balansujący na skraju bankructwa drobny przedsiębiorca to jednocześnie kiepski konsument. Brak pieniędzy u zwykłych zjadaczy chleba przekłada się na spowolnienie koniunktury, stagnację i pogłębienie recesji – bo w końcu ile dóbr i usług może kupić ten słynny 1 proc. krezusów od siebie nawzajem? Wydawało się przez moment, że zrozumiał to Donald Trump kierując do obywateli, których dochód nie przekraczał rocznie 75 tys. dol. czeki na 1200 dol. Na jednorazowej akcji jednak się skończyło. Podsumowując – z „korporacyjnym socjalizmem” należy skończyć, zaś miliardy dolarów, euro i złotówek przekierować do obywateli. Jeżeli oni będą mieli pieniądze, to i gospodarka da sobie radę. Tak będzie zdrowiej, a przede wszystkim – uczciwiej.

Najnowsze