4.5 C
Warszawa
poniedziałek, 23 grudnia 2024

Co amerykańskie wybory oznaczają dla Polski?

Kampanijne wypady Joego Bidena pod adresem Polski źle wróżą dwustronnym relacjom po zmianie partyjnej warty w Białym Domu. W każdym razie nadzieję na „karną ekspedycję” w Warszawie ma nasza opozycja. To tylko pozory, bo Polska jest zbyt ważnym partnerem, żeby Ameryka mogła sobie pozwolić na taką stratę. Ponadto prezydentura Bidena rysuje się nader słabo ze względu na uwarunkowania wewnątrzamerykańskie.

Takie stwierdzenie chyba najlepiej oddaje treść opinii polskiej opozycji na temat przyszłości dwustronnych relacji po zmianie administracji w Waszyngtonie. Tak jakby dotychczasowe stały na niskim poziomie.

Przypływ nadziei

Na przykład w wypowiedzi dla PAP przewodniczący klubu sejmowego Lewicy Krzysztof Gawkowski nazwał zwycięstwo „tandemu Biden-Harris” „dobrym wyborem dla Polski”. Jak podkreślił polityk: „Amerykańscy demokraci bez wątpienia będą pilnowali polskiej demokracji”.

– Za oceanem od dłuższego czasu było czuć, że Amerykanom jest już bardzo duszno z prezydentem Trumpem. Ten wybór prezydenta Bidena to jest taki powiew świeżości zza oceanu, który wierzę głęboko, przyniesie taki powiew demokratycznej świeżości w Europie i w Polsce – dodał Gawkowski tonem eksperta, oceniając sytuację wyborczą w USA. No cóż, polityk jest od tego, aby powtarzać obiegowe mantry. Słowa Gawkowskiego można jednak ocenić lapidarniej: dwója ze znajomości sytuacji w USA lub jeszcze gorzej, pała ze stosunków międzynarodowych. Szef klubu Lewicy jest przykładem myślenia życzeniowego, tak rozpowszechnionego w ławach opozycji. Gawkowski nie jest zresztą odosobniony w spojrzeniu na rzeczywistość przez pryzmat ideologii.

Poparł go Borys Budka twierdząc w liście gratulacyjnym do Joe Bidena: „Takiego przywództwa oczekuje dziś cały wolny świat”. Takiego, czyli jakiego? – można zapytać. Bo zamiast argumentów list zawiera kurtuazyjny eufemizm „wierzę głęboko, że będzie to prezydentura oparta o fundamentalne wartości”. Tak jakby poprzednik, czyli Donald Trump takim wartościom się sprzeniewierzył. Jeszcze przenikliwszym spojrzeniem na przyszłość relacji polsko- -amerykańskich wykazali się lider Polskiego Stronnictwa Ludowego Władysław Kosiniak-Kamysz i wicemarszałek Sejmu reprezentujący PSL-Kukiz 15 Piotr Zgorzelski. Pierwszy zarzucił PiS, że zbyt mocno zaangażowało się w amerykańską kampanię wyborczą po stronie Donalda Trumpa. Cytat z drugiego brzmi: „Wybór Bidena to dobra wiadomość dla Polski, gorsza dla PiS”.

I znowu wspólnym mianownikiem jest prymitywizacja relacji Warszawa–Waszyngton oraz życzenie: „przyjdzie Biden i zmiecie rząd”. Na czym oparte są podobne nadzieje? Na lapsusie, którym Joe Biden popisał się raczej nieumyślnie w ferworze amerykańskiej przecież, a nie polskiej kampanii wyborczej. Na wiecu w Filadelfii powiedział: –NATO jest narażone na ryzyko rozpadu. Widzimy, co dzieje się na świecie, od Białorusi, po Węgry i Polskę. Mamy do czynienia z rosnącą liczbą reżimów totalitarnych. Zawrzało w Polsce, zawrzało w USA. Oburzyła się część mediów, podobnie jak Kongres Polonii Amerykańskiej. Nie od dziś wiadomo, że jesteśmy pępkiem świata. Na tej samej zasadzie mógł się poczuć urażony Aleksander Łukaszenko, że Biden w poprzednim zdaniu zapisał jego kraj do NATO.

Dziwne, że USA wzywając na dywanik polskiego ambasadora nie dały wyrazu swojemu oburzeniu po słowach prof. Romana Kuźniara. Wszak były dyrektor PISM (Polski Instytut Spraw Międzynarodowych) i doradca prezydenta RP, a więc osoba ze wszech miar publiczna, tak ocenił rezultat wyborczy Trumpa. „Pożegnanie narcystycznego socjopaty”. Nie od dziś wiemy, że Amerykanie nie mają upodobania do geografii, co wynika z kontynentalnych rozmiarów ich własnego kraju. Zdajmy sobie także sprawę, że uproszczonej oceny sytuacji w Polsce dokonał 78-latek zmęczony intensywną kampanią wyborczą. Sam Donald Tusk w swoich wspomnieniach pt. „Szczerze” opisuje sytuację, w której prezydent-elekt pogratulował mu wspaniałego wystąpienia w Tbilisi podczas rosyjskiej agresji na Gruzję w 2008 r. Na sprostowanie: „Joe, pomyliłeś mnie z prezydentem Polski Lechem Kaczyńskim”, Biden miał zareagować sporym zakłopotaniem.

Lub, co gorsza, Bidenowi tekst podsunęli niedouczeni doradcy. Jaki morał wynika jednak z nadziei krajowej opozycji wiązanych z lapsusem następcy Donalda Trumpa? Po pierwsze, Polska jest partnerem USA, ale tylko średniej wielkości. Można by nawet rzec brutalnie, że Warszawa jest klientem Waszyngtonu. To prawda, ważnym. Po drugie, sytuacja w naszym kraju, włącznie ze stanem demokracji, nie zajmuje umysłu amerykańskiego prezydenta od rana do wieczora, z myślą o zmianie lub ukaraniu polskich władz. Joe Biden nie czyta z wypiekami na twarzy listów gratulacyjnych od Borysa Budki ani od Jarosława Gowina. Ba, on nawet nie wie, kim są. Odnotował za to z pewnością list polskiego prezydenta Andrzeja Dudy, którego forma wyrażała intencję nieingerowania w amerykańskie sprawy po którejkolwiek z wyborczych stron.

Po trzecie, Joe Biden w relacjach z Polską kieruje się interesami USA, w żadnym razie swoimi osobistymi sympatiami. W końcu prezydent- elekt jest obecny na scenie politycznej od 1977 r. i ma za sobą doświadczenie wiceprezydenta w gabinecie Baracka Obamy. Wie doskonale, że strategia Waszyngtonu wobec Warszawy jest oparta na ponadpartyjnym konsensusie. Bez względu na to, czy administracja jest republikańska czy demokratyczna, filary sojuszu z Polską pozostaną niezmienne, bo obie strony odnoszą z niego korzyści. Tak wygląda pragmatyczna zbieżność interesów.

I po czwarte wreszcie, wbrew nadziejom polskich ideologów różnej maści, pozycja Bidena jako prezydenta jest i pozostanie słaba. Jest figurą przejściową. Ze względu na wiek spędzi w Białym Domu tylko jedną kadencję. Jednak jego nowy lokator w odróżnieniu od Krzysztofa Gawkowskiego ma świadomość, że sympatie społeczne Amerykanów przesuwają się na prawo, a nie na lewo. Świadczy o tym najlepiej ilość głosów oddanych na Donalda Trumpa. Gdyby nie COVID-19, urzędujący prezydent miałby reelekcje w kieszeni. Joe Biden będzie więc przywódcą koncyliacyjnym, podatnym na wpływy różnych sił politycznych, a to oznacza umiarkowany kurs polityki zagranicznej, który będzie cechowała zasada wzmacniania istniejących sojuszy, a nie urojone karanie sprawdzonych aliantów.

Spadek po Donaldzie Trumpie

Większość z analiz amerykańskich wyborów stawia czteroletnie dokonania Trumpa w opozycji do oczekiwanej polityki Bidena. To podstawowy błąd, który rozumie nasza dyplomacja. W relacjach z Polską kolejna administracja jest wręcz skazana na kontynuację polityki poprzednika, tak silny fundament sojuszu położył Trump. Rozumie to prezydent Andrzej Duda, który w sześć dni po amerykańskich wyborach ratyfikował bilateralną umowę o wzmocnionej współpracy obronnej.

„Stosunki polsko-amerykańskie datujemy na stulecia”. Jak dodał: – Ostatni okres w polityce amerykańskiej to gorący okres. Chciałbym, żeby ta umowa była symbolem relacji polsko-amerykańskich, które są niezależne od burz w polityce. Wierzę, że nasze partnerstwo jest ponad politycznymi podziałami – powiedział (nieprzypadkowo) Andrzej Duda, składając podpis na dokumencie. Ratyfikacja oznacza spokojne przekonanie, że gdy w styczniu 2021 r. Joe Biden obejmie urząd, złoży identyczny podpis na tym samym dokumencie. Zdanie głowy państwa podziela szef jego gabinetu. Krzysztof Szczerski przypomina, że prezydentura Andrzeja Dudy zaczęła się od współpracy z poprzednią administracją.

– Warszawski szczyt NATO to właśnie demokratyczna administracja, więc jeśli chodzi o ważne decyzje dla Polski, mamy dobre wspomnienia z czasów, kiedy Joe Biden był wiceprezydentem. Jeśli w styczniu zostanie kolejnym przywódcą USA, to mamy nadzieję skutecznie załatwiać sprawy ważne dla Polski w zakresie bezpieczeństwa – powiedział Szczerski. Dla przypomnienia, senator Joe Biden należał do inicjatorów i głównych orędowników naszego przystąpienia do NATO. Dlaczego dziś miałby marginalizować Warszawę, która jest filarem nie tylko wschodniej flanki, ale całego Sojuszu? W tym momencie potrzebny jest cytat z Trumpa: „Stosunki amerykańsko-polskie są lepsze niż kiedykolwiek w historii. Dziękuję Polsce za bycie wspaniałym sojusznikiem”. To post amerykańskiego prezydenta z czerwca 2019 r.

Faktycznie, przez cztery ostatnie lata w dwustronnych relacjach działo się wiele dobrego. Zaczynając od militariów – Stany Zjednoczone wzmocniły obecność swojej armii w Polsce. Umowa o wzmocnionej współpracy obronnej tworzy warunki do przebazowania kolejnych oddziałów amerykańskich wycofanych decyzją Trumpa z Niemiec. Biały Dom zawsze docenia fakt, że Warszawa należy do nielicznych stolic państw członkowskich, które zgodnie z decyzją NATO zwiększyły budżety obronne do wymaganych 2 proc. PKB. Ponadto zawarliśmy z Ameryką kontrakty na dostawy nowoczesnego uzbrojenia, m.in. systemów rakietowych Patriot i myśliwców V generacji F-35. Sprzęt uczyni naszą armię jedną z najnowocześniejszych w Sojuszu.

Jeśli chodzi o bezpieczeństwo ekonomiczne, dzięki kontraktom na dostawy amerykańskiego koncentratu na pełne obroty wchodzi świnoujski gazoport. Polska we współpracy z USA zdobywa energetyczną suwerenność wobec niemiecko-rosyjskich prób zdominowania gazowego rynku Unii Europejskiej. Co więcej, polityczny, militarny i energetyczny sojusz polsko-amerykański czyni realną koncepcję Trójmorza, jako alternatywy dla niemiecko-rosyjskiego kondominium. Na tym nie koniec, bo końcówka kadencji Trumpa przyniosła doniosłe decyzje w sferze atomu. To amerykańskie firmy zbudują polską elektrownię jądrową. Czy Joe Biden miałby unicestwić taki dorobek?

– Mam nadzieję, że to będzie pełna kontynuacja – zakłada Krzysztof Szczerski. – Będziemy postępować spokojnie, zgodnie z logiką czasu. Trzeba poczekać i zobaczyć, jak personalnie i programowo nowa administracja się sfomułuje, wtedy będziemy mogli rozmawiać o szczegółach – powiedział szef gabinetu prezydenta RP. Szczerski zaznaczył, że Warszawa postara się nawiązać kontakty z osobami, które będą decydowały o polityce międzynarodowej administracji Bidena. – Będziemy po prostu rozmawiać – dodał, bo to nie w złej woli lub w uprzedzeniach Joego Bidena, tylko w widocznej słabości jego prezydentury kryją się największe niejasności.

Słabości następcy

Jeśli w wyborach zwycięży Biden, Polska może być ukarana za dobre relacje z poprzednią administracją. Jednak amerykańskie humory, niedługie zresztą, trzeba po prostu przeczekać. Taką opinię wyraził obecny dyrektor PISM-u Sławomir Dębski.

Zdaniem eksperta fochy to karta wizytowa demokratów, biorąc pod uwagę doświadczenia z administracją prezydenta Baracka Obamy. Wtedy do repertuaru należało niezapraszanie polskich decydentów do Waszyngtonu, zrywanie ustalonych wizyt naszego ministra spraw zagranicznych, a nawet cios poniżej pasa. Mowa o anulowaniu decyzji prezydenta G.W. Busha o budowie bazy antyrakietowej w Redzikowie. Celowe świństwo Obamy polegało na wyborze daty ogłoszenia rezygnacji 17 września. Biały Dom zdawał sobie doskonale sprawę z symbolicznego wymiaru rocznicy sowieckiej agresji. Polska była karana za ścisłą współpracę z republikańskim prezydentem, czyli udział naszych specjalsów w drugiej wojnie irackiej, w walce z terroryzmem afgańskim, wreszcie za zgodę na więzienie CIA w Kiejkutach. Potem wszystko i to szybko wróciło do normy. Obama sam zaatakował Libię, a na jego rozkaz drony likwidowały islamskich terrorystów od Pakistanu, przez Irak, po Maghreb. „Koza do woza” przyszła po rosyjskiej inwazji na Ukrainę. To z Warszawy Obama inaugurował Europejską Inicjatywę Obronną, która wzmacnia wspólnotę euroatlantycką. Tyle że Obama mógł sobie na to pozwolić, gdyż miał silną pozycję wewnętrzną. Tymczasem Biden nie może tego o sobie powiedzieć. Polaryzacja Ameryki jest faktem.

Gdyby nie COVID-19 oraz wściekła nagonka mediów wspierających demokratów, Trump wygrałby wybory znaczną przewagą głosów. Ale nawet pandemia i wywołany przez nią kryzys nie przeszkodziły mu zdobyć niewiele mniejszej liczby głosów od nominalnego zwycięzcy. To pierwszy fakt wskazujący, że Biden nie będzie ulubieńcem zdecydowanej większości obywateli. Drugim jest koniec marzeń o tzw. błękitnej fali. Wraz z głosowaniem prezydenckim Amerykanie decydowali o partyjnym składzie Kongresu. W politycznym systemie USA zasada instytucjonalnego powstrzymywania i równowagi ma szczególne znaczenie. Silną pozycję prezydenta kontrują parlament i władza sądownicza. Tymczasem nadzieje na niebieską (od barw demokratów) przewagę w Izbie Reprezentantów i Senacie rozwiał doskonały wynik Trumpa. Dlatego, jak mówi Sławomir Dębski, samodzielność Bidena będzie znikoma, bo każdą decyzję Białego Domu zablokują w obu izbach opozycyjni republikanie, a ci stoją murem za polityką Trumpa.

Może dojść nawet do skrajnej sytuacji, w której prezydent będzie rządził nawet nie dekretami podjętymi wbrew woli Kongresu, ale executive orders, czyli osobistymi poleceniami, które jego następca anuluje jednym podpisem. Ponadto taka forma sprawowania władzy natychmiast wywołała parlamentarną obstrukcję legislacyjną, a co najważniejsze budżetową. Sam Biden zdaje sobie sprawę, że jego zwycięstwo jest pyrrusowe. Nastroje Amerykanów skręcają na prawo, a więc nowa administracja musi na gwałt łączyć, a nie dzielić. Wynegocjować kompromis społeczny, od spraw socjalnych, przez gospodarkę, po światopogląd i politykę. Trumpizm bez Trumpa jest już faktem i demokraci są świadomi ewolucji społecznej. To dlatego ich konwencja wyborcza postawiła na Bidena, a nie socjalistę Berniego Sandersa.

Demokraci traktują najbliższą kadencję jako okres przejściowy, a samego prezydenta jako figurę tymczasową. Ma dać partii oddech, który pozwoli opracować długofalową strategię wewnętrzną i międzynarodową. Sam Biden wie, że z racji wieku nie będzie ubiegał się o reelekcję. Dla niego osobiście czteroletni pobyt w Gabinecie Owalnym to łabędzi śpiew. Ukoronowanie wieloletniej kariery politycznej, a nie czas eksperymentów. Obecna kadencja da czas na wyłonienie nowego, młodego przywództwa. Dlatego prezydencka kampania wyborcza 2024 r. już się rozpoczęła, dotycząc tak demokratów, jak i republikanów. Dopiero nowi liderzy będą zdolni odpowiedzieć na szereg coraz pilniejszych wyzwań stojących przed Ameryką. Dlatego Biden będzie zmuszony do lawirowania nie tylko pomiędzy silną jak nigdy opozycją republikańską, ale także w walce prądów politycznych ścierających się w samej partii demokratycznej.

Rację ma Krzysztof Szczerski, mówiąc o konieczności nawiązania nieformalnych relacji z najbliższymi doradcami Bidena. Znajdą się wśród nich zarówno socjalistka, wiceprezydent Kamala Harris, której światopogląd nie pogodzi się z konserwatywną linią PiS. Prezydentowi doradzać będą także reprezentanci centrowego, a więc zachowawczego skrzydła, dla których celem nadrzędnym pozostaje wzmocnienie amerykańskiej supermocarstwowości. Rację ma Sławomir Dębski twierdząc, że dla Polski gorsza od socjalistycznych fochów byłaby inercja nowej administracji. Na przykład zwlekanie ze strategicznymi decyzjami dotyczącymi bezpieczeństwa naszego kraju i Europy.

Do takiej sytuacji może dojść w toku starcia młodych wilków w Białym Domu. Na przykład „Forbes” przewiduje ostre kontrowersje pomiędzy zwolennikami modernizacji sił lądowych. Ze względu na sąsiedztwo z Rosją byłby to polski priorytet. Po drugiej stronie znajduje się opcja rozbudowy sił morskich, niezbędnych USA do wręcz nieuchronnej konfrontacji globalnej z Chinami. Tego rodzaju tarcia zwiększają jednak prawdopodobieństwo, że po pewnych korektach Biden stanie się kontynuatorem polityki Trumpa, szczególnie w Europie. Na czele zadań nowej administracji pozostanie więc wzmocnienie europejskiego komponentu NATO. Zmianie ulegną jedynie forma i metody nacisków. Polska nie straci więc na sojuszniczej atrakcyjności. Pozostaniemy „amerykańskim lotniskowcem w Europie” i kluczowym sworzniem blokującym rosyjską oraz, co ważniejsze, chińską ekspansję. Warto szczególnie wykorzystać ostatni aspekt, bowiem polityka zagraniczna USA w czasie prezydentury Bidena ulegnie ostatecznemu przekierunkowaniu na Chiny. Możemy zawrzeć z Bidenem unikalny deal, jednak na początku kadencji warto przeczekać ewentualne humory i spokojnie, czyli konsekwentnie realizować nasze interesy w Waszyngtonie.

FMC27news