Polska i Węgry solidarnie zawetowały projekt europejskiego budżetu na lata 2021–2027 oraz towarzyszący mu tzw. Fundusz Odbudowy przeznaczony na zwalczanie skutków pandemii koronawirusa. Bezpośrednią przyczyną weta stało się unijne rozporządzenie z 5 listopada wprowadzające mechanizm pieniądze za praworządność, zgodnie z którym Rada Unii na wniosek Komisji Europejskiej mogłaby kwalifikowaną większością głosów zawiesić, bądź wręcz odebrać środki europejskie krajom naruszającym zasady państwa prawa.
Rzecz w tym, że praworządność w ujęciu unijnych dygnitarzy od dawna stała się pojęciem nader rozciągliwym i niejednoznacznym. Tu już dawno przestało chodzić wyłącznie o sprawy takie jak sposób powoływania sędziów czy wyłaniania składu Sądu Najwyższego. Nawiasem, w przypadku Polski proces ten upolityczniony jest w o wiele mniejszym stopniu niż np. w Niemczech, jednak nasze zastrzeżenia zbywano aroganckim stwierdzeniem o wyższej kulturze prawnej i zakorzenionych standardach demokratycznych w krajach Zachodu, do czego Polska, jak należy rozumieć, nie dorosła.
Jednak, jak nadmieniłem, powyższe to tylko jeden problem, bowiem w ostatnim czasie termin „praworządność” został przez brukselskich mandarynów poddany skrajnie rozszerzającej, zideologizowanej interpretacji, w myśl której do specyficznie pojmowanego kanonu praworządności włączono prawa człowieka rozumiane również jako tzw. prawa osób LGBT, w tym małżeństwa homoseksualne oraz prawo do adopcji dzieci przez pary jednopłciowe. Jak łatwo zatem zauważyć, wypłata jakichkolwiek środków unijnych zostałaby uzależniona od czysto arbitralnych decyzji urzędników – wystarczyłoby jedynie, by pozyskali kwalifikowaną większość (55 proc. państw członkowskich reprezentujących 65 proc. ogółu obywateli UE), czyli w praktyce Niemcy oraz grono ich sojuszników ze starej Unii. Zresztą, niekiedy nie trzeba byłoby nawet Rady UE – wystarczy przypomnieć sobie precedens z odebraniem przez eurokomisarz Helenę Dalli unijnych funduszy polskim samorządom, które przyjęły Kartę Praw Rodziny pod fałszywym pretekstem istnienia rzekomych stref wolnych od LGBT. Krótko mówiąc, wprowadzenie mechanizmu praworządności skutkowałoby uzależnieniem państw będących z jakichś względów na cenzurowanym od uznania Brukseli i Berlina, co przełożyłoby się na możliwość wywierania praktycznie nieograniczonych politycznych nacisków. Nie kryją tego niemieckie media, które w tamtejszym polityczno-propagandowym systemie służą do mówienia tego, czego nie wypada oficjalnie powiedzieć niemieckim politykom. Znamienny jest tu niedawny artykuł w „Der Spiegel”, w którym czytamy: „Oficjalnie chodzi o to, by uniemożliwić korupcję przy korzystaniu z funduszy. W rzeczywistości ten instrument ma potencjał pozwalający na karanie populistycznych rządów, takich jak Orbána czy Kaczyńskiego”, natomiast prof. Zdzisław Krasnodębski zwrócił uwagę na jeszcze groźniejsze słowa niemieckiego profesora Daniela Thyma, który stwierdził, iż „mechanizm praworządności będzie mógł być stosowany jako Daumenschrauben – narzędzie tortur”.
Rzecz jasna, byłyby to tortury nader wybiórcze, stosowane jedynie wobec państw postrzeganych w Brukseli jako politycznie wrogie i sprzeciwiające się narzucanej odgórnie ideologicznej agendzie. Rząd przeżartej korupcją Bułgarii mógłby spać spokojnie, jako że należy do właściwej politycznej rodziny, podobnie z Francją, która zaprowadziła u siebie de facto permanentny stan wyjątkowy. Nie jest też przypadkiem, że mechanizm praworządności zbiegł się z przedstawieniem unijnej strategii na rzecz osób LGBTIQ – komisarz Helena Dalli nie kryje, że wyłamujące się z niej państwa powinny być karane finansowo. Warto przypomnieć tu tekst Guya Verhofstadta z 2018 r. opublikowany na łamach „Project Syndicate” pod wymownym tytułem „The EU Must Stop Funding Illiberalism”, w którym domagał się wstrzymania finansowania nieliberalnych rządów z unijnych środków, nie ukrywając nawet, że byłoby to również narzędziem wpływania na społeczeństwa tych państw tak, by głosowały właściwie. Podkreślmy zatem: unijne fundusze to nie jest nagroda za dobre sprawowanie, tylko rekompensata za otwarcie naszych rynków na nieograniczoną konkurencję i to na długo przed akcesją. Po drugie – nie do takiej Unii wstępowaliśmy i nie taką Unię nam obiecywano. Nie zgłaszaliśmy akcesu w charakterze prowincji europejskiego imperium. Nie godziliśmy się na odgórny, ideologiczny glajszacht fundowany przez Brukselę Europie; przeciwnie – zapewniano nas solennie, że sprawy światopoglądowe pozostaną w wyłącznej gestii państw członkowskich. Wreszcie mechanizm praworządności jest bezprawną uzurpacją nie mającą podstaw traktatowych.
Tu nie chodzi tylko o miliardy euro. Gra toczy się o suwerenność i przyszły kształt całej Unii. Dlatego polski rząd nie ma prawa ustąpić nawet na krok, a wręcz powinien zacząć wreszcie przygotowywać w charakterze wyjścia awaryjnego strategię ewentualnego polexitu.