9.5 C
Warszawa
piątek, 29 marca 2024

Pieniądze w kieszeni, ale skąd

Koniecznie przeczytaj

Rząd deklaruje przejście do ofensywy, która ma za zadanie uratować Polskę przed pogrążeniem się w kryzysie. Środki, jakie do tego dobiera, pozostawiają jednak wiele wątpliwości.

Idea, którą kieruje się w ostatnim czasie gabinet Mateusza Morawieckiego, została w sposób zwięzły sformułowana przez ministra finansów Tadeusza Kościńskiego, który stwierdził wprost, że Polacy powinni więcej wydawać. Zdaniem sternika polskich finansów najważniejsze w chwili obecnej jest to, aby konsumpcja pozostawała wciąż na wysokim poziomie, gdyż tylko w ten sposób uda się wyciągnąć kraj z grożącej mu coraz poważniej recesji.
W jaki sposób Kościński chce to osiągnąć? Gdyby wierzyć jego deklaracjom, Polacy mają mieć po prostu do dyspozycji więcej pieniędzy w swoich kieszeniach. Kwestią zasadniczą pozostaje więc przede wszystkim źródło tych pieniędzy. Słowa Kościńskiego mogły zostać nieopatrznie zrozumiane jako zapowiedź tego, aby ograniczyć dystrybucjonizm i zabierać mniej pieniędzy w podatkach. W rzeczywistości zaś ministrowi finansów przyświeca przede wszystkim to, aby to rząd mógł pełnić rolę głównego „napełniacza kieszeni” przy pomocy rozmaitych funduszy, dotacji i publicznych inwestycji.
Jak do tej pory „dobra zmiana” nie obniżyła praktycznie żadnego podatku poza symboliczną redukcją stawki PIT z 18 do 17 proc. oraz mającym wkrótce wejść w życie estońskim CIT-em. Tadeusz Kościński dał jasno do zrozumienia, że już przed wybuchem pandemii koronawirusa fiskus wykonał rzekomo znaczące kroki w kierunku zmniejszenia ucisku fiskalnego i dlatego nie ma większych potrzeb, aby cokolwiek w tej materii zmieniać. W wypowiedziach ministra uderza przede wszystkim troska o to, aby przychody budżetowe były na wystarczająco wysokim poziomie, aby zapewnić możliwość realizacji wszystkich sztandarowych obietnic wyborczych Prawa i Sprawiedliwości (m.in. programu 500+, trzynastych emerytur, obniżenia wieku emerytalnego itd.).
Przez stwierdzenie „Polacy mają mieć do dyspozycji więcej pieniędzy w swoich kieszeniach” minister Kościński rozumie więc przede wszystkim chęć uszczęśliwienia ich na siłę przy pomocy publicznych wydatków. Co więcej, aby kieszenie były pełne, rząd planuje najpierw poważnie do nich sięgnąć. Do tej pory PiS stanowczo odżegnywał się od zarzutów o chęć podwyższania lub wprowadzania nowych podatków; w nowej, postpandemicznej odsłonie wyraźnie zmienił już retorykę i nie widzi niczego zdrożnego w planach nakładania wciąż nowych danin. Zniesienie ulgi abolicyjnej, opodatkowanie CIT-em spółek komandytowych czy też wprowadzenie podatku cukrowego to być może dopiero początek większej ofensywy rządu w zakresie poprawienia przychodów do budżetu. Premier Mateusz Morawiecki zdradził niedawno, że podjęte zostaną starania na rzecz wprowadzenia nowego podatku handlowego. Wcześniejsze próby dokonywane jeszcze na początku poprzedniej kadencji pokazały, że zadanie to może się okazać niewykonalne (głównie za sprawą Komisji Europejskiej), dlatego ostatecznie rząd i tak będzie musiał szukać pieniędzy gdzie indziej.

Zadłużyć się i wydawać
Nie od dziś wiadomo, że obecni zarządcy Ministerstwa Finansów, na czele z Tadeuszem Kościńskim i wiceministrem Piotrem Patkowskim, naciskają na rząd, aby dał zielone światło dla dalszego zadłużania państwa ponad ustawowy limit 60 proc. PKB. Pokazuje to dość dobrze sposób myślenia osób, którym przyjdzie w udziale zarządzać polskimi finansami w dobie postpandemicznej recesji bądź kryzysu. Swego rodzaju dogmatem tego typu myślenia jest przekonanie, że jedyną receptą na wyjście z finansowo-gospodarczej opresji jest podkręcenie wydatków publicznych.
Na potwierdzenie tych słów premier Mateusz Morawiecki zapowiedział właśnie, że w najbliższych miesiącach planuje „uderzenie gospodarcze”, które według niego nie ma stanowić rodzaju „kreatywnej destrukcji”, lecz raczej potężnego impulsu, który będzie zdolny pobudzić całą gospodarkę do odzyskania wigoru. Jakkolwiek by nowych propozycji nie nazwać, sprowadzają się one do równie często stosowanych, co rzadko przynoszących pozytywne efekty recept wyrastających wprost z keyenesizmu.
Powodzenie koncepcji reagowania na kryzys przy pomocy zwiększonych wydatków publicznych ma swoje źródło w mylnej interpretacji sposobu, w jaki Stany Zjednoczone wyszły z wielkiego kryzysu. Zgodnie z najczęściej spotykaną, lecz niestety bardzo mylną diagnozą, USA wyszły z tarapatów głównie dzięki wielkim programom inwestycji publicznych Roosevelta, który działał zgodnie zaleceniami Lorda Keynesa. Rzadko kiedy wspomina się o tym, że efekty polityki autora koncepcji Nowego Ładu były opłakane i wpędziły kraj w jeszcze większe tarapaty. Faktyczną odmianę przyniósł ze sobą dopiero koniec wojny i uzyskany przez USA status superpotęgi, która swoją polityką monetarną zdolna była zrekompensować sobie karygodne błędy epoki Roosevelta.

Państwo reanimujące gospodarkę
Na świecie nie brak dziś ekonomistów i polityków, którzy widzieliby siebie w roli kolejnych Rooseveltów, Keynesów, a w szczególności Marshallów, którzy projektują wizjonerskie plany odbudowy. Potrzeby większości gospodarek są dziś jednak zdecydowanie dużo bardziej prozaiczne i nie wiążą się z żadnym nowym planem Marshalla, Nowym Zielonym Ładem czy też wielkim resetem.
Najczęściej sądzi się, że kryzys tworzy sytuację bez wyjścia, w której tylko państwo może zadziałać jako reanimator, który odpowiednią polityką fiskalną jest w stanie na nowo tchnąć życie w całą gospodarkę. O wiele bardziej skuteczne są jednak środki, po które Morawiecki i jego ministrowie wręcz z definicji nie sięgają, a które stosowane są coraz częściej na całym świecie. Polska jest naprawdę jednym z niewielu krajów, które nie zdecydowały się na obniżkę VAT-u dla najbardziej poszkodowanych branż, choć miała na podjęcie takiego kroku zielone światło od Komisji Europejskiej. Zmiany w matrycy VAT dotyczyły korekt, które zaplanowano jeszcze przed pojawieniem się koronawirusa i w rezultacie cały sektor hotelarsko-restauracyjny stoi dziś na krawędzi bankructwa. Gdzieniegdzie rządy decydują się nawet na obniżki stawek PIT i CIT, lecz niestety w Polsce trudno liczyć na taki gest, nie wspominając już o choćby powstrzymaniu się od wprowadzania kolejnych regulacji i podatków. Organizacje przedsiębiorców i pracodawców apelują już od dłuższego czasu do rządu, aby co najmniej na rok wstrzymał się z implementacją nowych przepisów, lecz ich prośby pozostają wciąż bez odpowiedzi.
Zgodnie z zapowiedziami premiera wkrótce poznamy podstawowe założenia tzw. uderzenia gospodarczego. Już przed jego ogłoszeniem można jednak śmiało zakładać, że nie będzie ono zawierało niczego zaskakującego, lecz stanowiło co najwyżej kontynuację dotychczasowych działań. Groźnie brzmiąca nazwa nie zmienia faktu, że w gruncie rzeczy rządy PiS pod względem gospodarczym są niezwykle zachowawcze względem status quo, jakie wykształciło się w III RP. Premier Morawiecki liczy zapewne, że Polsce uda się oprzeć „uderzenie” na funduszach unijnych, lecz te, wobec skandalicznych roszczeń Komisji Europejskiej, stanęły pod znakiem zapytania. Być może więc przedłużający się impas w tym zakresie mógłby ostatecznie przyczynić się do czegoś dobrego, gdyż wymusiłby na polskim rządzie konieczność dokonania naprawdę odważnych zmian.

Poprzedni artykuł
Następny artykuł

Najnowsze