Gdyby Polacy masowo nie łamali narzuconych przez władzę nadmiernych obostrzeń sanitarnych, nasza gospodarka byłaby dziś w o wiele gorszym stanie. Narodowa skłonność do kombinowania okazuje się w tego rodzaju sytuacji wręcz zbawienna.
Trwający od 28 listopada tzw. „etap odpowiedzialności” w walce z koronawirusem został nieoczekiwanie przedłużony aż do 17 stycznia. Stało się to zupełnie wbrew przyjętym wcześniej przez rząd kryteriom nakładania i luzowania obostrzeń według średniej liczby chorych z ostatnich 7 dni. Gdyby bowiem trzymać się ich ściśle, cała Polska powinna dziś być żółtą strefą, a wybrane powiaty czerwoną. Oznaczałoby to znaczne poluzowanie ograniczeń i przynajmniej częściowy powrót do normalności. Rzecznik rządu zapowiedział jednak właśnie, że rząd poważnie bierze pod uwagę przedłużenie „etapu odpowiedzialności” o kolejne tygodnie, co w praktyce oznacza, że taka decyzja już zapadła i zapewne aż do maja będziemy żyli w zupełnie bezpodstawnym reżimie ograniczeń.
Słowa bez pokrycia
Najbardziej irytujące w postawie rządu jest to, że nawet przyjęte przez siebie kryteria traktuje z całkowitą dowolnością. Oficjalnie wielkie wyrzeczenia, do jakich zmusza wszystkich obywateli, mają pomóc jak najszybciej uporać się z pandemią. Jaką jednak nadzieję na zniesienie obostrzeń mogą mieć Polacy w sytuacji, gdy zachowanie rządu nie daje absolutnie żadnej gwarancji, że zapowiedzi zostaną spełnione? Nim skończyła się druga fala zachorowań, politycy PiS zaczęli ostrzegać już przed trzecią i czwartą falą i przekonywać, że najgroźniej robi się właśnie w momencie, gdy liczba zakażeń zaczyna spadać (!), bo wtedy może nastąpić nagły skok zachorowań.
Dla wszystkich jest już absolutnie jasne, że koronawirus nie jest tak groźny jak pierwotnie zakładano i niesie ze sobą śmiertelność bardzo odległą od pierwotnie wskazywanego poziomu 5 proc. Nie lekceważąc powagi powikłań, które wiążą się z chorobą przezeń wywoływaną, władzom już dawno uciekła perspektywa realnej oceny kosztów zamykania całych sektorów gospodarki. Z perspektywy warszawskich gabinetów ministerialnych może się wprawdzie wydawać, że utrzymywanie skrajnych ograniczeń to zaledwie kwestia zrekompensowania ich skutków kolejnymi tarczami antykryzysowymi, gdyż na horyzoncie dzięki szczepionkom pojawiło się już światełko w tunelu, lecz w praktyce sytuacja jest o wiele bardziej poważna. Dziesiątki tysięcy osób prowadzących własną działalność z najbardziej dotkniętych branż jest już na granicy wytrzymałości. W wielu wypadkach sytuacja przypomina dawny przednówek, na który przypadało wyczerpywanie się zgromadzonych na zimę zapasów. Restauratorzy, właściciele kawiarni, hoteli czy też siłowni z niepokojem wypatrują sezonu letniego, gdyż tylko wyższe temperatury dają realną szansę na to, że rząd przestanie gnębić obywateli całkowicie nadmiarowymi środkami ostrożnościowymi. Czy jednak zarobek z lata pozwoli wytrwać do kolejnego przednówka?
Polacy za swoją skłonność do obchodzenia przepisów i nierespektowania zaleceń władzy bywają często ganieni i zestawiani z przedstawicielami innych narodowości, dla których przepisy stanowią wręcz świętość. W naszej trudnej historii umiejętność omijania prawa była jednak nierzadko kwestią przeżycia i dlatego nie powinno dziwić to, że w obecnych warunkach skłonność do nieposłuszeństwa względem władzy okazuje się być wręcz cnotą.
Podhale daje przykład
W całym kraju rośnie liczba przypadków odmowy stosowania się do narzuconych ograniczeń ze strony poszkodowanych przedsiębiorców. Początkowo protesty miały miejsce w Warszawie jeszcze w czasie pierwszej fali zachorowań, obecnie akcja sprzeciwu ma charakter bardziej rozproszony i dotyczy całego kraju. Bunt najbardziej nasila się na Podhalu, które o tej porze roku tradycyjnie gościło zawsze tysiące turystów. W tym roku turyści przybyli, lecz absurdalne przepisy zakazują im korzystania m.in. z wyciągów narciarskich. Lokalna inicjatywa „Góralskie Veto” zapowiada, że zamierza upomnieć się o wolność nie tylko na Podhalu, ale także w całej Polsce.
Buntujący się przedsiębiorcy z obszarów górskich mogą być pewni, że będą mieli za sobą wielu zwykłych ludzi, dla których wizja zimowych ferii bez możliwości skorzystania z normalnych rozrywek, służących skądinąd zdrowiu, jest zupełnie niezrozumiała. Swoimi masowymi wyjazdami w góry Polacy pokazali zresztą wyraźnie, że perspektywa panicznego lęku przed koronawirusem jest im obca i nie zamierzają rezygnować z normalnego życia w imię walki z chorobą, która okazała się mieć daleko mniejszą siłę rażenia niż pierwotnie przedstawiano.
Przed rządem stoi więc nie lada wyzwanie, gdyż będzie musiał skonfrontować się z akcją masowego obywatelskiego nieposłuszeństwa. Służby mundurowe mogą zwyczajnie nie poradzić sobie z tak dużą liczbą przypadków naruszenia obowiązujących przepisów. Pomocne w nadchodzącej batalii mogą się także okazać orzeczenia sądów, które być może zakwestionują legalność zakazów prowadzenia działalności gospodarczej. Niedawno Wojewódzki Sąd Administracyjny w Opolu orzekł w sprawie pewnego fryzjera, że żaden organ państwowy nie powinien wkraczać w materię stanowiącą istotę wolności gospodarczej gwarantowanej w konstytucji RP. Wspomniany przedsiębiorca został ukarany grzywną w wysokości 10 tys. zł za ostrzyżenie klienta w czasie lockdownu. Wyrok w tej sprawie może przynieść ważny rezultat dla dziesiątek tysięcy takich osób jak on, gdyż w gruncie rzeczy wszystkie przepisy ograniczające działalność gospodarczą w imię walki z pandemią nie mają stosownego ugruntowania w polskim prawie.
Lekarstwo gorsze niż choroba
O ile pierwsze ograniczenia nakładane w czasie pierwszego lockdownu można było w jakimś sensie uzasadnić jako działania nadzwyczajne i nie posiadające precedensu w związku z zupełnie nadzwyczajną sytuacją, o tyle obecne rzucanie kłód pod nogi biznesu to już działanie zwyczajnie szkodliwe i bezpodstawne. Zapobieganie rozprzestrzenianiu się koronawirusowi jest oczywiście konieczne, lecz stosowane środki zaradcze nie mogą być bardziej niszczące niż sama choroba. W obecnej sytuacji dochodzi zaś do tego, że większą tragedię niż liczba zgonów i zachorowań wywołuje pozbawianie ludzi środków do życia poprzez wymuszona likwidację ich miejsc pracy.
Wypada mieć nadzieję, że iskra obywatelskiego nieposłuszeństwa, która pojawiła się na Podhalu roznieci większy płomień w całej reszcie kraju. Pandemia koronawirusa stanowi bezprecedensowy przykład zupełnego niedopasowania stosowanych środków zaradczych do realnego zagrożenia i wycofanie się z najbardziej szkodliwych przepisów jest potrzebne praktycznie od zaraz. „Dobra zmiana” swoimi decyzjami manifestuje niewytłumaczalną wręcz chęć złożenia w rytualnej ofierze nawet setek tysięcy rodzimych biznesów, które nie obronią się same o ile nie pomogą im w tym zmęczeni ograniczeniami obywatele.
Polski sektor małych i średnich przedsiębiorstw powinien być czysto teoretycznie prawdziwym oczkiem w głowie obecnej władzy, która przecież wygrywała dwukrotnie wybory hasłami obrony narodowego interesu przed zakusami zagranicznego kapitału. Dziś rząd ma do zaoferowania jedynie finansowe tarcze, które mogą co najwyżej przedłużyć nieco agonię padających interesów. Wycofanie się z obostrzeń musi nastąpić w trybie natychmiastowym, inaczej wyrządzone zostaną nieodwracalne szkody w sektorze małych i średnich przedsiębiorstw, który stanowi jeden z filarów polskiej gospodarki. Fala upadłości w gastronomii, turystyce czy też kulturze może zatruć całą gospodarkę i wywołać efekt domina. Władze balansują na granicy ogromnego ryzyka, choć zachowują się tak, jakby w ogóle nie były tego świadome.