Znaczenie przegranej Donalda Trumpa w wyborach prezydenckich wychodzi daleko poza spór personalny i pytanie o to, która z dwóch partii będzie rządziła USA. Istotą jest wygrana opcji ideowej, za którą skrywają się interesy ekonomiczne wprowadzające świat, a wiec nas wszystkich, w erę neofeudalizmu. To również odpowiedź na pytanie o to, dlaczego korporacyjny biznes przekroczył granicę dzielącą go od świata polityki.
Gigantyczne straty
Portal Business Insider poinformował o paradoksalnym rezultacie zaangażowania wielkiej przedsiębiorczości w wielką politykę. „W trakcie dwóch sesji nowojorskiej giełdy rynkowa kapitalizacja platform sieciowej komunikacji straciła łącznie 51,2 mld dolarów”. Straty Facebooka zamknęły się kwotą 47,6 mld dolarów, a Twittera – 3,5 mld dolarów. Powód również jest wspólny: obie platformy zadecydowały o blokadzie konta jednego człowieka. Zresetowanym użytkownikiem jest 45. prezydent Stanów Zjednoczonych Donald Trump.
Według gigantów IT powodem blokady jest, cytując za Business Insider, „negatywna reakcja władz amerykańskich na rolę, którą Trump odegrał w dramatycznych wydarzeniach 6 stycznia”. Chodzi oczywiście o tragiczny w skutkach protest na Kapitolu, podczas którego oburzona część opinii publicznej wyraziła swoją niezgodę na sfałszowanie wyborów prezydenckich.
Dla przypomnienia, nowa administracja i demokratyczna większość w Izbie Reprezentantów okazały oburzenie, wszczynając procedurę impeachmentu, czyli odsunięcia od obowiązków prezydenta, który i tak do 20 stycznia ma przekazać Biały Dom następcy. Facebook i Twitter uzasadniły swoją decyzję obawami przed „powtórną falą przemocy”, którą ich zdaniem mogłaby wywołać sieciowa aktywność Donalda Trumpa. Chodzi jednak raczej o protest 75 mln Amerykanów, którzy na niego głosowali. To dokładnie połowa dorosłej populacji USA, a w każdym razie obywateli uprawnionych do głosowania, którzy zechcieli korespondencyjnie lub naocznie udać się do urn wyborczych.
O motywach obu platform za chwilę. Pomówmy o skutkach, które okazały się negatywne z finansowego punktu widzenia. Decyzja o blokadzie Trumpa bardzo nie spodobała się inwestorom.
Podczas giełdowych sesji 11 i 12 stycznia akcje Facebooka straciły odpowiednio 4 i 2,2 proc. wartości. Inwestorzy zaczęli pozbywać się udziałów w platformie, obawiając się masowego odpływu użytkowników w proteście przeciwko decyzji zarządu korporacji.
W tym samym czasie cena akcji Twittera obniżyła się z tych samych powodów o 6,4 i 2,4 proc. Analitycy giełdowi uspokajają, nazywając gwałtowną wyprzedaż sytuacyjną reakcją. Nie obniżyli więc średniookresowych prognoz wartości sieciowych gigantów, zapewniając, że po pewnym czasie powrócą do wysokiego poziomu.
Podobne wahania, choć w mniejszym stopniu, dotknęły inne korporacje wirtualnej gospodarki. Straciły więc także Apple i Google. Zniżki objęły Amazon, który wypowiedział usług sieci Parler, na którą gremialnie przenieśli się sympatycy zablokowanego Trumpa.
Kończąc ten wątek, w połowie stycznia akcjami Facebooka i Twittera handlowano na giełdzie w cenie o 8 i 12 proc. niższej niż na początku miesiąca. Mimo to technologiczne firmy podjęły ryzykowną grę grożącą kolosalnymi stratami.
Zastanawia więc kwestia, dlaczego wielki biznes zdradził swojego dobroczyńcę? Mało który prezydent, a już z pewnością żaden demokrata nie uczynił dla korporacji tyle, ile zrobił Donald Trump.
Dobroczyńca
„Był efektywny jak mało który polityk”, takie opinie słychać z gospodarczej areny USA. „Może tylko łamał stereotypy partnerskich relacji i nie doprowadził swoich planów do końca”, dodają przedsiębiorcy w sondzie telewizji Fox News.
Przez większość kadencji wielki biznes oklaskiwał Trumpa i nie przestał nawet podczas pandemii. Przyczyną był wielki projekt ekonomiczny prezydenta, który przyniósł niebywałe korzyści przedsiębiorczości i społeczeństwu. Po pierwsze, Trump powołał biznesowe rady doradcze, które wskazywały na słabe punkty gospodarki i rozwiązań regulacyjnych. Zasiedli w nich wszyscy wielcy – od dyrektorów banku JP Morgan po Walmart. Po drugie, w takim partnerstwie publiczno-prywatnym wykuło się największe dokonanie ekonomiczne prezydenta. Mowa o kluczowej reformie podatkowej (ustawa Tax Cuts), która rozpędziła wzrost PKB do prędkości, o której nawet nie mógł pomarzyć Barack Obama. Za poprzednika Trumpa w Białym Domu wszystkie parametry rozwojowe USA, mówiąc potocznie, „siadły”.
Tymczasem ustępujący obecnie prezydent już w III kwartale 2017 r. mógł się pochwalić wzrostem PKB o 3 proc., co przywróciło USA miejsce lidera zachodniej gospodarki. Zbliżone tempo utrzymał do samej pandemii.
Wystarczyło, że prezydent obniżył stawkę podatku korporacyjnego z 35 do 21 proc., wywołując pozytywny efekt makroekonomiczny, a co najważniejsze niewidziany od dawna boom na Wall Street.
Ceny akcji poszybowały w górę, zaś wskaźnik Dow Jones obejmujący notowania firm IT nawet o kilkadziesiąt procent. Liczba transakcji giełdowych w latach 2017-2019 wzrosła o 55 proc. osiągając w przypadku najbardziej prestiżowego S&P 500 rekordowy pułap 806,4 mld dolarów w ciągu roku.
Jednak reforma to nie tylko fantastyczny zysk wielkich firm. To także wolne środki, dzięki którym korporacje dokonywały ogromnych transakcji własnościowych inwestując w nowe działy oraz technologie. Słowem Trump stał za cudem know how wirtualnej gospodarki, ale także nowymi fabrykami sektora realnego przemysłu. Doprowadził przecież do największej repatriacji kapitałów inwestowanych za granicą. To tyle o krytyce protekcjonizmu i wojny handlowej z Chinami.
W opinii głównego stratega rynkowego firmy konsultingowej National Security Corp Arta Hogana „reforma podatkowa dała amerykańskiemu biznesowi przewagę w skali całego świata”. I nie tylko, przynosząc nowe miejsca pracy.
Rynek zatrudnienia pobił takie same rekordy jak giełdowe wzrosty. Dzięki kolejnej ustawie Jobs Act bezrobocie spadło do minimalnego poziomu 3,5 proc., którego Ameryka nie zaznała od czasu reagonomiki lat 80. XX w. Tylko w 2018 r. przemysł zatrudnił prawie 400 tys. nowych pracowników. Mało kto wie jednak, że podobne skutki, tyle że w sferze ubezpieczeń zdrowotnych, miało przynieść zablokowanie socjalistycznego projektu znanego jako Obamacare. Słuszny w założeniu pomysł objęcia świadczeniami medycznymi jak największej liczby Amerykanów uderzył jednak w fundament USA – klasę średnią. Faktycznie, dzięki Obamacare liczba mieszkańców pozbawionych polis zdrowotnych zmalała z 48 do 28 mln osób, jednak gigantyczne koszty ich ubezpieczenia wzięło na siebie gros korzystających dotychczas z odpłatnego systemu opieki zdrowotnej.
Zamiast tego Trump zaproponował stopniowe znoszenie regulacji poprzednika, w zamian oferując jednak cenę pakietu dostosowaną do możliwości finansowych najmniej zamożnych Amerykanów. Realizację programu Trumpa uniemożliwiła demokratyczna obstrukcja w Kongresie.
Ostatnią z wielkich, acz najgwałtowniej krytykowanych inicjatyw 45. prezydentury było zaostrzenie polityki imigracyjnej. Decyzja przyniosła tyleż pozytywne skutki na rynku pracy, co w sferze bezpieczeństwa. Pomogła ograniczyć narkotykowy przemyt.
Mimo kontrowersji, fali krytyki, a przede wszystkim bojkotu Partii Demokratycznej, amerykański biznes podpisał się obiema rękami pod wszystkimi punktami strategii gospodarczej i finansowej prezydenta, zwanej przez analogię do reaganowskiego cudu efektem Trumpa.
Gdy zadziałała reforma podatkowa, prezydenta obsypywali pochwałami wszyscy wielcy. Biały Dom gościł prezesa największej sieci handlowej Walmart Dougha McMillona oraz dyrektora generalnego Apple’a Tima Cooka, o prezesach Forda, IBM i Exxon Mobil nie wspominając. Sektor realnej gospodarki najdłużej stał u boku Trumpa.
Jeszcze późną jesienią ubiegłego roku, w toku zaciętej kampanii wyborczej prezydenta popierała Izba Przemysłowo-Handlowa USA i stanowe zrzeszenia przedsiębiorców. Nikt nie zrobił tyle wspaniałych rzeczy dla Amerykanów, mówili publicznie jeden przez drugiego, mając oczywiście na myśli swoje banki, koncerny i korporacje.
Na tym również nie koniec, bowiem o ile strategia pierwszej kadencji była dedykowana giełdowym gigantom, to plan drugiej kadencji Trumpa zakładał zwrot ku małemu biznesowi.
Podział był prosty. Rozdział I: „Nowe miejsca pracy”; rozdział II: „Zmniejszenie zależności od Chin”. Obie części były ściśle powiązane. Zakładały znaczące obniżenie podatków dla klasy średniej i ogromne wsparcie stymulujące mały biznes. Trump był autorem hasła „Milion nowych podmiotów gospodarczych”. Pomocy mogło się także spodziewać całe spektrum firm produkujących towary i usługi w Stanach Zjednoczonych. Wyjątkiem miał stać się biznes korzystający z chińskiego rynku pracy w zlokalizowanych tam zakładach.
Jednak Biały Dom uważał za klucz powodzenia totalną deregulację rynkową. Jak można przeczytać w agendzie gospodarczej drugiej kadencji, miała „oznaczać koniec biurokratycznego znęcania się instytucji rządowych nad aktywnością obywatelską w sferze gospodarczej, a szczególnie nad małym biznesem”.
Wstęp już był. Trump znacznie ograniczył wydatki budżetu federalnego marnotrawione tak na bezużytecznych urzędników, jak i na niecelowe programy pomocowe. Ostatnie nie przynosiły zakładanej aktywizacji ani poprawy statusu edukacyjnego oraz socjalnego. Odwrotnie wręcz, konserwowały nierówności ekonomiczne Ameryki. Jeśli więc porównać programy ekonomiczne Trumpa i Bidena, wyraźnie widać różnice pomiędzy ofertami wolności i równych szans gry rynkowej, a odgórnego uszczęśliwiania. Głównie przez rozdawnictwo prowadzące do umyślnego zniszczenia biznesowej kreatywność, co ma przekształcić Amerykanów w odbiorców pomocy państwowej.
Era neofeudalizmu
Socjologia i teoria ekonomii z rozbawieniem przyjmują postulat o możliwości wyraźnego rozdzielenia biznesu i polityki. To niemożliwe, dlatego że politycy decydują o regulacjach prawnych biznesu. I odwrotnie, to biznes jest dawcą środków, którymi dysponuje państwo, a więc politycy.
Problem w tym, że dotychczas przedsiębiorcy pukali do partyjnych drzwi. Jak pokazuje przykład Facebooka i Twittera w obejściu z prezydentem supermocarstwa, właśnie nastąpiła zamiana ról. Obie platformy należące do głównych beneficjentów strategii gospodarczej Donalda Trumpa blokując jego konto opublikowały komunikat powołujący się na negatywną reakcję wielkich korporacji po zajściach na Kapitolu. To nie do końca prawda, bo jak wskazuje chronologia, sieciowy ostracyzm Trumpa w połączeniu z próbą impeachmentu uruchomił biznesowy wyścig potępienia. To był właściwy zamach stanu.
Otóż w USA tworzy się zupełnie nowy układ społeczny, nazywany nie bez racji neofeudalizmem. W klasycznej definicji tego ustroju opracowanej przez francuskie oświecenie władza należała wówczas do dwóch grup społecznych: stanu pierwszego, obejmującego duchowieństwo oraz drugiego, szlachetnie urodzonych służących zbrojnym ramieniem panującego porządku. Reszta społeczeństwa, czyli plebs i chłopstwo było pozbawione praw.
„American Thinker” opierając się na badaniach politologa Joela Kotkina twierdzi, że Stany Zjednoczone zostały poligonem doświadczalnym feudalizmu XXI w. Role dwóch uprzywilejowanych grup mają do odegrania korporacyjny biznes rządzący gospodarką i lewicowa inteligencja sprawująca ideowy rząd dusz.
Dlaczego neofeudalizm? Ponieważ globalistyczna wersja kapitalizmu osiągnęła już swoje apogeum i dalej ani rusz, o czym świadczą kryzysy z coraz większą częstotliwością wstrząsające światową gospodarką, a więc jej stabilnością. Konsumpcji posunąć dalej już nie można. Ponadnarodowe korporacje wytwarzają tyle dóbr i usług, że podaż dawno przekroczyła popyt. Globalizacja nie ma również pomysłu na następny, wyższy etap własnego rozwoju, a to oznacza regres.
Na marginesie, epidemia COVID-19 jest prawdziwa, natomiast dla globalnego kapitalizmu ograniczenie nadprodukcji to manna z nieba. Właśnie dlatego konserwatywni teoretycy polityki symbiozę lewicowej ideologii z korporacyjnymi interesami nazywają neofeudalnym „oligarchicznym dryfem”. Pomysłem na przedłużenie regresywnej globalizacji.
Z gospodarczego punktu widzenia technologiczne giganty dążą do drenażu zasobów i przejęcia zysków realnego przemysłu. Kapitał już wycieka z koncernów energetycznych, samochodowych i metalurgii do sfery IT, mediów i rozrywki. To tam powstają współczesne odpowiedniki monopoli przełomu XIX i XX w.
Wzmocniona regulacja państwowa, którą proponują socjaliści z Partii Demokratycznej, nie zagraża nowej gospodarce, o ile nie naruszy kartelowej zmowy monopoli IT. Zniszczy natomiast sektor realnej produkcji, od budownictwa, po rolnictwo. Zamiana ról dotyczy również kolejności uprzywilejowanych klas. Feudalne duchowieństwo ewoluowało w klasę ekspercką. To prawnicy, konsultanci, dziennikarze, a raczej mieszanka ideologów i propagandystów, wreszcie politycy. Ich wspólnym zadaniem, decydującym o miejscu w społeczeństwie, jest obsługa właścicieli globalnej, wirtualnej gospodarki, nowych feudałów.
Warunkiem jest „atomizacja” narodowych państw, które mogłoby się im przeciwstawić. To nie żarty, skoro piewca „Końca Historii” Francis Fukuyama pisze trwożne rozprawy naukowe, pytając: „Jak uratować demokrację przed technologiami?”
Wbrew pozorom tematem nie jest zagrożenie ludzkości sztuczną inteligencją (jeszcze nie), tylko polityczny monopol korporacji technologicznych silniejszy od konstytucyjnych instytucji, takich jak prezydent USA, o Kongresie nie wspominając.
Wyjście jest i to banalne. Potrzebna jest demonopolizacja sfery technologicznej i dekoncentracja zgromadzonego tam kapitału. Niebezpieczeństwo dostrzegł Donald Trump i dziś płaci za to straszną cenę. Pierwszy spróbował stawić opór korporacjom IT, a program jego drugiej kadencji miał zrównoważyć chorą na przerost globalizację. Właśnie dlatego „American Thinker” człowieka oplutego jako prawicowego reakcjonistę nazywa rewolucjonistą. Nie chodzi o znaczenie słowa „rewolucja”, które nadają socjaliści Bernie Sanders lub ideolożka poprawności politycznej, rasowej równości i władzy mniejszości Kamala Harris. Trump położył fundament pod dobrobyt wszystkich Amerykanów, bez podziału na lepszych i gorszych, czyli bogatych oraz biednych.
Czym innym można nazwać ożywienie korporacyjnego i małego biznesu oraz politykę protekcjonistyczną, które przywróciły USA prawie 1 bln dolarów kapitału inwestowanego za granicą i setki tysięcy miejsc pracy?
Tyle że w ten sposób prezydent stał się największą przeszkodą w zdobyciu władzy przez neofeudalistów. Wielkim korporacjom, na czele z technologicznymi nie jest potrzebna rewolucja dobrobytu Trumpa w skali Ameryki. Ponadnarodowy biznes po turbulencjach pandemii chce na nowo skonfigurować globalny układ gospodarczy i finansowy, otwierając świat na swoją ofertę. Do tego potrzebna jest władza.
W tym celu sektor IT zawarł umowę z demokratami, przekazując USA w ich ręce. Jeśli spojrzymy na program ekonomiczny Joego Bidena, łatwo dostrzeżemy, że ma pozbawić Amerykę realnego przemysłu. Ekologiczna, zielona gospodarka wraz z wycofaniem dotacji dla koncernów energetycznych podetnie każdą produkcję.
Na rynku pozostaną korporacje typu Facebook, Amazon i Apple, które ograniczą się do wirtualnego handlu towarami z Chin i każdego innego miejsca świata, tylko nie wyprodukowanych w USA. Bezrobotni Amerykanie staną się biorcami pomocy federalnej, do której Biden przygotowuje rozdęty budżet. Chce to osiągnąć zwiększając z powrotem podatki dla biznesu. Największe koszty poniosą jednak rodzinne i małe firmy oraz klasa średnia. Zostaną unicestwione. Natomiast międzynarodowe koncerny odbiją sobie straty, rozciągając macki e-handlu na cały świat.
Jeśli chodzi o ludzi, po wydarzeniach 6 stycznia magazyn „The New Yorker” nazwał sympatyków Trumpa „białymi rasistami pragnącymi w walce z nowym powrotu przeszłości”. Jednak sam napisał bodaj najlepszą definicję dramatycznego protestu w obronie Donalda Trumpa.
„Stoją za nim murem ludzie, którzy mówią: spójrzcie na nas, jesteśmy i domagamy się przywrócenia statusu materialnego i poziomu życia, które chcą nam odebrać demokraci”.
Takie miejsce w społeczeństwie milionom ubogich i bezrobotnych przywróciła strategia gospodarcza Trumpa. Czyż można się dziwić, że protestują, bo nie chcą być pariasami? Plebsem i chłopstwem bez żadnych praw? Po to wielki biznes wszedł w politykę. Dlatego korporacje wraz z lewicą budują feudalizm na miarę globalizacji XXI w.