Z tanim pieniądzem jako remedium na kryzys gospodarczy jest trochę jak z leczeniem depresji alkoholem. Na krótko pojawia się polepszenie nastroju, ale później „pacjent” stosujący taką terapię ma kaca i jeszcze większą depresję.
Podczas poprzedniego kryzysu w 2009 r. szwedzki bank centralny Riksbank wprowadził faktycznie ujemną stopę procentową. Stopa depozytowa wyniosła – 0,25 proc. Oznaczało to, że banki komercyjne zostały zmuszone do płacenia za prawo trzymania pieniędzy w banku centralnym. W założeniu miało to skłonić je do tego, aby chętniej pożyczały pieniądze przedsiębiorcom i ludziom. Nie była to nowość. Zdarzało się to w poprzednich latach, przede wszystkim w Szwajcarii i Japonii, które borykały się z problemami zbyt silnych własnych walut. Ich gospodarki były tak stabilne, że inne państwa lokowały w ich walucie swój kapitał, przyczyniając się do wzrostu kursu. Teraz praktycznie cała Europa (także Polska) zmierza w kierunku ujemnych stóp procentowych. Cel jest prosty: zmusić właścicieli kapitału albo do inwestycji, albo do akceptacji, że tracą pieniądze na lokatach, raz z powodu inflacji, dwa z powodu konieczności poniesienia opłat bankowych. W Polsce już dwa banki każą sobie płacić za trzymanie w nich pieniędzy. W krajach Unii Europejskiej to już norma. Europejski Bank Centralny ujemną stopę procentową -0,1 proc. wprowadził w 2014 r. W odpowiedzi Szwajcaria wprowadziła u siebie -0,25 proc., aby uniknąć wzmocnienia franka szwajcarskiego względem euro. Rozpoczęła się licytacja „w dół”. Urzędnicy nie lubią silnych walut. Kojarzą im się one ze stagnacją gospodarczą i niższym eksportem. Sprawa jest jednak bardziej skomplikowana, bowiem przy drogim pieniądzu wymuszane są innowacje. Doskonale widać to było na przykładzie Niemiec Zachodnich w XX wieku. Silna marka nie przeszkodziła im stać się eksportową potęgą, właśnie z powodu innowacyjności eksportowanych dóbr. Obecnie (marzec 2021 r.) oficjalne stopy ujemne mają tylko trzy kraje na świecie: Japonia, Dania i Szwajcaria. W rzeczywistości, jeżeli uwzględnić inflację, to takich krajów jest już kilkadziesiąt – w tym Polska.
Niebezpieczne lekarstwo
Z tanim pieniądzem jako remedium na kryzys gospodarczy jest trochę jak z leczeniem depresji alkoholem. Na krótko pojawia się polepszenie nastroju, ale później „pacjent” stosujący taką terapię ma kaca i jeszcze większą depresję. Potrzebuje więc kolejnej porcji polepszacza nastroju, aż kończy zrujnowany na obrzeżach życia społecznego. Tani pieniądz przestał odgrywać swoją rolę. W odpowiedzi na demotywację ludzi do gromadzenia pieniędzy w rodzimej walucie zaczął się wyścig po aktywa trwałe. Stąd globalny wzrost cen nieruchomości. Także ogromny wzrost popytu na kryptowaluty takie jak bitcoin jest właśnie odpowiedzią na brak odsetek w bankach lub wręcz konieczność ponoszenia kosztów trzymania w nich pieniędzy.
W odpowiedzi zwolennicy niskich stóp procentowych wprowadzili jeszcze większy druk pustego pieniądza. Nosi on nazwę „helicopter money”, czyli pieniądze zrzucane z helikoptera. Chodzi o jawne finansowanie deficytów rządowych przy pomocy polityki pieniężnej. Krótko mówiąc, państwo, wydając pieniądze, stara się wspierać koniunkturę lub ją rozruszać. Tego typu działania są bardzo ryzykowne, dlatego, że rządy nigdy dobrze nie wydają pieniędzy. Rozpychając się w gospodarce, w krótkich okresach mogą amortyzować w ten sposób kryzys lub spowolnienie gospodarcze. W dłuższej perspektywie taki system musi doprowadzić do globalnego kryzysu. Twórca tej teorii państwowej interwencji, brytyjski ekonomista John Maynard Keynes (1883-1946), gdy wykazywano mu, że w dłuższej perspektywie polityka ekonomiczna według jego rekomendacji prowadzi do kryzysu, zbywał malkontentów twierdzeniem, że „w dłuższej perspektywie wszyscy jesteśmy martwi”.
Rachunek płacą najbiedniejsi
Paradoksalnie rachunek za politykę wspierania inflacji (tani pieniądz, niskie stopy procentowe) płacą najbiedniejsi. Jeżeli ktoś bowiem ma firmę, nieruchomości lub papiery wartościowe (akcje, obligacje zabezpieczające przed inflacją) nie ponosi kosztów polityki taniego pieniądze. Nawet więcej, dzięki tej polityce jeszcze bardziej się bogaci. To zaś prowadzi do rozwarstwienia majątkowego społeczeństwa. W 2019 r. amerykański miliarder z sektora finansów Ray Dalio opublikował w internecie tekst „Dlaczego i jak należy zreformować kapitalizm”. „Myślę, że większość kapitalistów wie, jak dobrze podzielić ciastko, a większość socjalistów nie wie, jak je upiec. Ale teraz jesteśmy na etapie, w którym ludzie różniący się ideologicznie albo będą współpracować, żeby wspólnie przeprojektować system i równo dzielić dobrze upieczone ciasto; albo będziemy mieli wielki konflikt i jakąś formę rewolucji, która dotknie większość i sprawi, że ciastko będzie mniejsze” – twierdzi Dalio. W skrócie uważa on, że obecna polityka niskich stóp procentowych musi zostać skontrowana większymi podatkami dla najbogatszych i redystrybucją albo dojdzie do rewolucji, która sprawi, iż wszyscy staną się biedniejsi.
Oprócz taniego pieniądza swoje robią też innowacje, które powoli wypychają ludzi z najprostszych prac. Najlepiej to widać nawet już w Polsce, gdzie w supermarketach jest coraz więcej samoobsługowych kas i coraz mniej kasjerów. Ludzie z dołów gospodarczego „łańcucha pokarmowego” nie mają korzyści z taniego pieniądze, bo banki nie dają im kredytów. Takie korzyści mają bogacze – stąd też w epoce taniego pieniądza rosną nie tylko wartości nieruchomości, ale również rekordy biją indeksy giełdowe. „Jeśli jesteś jednym z tych, którzy mają pieniądze lub dobre pomysły na zarabianie pieniędzy, możesz mieć ich jeszcze więcej, więcej niż potrzebujesz, ponieważ pożyczkodawcy chętnie ci je udostępnią, będą między sobą o to konkurować. Z drugiej strony, jeśli nie jesteś w dobrej kondycji finansowej, nikt ci nie pożyczy lub nie zainwestuje w ciebie, a rząd nie pomoże, ponieważ takich rzeczy nie robi” – tłumaczył Ray Dalio.
Doskonale było to widać w ubiegłym roku, gdzie pandemia wcale nie spowodowała długotrwałej bessy na największych rynkach kapitałowych.
Tani pieniądz ma też taką wadę, że pozwala wegetować wielu biznesom, które przy „normalnej” gospodarce szybko by splajtowały. Takie firmy, które nie mają rentowności, wypadłyby z rynku, gdyby kapitał był droższy. Istnienie firm – zombi ogranicza wzrost wydajności pracy w gospodarce.
Last but not least, tanie pieniądze dla rządów oznaczają większe i głupsze zadłużanie państw. Argentyna, kraj, który w ostatnich dekadach kilka razy bankrutował (czyli odmawiał spłacania swoich zobowiązań), wciąż potrafi sprzedać jakieś obligacje na rynku. W 2017 r. sprzedał 100-letnie obligacje (sic!), co biorąc pod uwagę wiarygodność emitenta, zszokowało świat.
Bankierzy i biurokraci nie zamierzają z polityki taniego pieniądza zrezygnować. Mają już nawet „winnego” kryzysów. To ci, którzy wyciągnęli pieniądze z systemu bankowego i trzymają w domu gotówkę. Unikają w ten sposób „zachęt” w postaci opłat za trzymanie pieniędzy w bankach. Dlatego biurokraci z UE i bankierzy forsują likwidację gotówki jako środka płatniczego. Ma to w założeniu również pomóc w walce z przestępczością. Na szczęście w Polsce na razie nie ma możliwości i przyzwolenia społecznego na likwidację gotówki. Nie wiadomo jednak, czy naciski nie będą się wzmagać. Na razie szef polskiego NBP prof. Adam Glapliński publicznie wystąpił w obronie gotówki, wchodząc w spór z ministrem finansów w rządzie Mateusza Morawieckiego Tadeuszem Kościńskim. „NBP stoi na stanowisku, że każdy z nas ma prawo podjąć decyzję, w jaki sposób gromadzi oszczędności, w formie gotówki, na rachunkach w banku, czy w jeszcze innej formie. Każdy ma prawo wpłacać pieniądze do banków oraz je z nich wypłacać” – przekonuje prof. Adam Glapiński. Poza kwestiami prywatności (gotówka nie pozwala śledzić, kto, co i gdzie kupuje) jest jeszcze kwestia bezpieczeństwa państwa. Postawienie tylko na walutę elektroniczną czyni państwo sparaliżowanym w wypadku dużego cyberataku.
Wygląda na to, że tani pieniądz będzie nam towarzyszył jeszcze przez lata. Aż do czasu, gdy jakieś rozwinięte państwo postanowi oprzeć swoją walutę na złocie. Taki pieniądz wymusi zmianę warunków gry, bo wreszcie będzie waluta, której wartości nie kreują dowolnie rząd i bankierzy. Na razie trzeba lokować pieniądze w czymś, co nie traci – tak jak obligacje, które uwzględniają inflacje czy nieruchomości.