Restauracje, puby, kluby, siłownie, salony kosmetyczne zaczęły działać w konspiracji. Co robią polscy przedsiębiorcy, aby przetrwać bezprawny lockdown?
W Polsce trwa wojna z przedsiębiorcami. Pod pretekstem walki z epidemią rząd Mateusza Morawieckiego wprowadził nielegalne zakazy prowadzenia działalności gospodarczej. Nielegalne, bo zgodnie z prawem, aby zakazać komuś prowadzenia legalnego biznesu, trzeba wprowadzić stan wyjątkowy (lub stan klęski żywiołowej). Tego rząd Morawieckiego nie chce robić, bo wówczas musiałby poszkodowanym „z automatu” wypłacać odszkodowania. A tak ci, którzy plajtują i tracą w wyniku bezprawnego zamykania gospodarki dorobek całego życia, muszą liczyć tylko na siebie. Dlatego powstał oddolnie ruch oporu przedsiębiorców. Niektórzy, jak Michał Maciąg, właściciel warszawskiego pubu PiwPaw, przy ul. Parkingowej, to prawdziwi przedsiębiorcy walczący. Nie respektuje on bezprawnych lockdownów rządu PiS i ośmiesza go na każdym kroku. Nie popiera żadnej partii. W publicznych wypowiedziach (np. dla internetowej telewizji Takt.tv) twierdzi, że nie bierze udziału w wyborach, bo nie chce uczestniczyć w cyrku. Na początku bieżącego roku zamienił lokal w Akademię Piwną i organizował szkolenia. Za 10 złotych można było szkolić się przy kuflu piwa i muzyce. Potem założył Muzeum Kapsli (są wywieszone w lokalu na ścianach), następnie był Basen Piwny, specjalnie utworzony na tę okazję – wylewano do niego przeterminowane piwo. Michał Maciąg próbował nawet zorganizować Pokaz Mody Pandemicznej. Ostatni jego pomysł natomiast to Pierwsza Warszawska Manufaktura Maseczek, której nadano imię prof. Andrzeja Horbana, słynnego doradcy premiera Mateusza Morawieckiego domagającego się wprowadzenia w Polsce stanu wyjątkowego i zamknięcia wszystkich Polaków w domach.
W przeciwieństwie do innych restauracji i klubów w Warszawie, które działają w konspiracji, właściciel PiwPaw śmieje się w twarze działającym w imieniu Morawieckiego oprawcom biznesu. W marcu dokonywano kilku nalotów na PiwPaw. Zatrzymywano alkohol, ponieważ właściciel nie zapłacił za nową koncesję. Jak tłumaczył, z poprzedniej zapłaconej, nie mógł korzystać. Oprócz tego bezpodstawnie, jak za czasów PRL-u, był kilkukrotnie pozbawiany wolności na 48 ha, pod absurdalnymi zarzutami. Sądy, na szczęście, odrzuciły wnioski o 3-miesięczny areszt dla właściciela PiwPaw.
Pozostali członkowie ruchu oporu przedsiębiorców nie rzucają władzy wyzwania aż tak jawnie. Działają według starego rosyjskiego przysłowia: „ciszej jedziesz, to dalej dojedziesz”. Praktycznie każde duże miasto ma dziś swoje gospodarcze podziemie.
Warszawa walczy!
W styczniu restauratorzy próbowali otwartego buntu. W całej Polsce otwierali lokale jawnie. Bezprawne szykany policji i sanepidu okazały się jednak na tyle skuteczne, że większość przedsiębiorców zrezygnowała z takiej formy łamania nielegalnych obostrzeń. Teraz mamy do czynienia ze zorganizowanym nieposłuszeństwem obywatelskim. W Warszawie działa kilkaset lokali otwierających się dla stałych klientów lub tych, których stali klienci przyprowadzili. Szczególnie aktywne są te, które mają więcej niż jedną salę i to niewidoczną z ulicy. – Całe miasto działa w podziemiu, tylko kilku najbardziej zadziornych walczy oficjalnie z policją. Jak na przykład lokal PiwPaw, gdzie co chwila interweniuje policja – opowiada „Gazecie Finansowej” jeden z warszawskich restauratorów.
Stołeczni przedsiębiorcy gastronomiczni uważają, że rząd Morawieckiego ich atakuje z pobudek politycznych. Bo właściciele lokali w stolicy to albo liberałowie, albo zwolennicy Konfederacji. Zwolenników rządu w tej grupie nie ma wcale.
Wizyty w restauracjach i klubach, które działają w podziemiu, wymagają posiadania rekomendacji. Nie można przyjść „z ulicy”. Trzeba umówić się wcześniej na komunikatorze i zarezerwować stolik.
Po raz kolejny okazuje się, że Polak potrafi kombinować. Jedna z restauracji w podwarszawskim Legionowie zaczęła „wynajmować” klientów za 1 zł do „testowania produktów”. Za produkty testujący musieli już jednak zapłacić. Podobnie jest w większości dużych miast w Polsce. Przedsiębiorcy działają w konspiracji. Wiedzą o tym też funkcjonariusze, ale starają się „patrzeć przez palce”. Każdy ma przecież kogoś w rodzinie lub wśród bliskich znajomych, dla kogo zamknięcie lokalu oznacza bankructwo lub brak pracy.
Pomoc rządu w postaci słynnych „tarcz” to przysłowiowa „kropla w morzu potrzeb”. Dość przytoczyć dane. Małe i średnie firmy to 2,8 mln przedsiębiorców, których działalności przypisujemy 654 kodom PKD. Pomoc adresowana jest tylko do wybranych 54 kodów. A są jeszcze miliony mikroprzesiębiorców.
Nie tylko gastronomia
Ogłoszony pod koniec marca kolejny maksymalny lockdown sprowadził na drogę walki fryzjerów i kosmetyczki. Podobnie jak w gastronomii, są tacy, którzy walczą z otwartą przyłbicą. Na przykład zmieniają profil działalności z zakładu fryzjerskiego na… przychodnie oferującą amputację włosów (w niektórych wypadkach także zarostu) – to legalny sposób zakładów fryzjerskich, aby wciąż działać i oferować swoje usługi. Są też usługi „w podziemiu”. Obawiając się obostrzeń, fryzjerzy i kosmetyczki od miesięcy tworzyli już listy stałych klientów. Jeszcze inni po prostu zaklejają przeszklone zwykle salony, tak aby nie było widać, co jest w środku i przyjmują klientów. Podobnie działają też salony kosmetyczne. Ludzie zwyczajnie muszą z czegoś żyć.
W omijanie bezprawnych ograniczeń „bawią się” nawet duże sieci handlowe. W Pabianicach jeden ze sklepów ze sprzętem elektronicznym Euro RTV AGD obszedł zakaz i został sklepem spożywczym, bo można było w nim kupić m.in. kawę do ekspresów.
Podziemie przedsiębiorców ma się dobrze i będzie działać. Szczególnie że racje prawne są po stronie przedsiębiorców. Czekają nas lata procesów o odszkodowania za bezprawny lockdown.
Religia lockdownu
„Szaleństwem jest robić wciąż to samo i oczekiwać różnych rezultatów” – twierdził jeden z najwybitniejszych naukowców XX w. Albert Einstein. A jednak tak właśnie postępuje rząd Mateusza Morawieckiego. Odpowiedzią na to, że lockdown nie działa, było… wprowadzenie jeszcze ostrzejszego lockdownu. Zupełnie jak w PRL-u z socjalizmem, gdzie kolejne klęski systemu były pretekstem do wprowadzania jeszcze większej kontroli rządu i jeszcze bardziej absurdalnej biurokracji.
To, że nie mamy godziny policyjnej, zawdzięczamy niemieckiej kanclerz. „Chcę powiedzieć o tym wprost: pomysł wprowadzenia lockdownu podczas świąt wielkanocnych podyktowany był najlepszymi możliwymi intencjami. To był tylko i wyłącznie mój błąd” – oświadczyła w środę 24 marca niemiecka kanclerz Angela Merkel. To uratowało nas przed bezprawną policyjną godziną, bo premier Mateusz Morawiecki kopiuje niemieckie rozwiązania 1 do 1. Niestety nie wtedy, gdy w grę wchodzi przyznanie się do błędu, obniżka podatku czy przeproszenie obywateli za próby nielegalnych działań (to zrobiła Merkel przed świętami).
Dr Sławomir Mentzen, jeden z liderów Konfederacji, zauważył, że z lockdownem jest jak z socjalizmem: wygląda obiecująco, służy zniszczeniu klasy średnie, jest wymierzone w przedsiębiorców, nie działa, niszczy gospodarkę, jest wprowadzany przez nieudolny rząd, kosztuje mnóstwo pieniędzy no i podoba się niepracującej części społeczeństwa.
Szwecja, która nie zdecydowała się na zamknięcie gospodarki, stała się eksperymentem kontrolnym polityki dużej części państw świata. Przewidywania o dodatkowych zgonach (miało być ich ponad 100 tys.) nie potwierdziły się. Biorąc pod uwagę średnią zgonów z ostatnich 10 lat w Szwecji, wszystko jest w normie. Szwedzi lepiej poradzili sobie z epidemią koronawirusa niż Francuzi, Brytyjczycy, Hiszpanie, Polacy itd. W USA, w stanie Teksas, prawie cztery tygodnie temu otworzono całą gospodarkę i zrezygnowano z obowiązku noszenia maseczek. Wbrew czarnym scenariuszom głoszonym przez zwolenników zamordyzmu, liczba zachorowań i zgonów wyraźnie spadła (o kilkadziesiąt procent).
Niezależnie od tego jak bardzo wypada się cieszyć z faktu, że nasi przedsiębiorcy walczą i nie rezygnują, to warto pytać, kiedy szaleństwo lockdownów skończy się w Polsce?