e-wydanie

7.6 C
Warszawa
czwartek, 18 kwietnia 2024

„Janusz biznesu” jako Samarytanin

Wśród licznych doniesień o wszechstronnej i najczęściej bezinteresownej pomocy, jakiej Polacy udzielają ukraińskim uchodźcom (gdy piszę te słowa – już ponad 2 mln), ginie jeden, dość istotny wątek: mianowicie, pomoc udzielana przez polskich przedsiębiorców. Co istotne – w przeciwieństwie do różnych NGOsów, które robią wokół siebie dużo szumu (a przy okazji nie wahają się obsmarowywać Polski na forum międzynarodowym – vide, haniebny przypadek Janiny Ochojskiej) czy wielkich koncernów, węszących za „humanitarnym PR-em” – pomoc ta udzielana jest bez większego rozgłosu.

Podam dwa przykłady z życia. Mamy oto właściciela firmy transportowej z centralnej Polski, u którego – jak łatwo się domyślić – zdecydowaną większość kierowców stanowią Ukraińcy. Co robi ów przedsiębiorca po wybuchu wojny? Ściąga rodziny swoich ukraińskich pracowników – głównie żony z dziećmi, lecz niejednokrotnie zdarza się, że również nieco dalszych krewnych. Przekrój geograficzny – od Kijowa po Mariupol i Odessę. Robi to na własny koszt, a następnie angażuje się w wynajdywanie uchodźcom jakiegoś lokum i pomaga w pokonywaniu różnych biurokratycznych trudności – co również nie jest bez znaczenia. Spróbujcie na dzień dobry, nie znając języka, ze świeżą wojenną traumą, wynająć w obcym kraju mieszkanie, załatwić coś w urzędzie, czy chociażby otworzyć konto w banku. Na dodatek, prywatni właściciele mieszkań zwyczajnie nie chcą ich wynajmować, gdy tylko słyszą o Ukraińcach – i w sumie trudno im się dziwić. Mieszkanie często nowe, świeżo urządzone, a jeszcze na dodatek „zakredytowane” – pytanie, czy nagle zamiast dajmy na to, pięciu uchodźców, nie zrobi się w nim piętnastu, czy w pewnym momencie nie przestaną płacić (i weź się bujaj z eksmisją uchodźców znajdujących się pod ochroną prawa międzynarodowego), czy niczego nie zdewastują, bo ludzie wszak bywają różni… Te wszystkie wątpliwości wynajmujących bierze „na klatę” rzeczony przedsiębiorca, podpisując umowę wynajmu lokalu „na firmę” i gwarantując tym samym, że wszystko będzie w porządku, a ewentualne straty – pokryte. Wszystko oczywiście „na legalu”, notarialnie… I przykład drugi – rodzina sadowników, którzy również bazowali na pracownikach z Ukrainy. Często są to ludzie, których doskonale znają, bo przyjeżdżali do prac sezonowych przez wiele lat z rzędu. I ta sama historia, co powyżej – z tą różnicą, że kwaterują ich we własnych barakach robotniczych – ale również na początek trzeba im pomóc się urządzić, dać jakąś pościel, nakarmić…

Te dwa przykłady nie są bynajmniej wyjątkami – jak Polska długa i szeroka przedsiębiorcy zwożą rodziny swych ukraińskich pracowników, ponosząc rozmaite związane z tym koszty. Ktoś podejrzliwy zapyta: a dlaczego nagle ci „Janusze biznesu” przedzierzgnęli się w miłosiernych Samarytan? Co im się stało? Już odpowiadam: spokojnie, nic się im nie stało. Starają się po prostu myśleć perspektywicznie i biznesowo. Chodzi m.in. o to, by kierowca TIR-a chciał dalej siedzieć za „fajerą”, będąc pewnym, że jego rodzina jest bezpieczna. Dwa – jeśli wyjechał na Ukrainę walczyć, żeby po wojnie miał dokąd wracać i gdzie pracować. A takich przypadków jest naprawdę wiele – w rzeczonej firmie transportowej połowa ukraińskiej załogi sprowadziła żony i dzieci, a następnie pojechała bronić ojczyzny. Z tego co mi wiadomo, w innych tego rodzaju przedsiębiorstwach proporcje są podobne.

Jak łatwo się domyślić, w momencie, gdy połowa zestawów nie ma obsady i stoi na placu – a więc nie zarabia, a raty leasingu nie chcą czekać – firma przeżywa ciężkie chwile. Ale cóż, gdy pracownicy wrócą, to interes znów ruszy, bo – mówiąc kolokwialnie – będzie „kim robić”. Z drugiej strony – wyobraźmy sobie, że ten sam przedsiębiorca mówi: a co mnie obchodzi twoja wojna? Masz pracować, a jak się nie podoba, to spadaj! No więc, nie. Na rynku jest niedobór pracowników i ci, często sprawdzeni przez lata ludzie, będą straceni, pójdą jeździć do konkurencji – a gdy jeszcze pocztą pantoflową rozejdzie się fama, że u tego ch… nie warto pracować… kłopoty z obsadą murowane i to na długo. Lepiej więc potraktować tych ludzi… jak ludzi, a nie jak „tanią siłę roboczą”. Tak wygląda długofalowa inwestycja w kapitał ludzki – a lojalna i zadowolona załoga to podstawa sukcesu. I nasi „Janusze biznesu” doszli do tego bez żadnych kursów zarządzania i lektury mądrych podręczników. A więc „miłosierni Samarytanie”? Zdradzę Wam tajemnicę: w dużej mierze jednak tak, bo prócz opisanej tu kalkulacji związanej z obawą o utratę kadry, swoją rolę odgrywa też odruch serca i przyzwoitość – tylko tego nie pokazują po sobie, bo w ich branży ujawnianie się z takimi altruistycznymi instynktami oznacza przyklejenie łatki frajera i mięczaka, a to jest zabójstwo dla biznesowej reputacji.

A poza tym – pomyślmy tylko, że ruskie bomby spadają na Polskę i polscy pracownicy u jakiegoś bauera proszą go o sprowadzenie rodzin. A ten się zgadza. Widzicie to? Bo ja nie. Jesteśmy wielcy. Naprawdę.

Najnowsze