-1.7 C
Warszawa
sobota, 23 listopada 2024

Brytania odpływa z Europy

Cztery miesiące po wyjściu Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej wzajemne nadzieje na pogłębione relacje nie znajdują potwierdzenia. Wręcz przeciwnie, lista różnic i problemów tylko rośnie. Od wojny szczepionkowej, przez implementację umowy rozwodowej, po politykę zagraniczną.

Punkty zapalne
„Jak to się stało, że Boris Johnson, który jeszcze w 2019 r. nazywał państwa UE najlepszymi przyjaciółmi i partnerami Wielkiej Brytanii, stał się największym sceptykiem konstruktywnego dialogu z kontynentalną Europą?” – pyta „The Economist”. Z drugiej strony Kanału La Manche słychać identyczne głosy zawodu. Z grudniowym sukcesem umowy przejściowej regulującej punkty sporne w handlu, sferze usług i ruchu osobowym Bruksela wiązała ogromne nadzieje.
Wyrażała przekonanie, że konieczna współpraca w różnych sferach, od ochrony klimatu do koordynacji polityki zagranicznej, pozwoli zachować, a może pogłębić dobre relacje na innej, nowej płaszczyźnie.
Tymczasem cztery miesiące po rozwodzie Londyn coraz dalej odpływa od Europy. Pierwszy kwartał potwierdził oczekiwania ekspertów. Tylko w styczniu eksport brytyjskich towarów do UE obniżył się o 40 proc., podczas gdy do państw spoza wspólnoty nieznacznie wzrósł.
Dla przykładu, dostawy ryb i owoców morza na kontynent, stanowiące zawsze silny punkt wyspiarskiej gospodarki, zmniejszyły się o 83 proc. Eksport innych produktów spożywczych, w tym piwa i mocnych alkoholi runął o 75 proc. Obniżce uległa nawet sprzedaż usług.
Na wzajemną atmosferę, a więc zaufanie dramatycznie wpłynęła wojna szczepionkowa. Jeśli przez większą część 2020 r. Wielka Brytania reagowała na pandemię wolniej od Unii, z chwilą rozpoczęcia produkcji szczepionki sytuacja zmieniła się diametralnie. Od początku roku Londyn zaatakował koronawirusa tak szybką i masową akcją uodpornienia, że obecny stan UE można opisać tylko słowem: opłakany.
Zwolennicy brexitu, a zatem konserwatywni wyborcy Borisa Johnsona dostrzegają w takim fakcie argument na „tak” rozwodu z Unią. Gratulują sobie wyników referendum 2016 r., dzięki którym nie są udziałowcami, a jedynie świadkami wspólnotowej klapy.
Natomiast Emmanuel Macron, podważając publicznie jakość oksfordzkiej szczepionki AstraZeneca, dał hasło „start” medialnym napadom na brytyjski preparat. Londyn odpowiedział kampanią wyśmiewającą zakrzepowe obawy państw Starego Kontynentu, niemniej jednak mleko się rozlało.
Kulminacją koronawirusowej wojny była nielogiczna decyzja Brukseli o reglamentacji wywozu, tak przecież krytykowanej AstraZenaca poza UE, czyli również do Wielkiej Brytanii. Rząd Borisa Johnsona nie bez racji uznał restrykcję za protekcjonizm, a więc złamanie postanowień grudniowej umowy. Fakt, że pod koniec marca obie strony opublikowały komunikat o wspólnym poszukiwaniu rozwiązań kryzysu, nic nie znaczy. Komisja Europejska wzięła na siebie jednostronne pełnomocnictwa kontroli eksportu preparatu.
To i tak nic w porównaniu z innymi następstwami separacji. Prawdziwym węzłem gordyjskim jest status Irlandii Północnej. Zgodnie z odrębnym protokołem umowy brexitowej, jedna z prowincji Zjednoczonego Królestwa nadal pozostaje integralną częścią rynku Zjednoczonej Europy.
Wobec tego pomiędzy częściami suwerennej Wielkiej Brytanii powstała wewnętrzna granica celna. Po jej obu stronach obowiązują różne procedury graniczne, wynikające ze stosowania odmiennego prawa.
Skutkiem są ogromne utrudnienia, jeśli wręcz nie bariery w wewnętrznym handlu, głównie towarami spożywczymi, napojami i produktami roślinnymi. Oczywiście taki stan nie potrwa wiecznie, tyle że ma dla Wielkiej Brytanii dramatyczne skutki polityczne.
Jak pisze dziennik „The Guardian”, irlandzcy unioniści, a więc lojalni obywatele Korony na czele z premier prowincji Arlene Foster – nienawidzą wprost protokołu. Jeśli jednak jego zapisy przestaną obowiązywać, celna granica rozdzieli obie Irlandie.
Taki zaś wariant jest nie do przyjęcia dla niepodległościowo nastawionych północnoirlandzkich katolików od lat walczących o zjednoczenie wyspy. Wtedy wynegocjowany mozolnie pokój z partią Sinn Fein utraci moc, a na ulice wyjdzie ponownie uzbrojona Irlandzka Armia Republikańska.
Jeśli zaś salomonowym cudem uda się pogodzić zwaśnione strony, zachowując część przywilejów wspólnego rynku UE, bunt podniesie Szkocja. Francuski portal Atlantico nazwał Protokół Północnoirlandzki najlepszym prezentem dla Nicoli Sturgeon.
Wkrótce po osiągnięciu porozumienia pomiędzy UE i Wielką Brytanią pierwsza minister (premier) Szkocji oświadczyła, że przywileje nadane irlandzkim obywatelom Korony traktuje jak uznanie prawa do powtórnego referendum niepodległościowego.
Szkocja od początku sprzeciwiała się rozwodowi z kontynentalną Europą, dlatego, jak wykazała sonda „The Timesa”, dziś zdecydowana większość mieszkańców prowincji odpowiedziałaby twierdząco na dwa referendalne pytania. Pierwsze brzmi: czy chcesz, aby Szkocja wyszła z Wielkiej Brytanii? Drugie: czy niepodległy kraj ma wejść w skład Unii Europejskiej? Rzecz jasna prawo pozostawia decyzję o plebiscycie Londynowi, a Boris Johnson nigdy się nań nie zgodzi. Jednak jeśli ustąpi Szkotom i ograniczy działanie umowy, w sprawach irlandzkich narazi Królestwo na zdecydowanie większe straty.
Satysfakcji z kłopotów rządu Jej Królewskiej Wysokości nie kryją biurokraci Unii Europejskiej oraz Emmanuel Macron i Angela Merkel. Prezydent Francji zawsze był zwolennikiem twardego brexitu, dążąc do ukarania Londynu za separację. Media często przypominają również ubiegłoroczne słowa niemieckiej kanclerz – zmiany we wzajemnych relacjach z Wielką Brytanią muszą nastąpić, są faktem i takim pozostaną. Natomiast Waszyngton i Joe Biden osobiście pod wpływem irlandzkiego lobby w partii demokratycznej wysłali brytyjskiemu premierowi jednoznaczny sygnał. Każde odstępstwo od protokołu znacząco utrudni i opóźni podpisanie amerykańsko-brytyjskiego traktatu o strefie wolnego handlu. Odpowiadają media po brytyjskiej stronie Kanału La Manche, poddając złośliwą radość UE krytyce. Nomen omen koronnym argumentem są obawy Unii przed rozpadem. „The Times” rzuca Brukseli, że ekonomiczny i polityczny sukces Wielkiej Brytanii uruchomił reakcję łańcuchową „-exitów” w i tak podzielonej wewnętrznie Europie.
Komentatorzy znad Tamizy mają nawet swoje typy, na czele z Holandią, która kulturą polityczną przypomina Wielką Brytanię. Pytają, czy za przykładem Hagi nie pójdą wkrótce Warszawa i Budapeszt oraz Rzym?
Porażka czy sukces?
Kłopoty polityczne Zjednoczonego Królestwa nakładają się na poważne perturbacje ekonomiczne. Stoją za nimi skutki pandemii oraz naturalne porozwodowe, trudne początki.
Zdaniem głównego dziennika gospodarczego Niemiec „Handelsblatt” żadne z państw europejskich i wysoko rozwiniętych w skali globalnej nie odczuło tak boleśnie skutków pandemii. Z kolei twarde warunki wyjścia ze Zjednoczonej Europy, narzucone przez Niemcy i Francję, postawiły Borisa Johnsona przed dylematem: suwerenność czy zgniły, z punktu widzenia Londynu, kompromis?
Rząd brytyjskich konserwatystów wybrał niepodległość od Unii i wygrał w oczach własnego społeczeństwa. Świadczyły o tym wyniki ubiegłorocznych, przedterminowych wyborów do Izby Gmin, w których Boris Johnson zmiażdżył liberalną, prounijną konkurencję.
Otrzymał od wyborców carte blanche i odpowiedział całkowitą separacją, co prawda doraźnym kosztem gospodarki. Przykładem są granice celne. Spiker północnoirlandzkiego parlamentu Simon Hoare stwierdził, że kompromis polegający na kontynuacji przez całą Wielką Brytanię wspólnego rynku z UE zlikwidowałoby 80 proc. barier w obrotach importowo-eksportowych.
Jednak Londyn nie zdecydował się na taki krok, wprowadzając kontrolę graniczną z pełnymi szykanami. Konsekwentnie zarządził, że od 1 stycznia tego roku wszystkie towary brytyjskie zmieniają kodowe i literowe oznaczenie. Skutek jest taki, że, jak oszacowali statystycy Uniwersytetu w Oksfordzie, roczny eksport dla kontynentalnej Europy będzie wymagał 270 mln deklaracji celnych, nie licząc dokumentów importowych oraz innych certyfikatów dla różnych grup towarowych. Koszt dla przedsiębiorców wyniesie 7 mld funtów, a do obsługi granicy potrzebny jest nabór oraz wyszkolenie armii 50 tys. urzędników i agentów celnych.
To kolejne problemy o przejściowym charakterze, z którymi Londyn upora się w miarę szybko. Po-dobnie, jak likwiduje kolejki ciężarówek, które na początku roku w Dover sięgały długości 50 km.
Nieco gorzej wygląda statystyka ogólnej wymiany handlowej z najbliższym sąsiadem. Wprawdzie brak całościowych danych dla całej Unii, ale przykładem mogą być relacje gospodarcze z Niemcami.
Od referendum brexitowego w 2016 r. Wielka Brytania z roli piątego partnera Niemiec spadła na siódme miejsce, ustępując, m.in. Polsce. Jeśli w 2016 r. oba kraje odnotowały rekordowe obroty handlowe w wysokości 89 mld euro, w 2020 r. ich wartość obniżyła się o ponad 10 mld.
Za to przysłowie „Każdy kij ma dwa końce” pasuje do sytuacji i brytyjskich, i niemieckich firm. W RFN jest ich 3,2 tys. i dają pracę 312 tys. osób, a ich roczne obroty sięgają 192 mld euro. Z kolei na Wyspach działa 1,7 tys. podmiotów kontrolowanych przez niemieckich inwestorów. Zatrudniają ponad 350 tys. pracowników i wykazują się obrotami w wysokości 228 mld euro rocznie. Jednak Wielka Brytania jest jedna, natomiast niemiecką obecność gospodarczą na Wyspach w mniejszym lub większym zakresie trzeba przemnożyć przez 27 państw członkowskich UE. Ważne są zatem dysproporcje. W 2019 r. dostawy na wspólny rynek stanowiły 47 proc brytyjskiego eksportu. Natomiast dla UE Wyspa była mniej ważna gospodarczo. Brytyjski udział eksportowy wyniósł 4 proc., a importowy 6 proc. globalnych obrotów Unii.
Wszystko razem może skutkować spadkiem PKB szacowanym początkowo na 5 proc. utratą miejsc pracy i emigracją wielu korporacji i firm na kontynent. Na szczęście dla Borisa Johnsona rozwód nie wpłynął dramatycznie na rynek usług finansowych.
Wielkiej Brytanii jak dotąd udało się utrzymać pozycję globalnego centrum bankowości i giełdy. To niezwykle istotne, bo sektor finansowy przynosi 80 proc. PKB. Tylko w relacjach z kontynentem roczne obroty wynoszą 79 mld funtów. Mimo narzekań, problemów logistycznych i biurokratycznych, sondaże wskazują, że wbrew pesymistycznym scenariuszom większość Brytyjczyków pogodziła się z kosztami odzyskania suwerenności. Badania ośrodka Ipsos wykazały, że 83 proc. ankietowanych chce zachowania jak najlepszych relacji z Unią Europejską, jednak oczekiwania co do ich rzeczywistego rezultatu są skromniejsze. Tylko 41 proc. badanych wyraziło przekonanie, że w przyszłości więzi Wielkiej Brytanii i kontynentu powrócą do intensywności sprzed 2020 r.
Co w zamian?
Jeśli odpowiedzieć krótko, najlepszym słowem jest pragmatyzm. Londyn może sobie nań pozwolić w każdej sferze funkcjonowania państwa. To skutek rezygnacji ze żmudnego wypracowywania kompromisu przemnożonego razy 27 w najdrobniejszych kwestiach.
Zatem w polityce wewnętrznej Boris Johnson ogłosił projekt modernizacji Wielkiej Brytanii. Premier zdefiniował „Nowy Kurs”, porównując do polityki ekonomicznej prezydenta Franklina Delano Roosevelta, która wyciągnęła USA z objęć Wielkiej Depresji. Początkowo Johnson traktował pomysł jako strategię pomocową w rekonstrukcji po stratach poniesionych przez gospodarkę na skutek pandemii. Jednak rozmach oraz wciąż dokładane środki wskazują na inny zamiar.
„Nowy Kurs” szybko przeistoczył się w hasło „Globalnej Brytanii”, zachowując cel modernizacji Zjednoczonego Królestwa. Tylko na cele infrastrukturalne Boris Johnson przeznaczył 5 mld funtów. Kolejne miliardy pochłonie reforma służby zdrowia i ochrona środowiska, w tym pozyskanie ekologicznych źródeł energii. Oczkiem w głowie premiera jest przekształcenie Wielkiej Brytanii w światowego lidera postępu naukowego i technologicznego. Najgłębsze zmiany dotyczyć mają systemu oświaty, który nie tylko za-pewni wyrównanie szans edukacyjnych, ale ściśle powiąże sektor innowacyjny z przemysłem.
Z tego powodu Johnson został okrzyknięty kolejno: bolszewikiem, komunistą, a nawet „Czerwonym Borisem”. Jak na lidera partii konserwatywnej, to oryginalne przydomki. Jednak kluczem powodzenia jest młodzież. A jeśli tak, chodzi o zapewnienie dobrych warunków startu w dorosłe życie, czyli dostępu do pracy.
Skąd wziąć na wszystko środki? Pieniędzy pochodzących ze składki wpłacanej do wspólnej kasy UE z pewnością nie wystarczy, choć Londyn należał do największych płatników netto. W 2016 r. brytyjska danina wyniosła 13 mld funtów, czyli ok. 70 mld zł. Dla porównania, rok wcześniej Polska przekazała do unijnego budżetu 13,35 mld zł, czyli równowartość 2,5 mld funtów.
Oszczędności przyniesie zaostrzenie polityki imigracyjnej, czyli redukcja tego działu wydatków socjalnych. Za to miliony funtów wpłyną do budżetu z powodu selektywnego nadawania prawa pobytu i obywatelstwa. Uzyskają je osoby inwestujące w Wielkiej Brytanii lub te, których wykształcenie i umiejętności, gwarantują wkład w gospodarkę.
Fundamentem powodzenia „Globalnej Wielkiej Brytanii” jest z pewnością nowa polityka zagraniczna, podporządkowana wyłącznie interesom narodowym i dobrobytowi obywateli. Nie zakłada żadnych zobowiązań krępujących osiągnięcie celów. Przykładem jest pogłębienie wzajemnie wygodnych relacji gospodarczych z Turcją, dotychczas blokowanych wspólnym stanowiskiem unijnym.
Po drugie, chodzi o międzynarodowy zwrot, który można nazwać oceanicznym. Londyn zamierza kompensować europejskie straty powrotem do strategicznego partnerstwa atlantyckiego z USA. Jego odpowiednikiem na Pacyfiku będzie rozgałęziona współpraca z azjatyckimi tygrysami, takimi jak Korea Południowa, Indie i Japonia.
Jak komentuje portal Politico, Wielka Brytania myśli i działa globalnie, zmierzając do powstania takiego bloku ekonomiczno-politycznego, który ma szansę rekonfiguracji stosunków międzynarodowych bez udziału kontynentalnej Europy.
Fundamentem jest szczególne partnerstwo Londynu z Waszyngtonem i stolicami państw Wspólnoty Brytyjskiej, takimi jak Kanada, Australia oraz regionami Afryki i Azji. Jest to strategia o antychińskim ostrzu, ponieważ nowy blok ma wzmocnić suwerenność wszystkich sygnatariuszy, w tym Wielkiej Brytanii. Dlatego wymiar gospodarczy przewiduje organizację gigantycznej strefy wolnego handlu na wszystkich kontynentach. Brytyjski pragmatyzm nie oznacza w żadnym wypadku rezygnacji ani tym bardziej sprzeniewierzania się euroatlantyckim wartościom. Wręcz przeciwnie. Londyn, uwolniony od kunktatorstwa Unii Europejskiej, już odpowiada coraz silniej Rosji.
Nie chodzi jedynie o otwartą i ostrą krytykę Moskwy, ale mocne deklaracje pomocy wojskowej i politycznej Ukrainie oraz państwom bałtyckim. Wielka Brytania bierze również na siebie obronę demokracji w Hongkongu przed dyktaturą chińskich komunistów. Londyn jest przecież jednym z inicjatorów Sojuszu Pięciu Oczu, który stawia sobie za cel powstrzymanie globalnej ekspansji Pekinu. Londyn rozbudowuje potencjał nuklearny i modernizuje siły konwencjonalne.
Europejskie media, komentując takie działania, zarzucają Borisowi Johnsonowi grę mocarstwowymi sentymentami, nawiązującymi do kolonialnej świetności, gdy słońce nie zachodziło nad Imperium Brytyjskim. Nic podobnego, to próba ucieczki do przodu wobec gasnącego w oczach projektu Zjednoczonej Europy, problemów wewnętrznych USA, a także wzrostu agresywności Chin i Rosji.
Realizację „Globalnej Brytanii” podpowiada zdrowy rozsądek. Na dowód, że nie chodzi o partyjne oraz polityczne rozgrywki, można przedstawić wyniki badań socjologicznych.
Mimo kosztów i trudności społeczeństwo nadal popiera brexit i suwerenną politykę konserwatystów. Przy tym większość obywateli nie widzi w Borisie Johnsonie recydywisty brytyjskiego imperializmu.

FMC27news