e-wydanie

9.5 C
Warszawa
wtorek, 23 kwietnia 2024

Artyści specjalnej troski

Rząd wspólnie z artystami sięgnie głębiej do kieszeni podatników. Opłata reprograficzna to haracz nakładany na nas w biały dzień.

T zw. opłata reprograficzna (w rzeczywistości jest to podręcznikowy podatek, spełniający wszystkie kryteria daniny, a mianowicie: powszechność, nieodpłatność i przymusowość) to wymysł modernistycznych, lewicowych rządów „zachodu”, które – by utrzymać swoje poparcie społeczne – podlizują się artystom, przelewając na ich konta miliony euro. Rząd PiS, choć mieni się prawicowym i konserwatywnym, to w naśladowaniu pomysłów „wyższej cywilizacji” jest wyjątkowym prymusem. Widać to na przykładzie wspomnianego podatku reprograficznego, którego uzasadnienie łamie wszelkie zasady logiki. Argumenty, jakimi posługują się artyści pokroju muzyka Zbigniewa Hołdysa oraz scenarzystki Ilony Łepkowskiej, prowokują pytania o intelektualną kondycję ludzi „kultury”.

Fakty: co to za podatek?

W czwartek (6 maja) rząd opublikował rozporządzenie, na mocy którego poszerzona została lista produktów, objętych podatkiem reprograficznym. W wyniku tej zmiany danina uderzy we wszystkich konsumentów, nabywających sprzęt elektroniczny, służący do odtwarzania, nagrywania oraz przechowywania treści audiowizualnych. Odczuje to zatem większość polskiego społeczeństwa. Chodzi m.in. o telewizory, odtwarzacze CD/DVD, radia samochodowe, tablety, komputery, aparaty fotograficzne, kamery, a nawet czytniki e-booków oraz budziki mające możliwość odtwarzania piosenek. Podatkiem zostaną obłożone niemal wszystkie urządzenia z wejściem USB (włącznie z pendrivami oraz dyskami zewnętrznymi). Co istotne, wbrew wcześniejszym obawom, danina nie dosięgnie smartfonów, ponieważ na ostatniej prostej rząd wycofał się z tego pomysłu (chociaż zostawił sobie pewną furtkę, by w przyszłości opodatkować również te produkty).

Formalnie płatnikami podatku reprograficznego są producenci, sprzedawcy oraz importerzy urządzeń, którzy do 14 dnia każdego kwartału będą obowiązani przesłać fiskusowi dane o ilości i wartości sprzedanych produktów. W odpowiedzi otrzymają oni informację o wysokości daniny do zapłaty. Podatek, w wysokości 4 proc. (poza nielicznymi wyjątkami), będzie wliczony do ceny brutto urządzenia elektronicznego. To oznacza, że średniej jakości laptopy podrożeją o ponad 100 zł.

Po co im ta kasa?

Jaki jest cel podatku reprograficznego? Czy dzięki wpływom z tej daniny powstaną nowe drogi lub zostanie sfinansowany program „mieszkanie plus”? To jeszcze dałoby się jakoś zrozumieć, ale nic z tych rzeczy. Dochody z rozszerzenia listy urządzeń objętych podatkiem zostaną w całości przekazane na sfinansowanie działalności artystów: od muzyków, poprzez aktorów, na rzeźbiarzach i malarzach skończywszy. Dlaczego rząd PiS postanowił pomóc akurat tej grupie polskiego społeczeństwa? Na to pytanie próżno szukać satysfakcjonującej odpowiedzi.

Bo dostali po kieszeniach przez pandemię? A kto nie dostał!? Poza tym artyści otrzymali sowite dotacje z „tarczy” i raczej żaden z nich nie był zmuszony do ogłoszenia upadłości konsumenckiej. Wystarczy przypomnieć, że zespół Golec Orkiestra przytulił grubo ponad półtora miliona złotych! Czy jakaś siłownia, restauracja lub salon fryzjerski otrzymały podobną dotację? Nie.

A może dlatego, że niewielka część konsumentów nielegalnie kopiuje i odtwarza ich utwory? No i co z tego? Według tego klucza kasę powinni otrzymać np. producenci zegarków i odzieży, których podróbki sprzedawane są w Wólce Kosowskiej przez chińskich handlarzy. Podobnie jak artyści, również i oni tracą na nielegalnym kopiowaniu. Dlaczego zatem rząd nie rozważa wprowadzenia podatku od zegarków i ubrań?

Hołdys za grosze

Jaki jest zatem cel podatku reprograficznego? Oddajmy teraz głos artystom, ponieważ to oni najlepiej wiedzą, dlaczego akurat im, a nie innym obywatelom, należą się dodatkowe pieniądze. „Za jedno odtworzenie piosenki na Spotify (popularny odtwarzacz internetowy – red.) dostaję dwie dziesiąte grosza”. – żalił się w ubiegłym roku Zbigniew Hołdys na łamach Money.pl, dodając, że nie wie, czy w ciągu roku dostał kilkaset złotych ze wszystkich piosenek. To był jego argument za daniną. Z przywołanej wypowiedzi może wynikać, że platforma Spotify wręcz krzywdzi polskiego artystę, płacąc mu tyle, co kot napłakał. Jednak może jest tak, gdyż Hołdys nie jest już cenionym muzykiem, którego utwory konsumenci wyrywają sobie z rąk? Może właśnie taka jest cena rynkowa dzieł Hołdysa. Dlaczego zagraniczni piosenkarze, jak Lana Del Ray, Ed Sheeran lub polscy Taco Hemingway i Mata jakoś zarabiają na tej niesprawiedliwej platformie? Może dlatego, że ich utwory mają branie, a Hołdysa już nie. Ten ostatni uważa, że za swoje stare hity sprzed kilkunastu lat powinien ciągle inkasować kokosy. Wolny rynek tak nie działa. Gdyby tak było, wówczas producenci elektroniki nie prześcigaliby się w coraz to nowocześniejszych i ulepszonych urządzeniach, a muzycy nie pracowali nad kolejnymi utworami po to, by nie uśpić zainteresowania konsumentów. Zamiast lamentowania, Hołdys powinien nagrać nowy hit, wypromować go, a następnie sprzedać za sprawiedliwą cenę na Spotify.

Łepkowska odfrunęła

Wypowiedź Hołdysa to jednak nic w porównaniu z demagogią, jaką posługuje się scenarzystka Ilona Łepkowska, która jest medialną twarzą podatku reprograficznego. Otóż kilka tygodni temu Łepkowska, również na łamach Money.pl, odpowiadając na zarzuty dziennikarza, że ceny smartfonów pójdą w górę, wypaliła: „a nie dostał go pan za darmo w abonamencie?” Scenarzystka uważa zatem, że telefony wykupione na raty (czyli w abonamencie) są za darmo, a skoro tak, to nie będzie od nich pobierana danina. Ciekawe, czy Łepkowska myśli (a powinna, bo sprawia wrażenie konsekwentnej w swoich poglądach), że mieszkania, spłacane w ratach kredytu, również są za darmo? A co z samochodami wziętymi w leasing? Idźmy dalej: „Może być też tak, że na przykład mamy wgrane tam (na smartfonie – red.) jakieś utwory i odtwarzamy je po wielokroć i z tego odtworzenia nikt już nic nie ma” – stwierdziła. Łepkowskiej nie podoba się zatem sytuacja, w której legalnie nabyty utwór będzie odtwarzany zbyt często. Szkoda, że Łepkowska nie doprecyzowała, ile razy można puścić raz zakupioną piosenkę albo przeczytać tę samą książkę tak, by nie skrzywdzić twórców.

Scenarzystka często również posługuje się argumentem o „wyższym celu społecznym”, jaki stoi za tym podatkiem. Dopytywana, co ma na myśli, wspomina coś o ważnej roli, jaką w życiu ludzi odgrywają artyści oraz o ich misji i o pozytywnym wpływie na społeczeństwo etc. Skoro, zdaniem Łepkowskiej, artyści są tak istotni „społecznie”, to co należałoby powiedzieć o lekarzach, dzięki którym ludzie nie umierają na ulicach, o rolnikach, dzięki którym mamy co jeść, i o kierowcach autobusów, którzy codziennie dowożą miliony Polaków do ich miejsc pracy? Dlaczego te i wiele innych profesji nie mają „swojego podatku”? Argument scenarzystki jest o tyle absurdalny, że właśnie znaczna część dzieł artystów, a już zwłaszcza Łepkowskiej, nie jest pożyteczna, lecz szkodliwa społecznie. Seriale takie, jak „Na dobre i na złe” oraz „M jak Miłość”, do których scenariusze napisała Łepkowska, często mają zły wpływ na odbiorców: otępiają, oduczają ich samodzielnego myślenia, kreują negatywne wzorce, uzależniają oraz „odciągają” ludzi od siebie.

Łepkowska często zarzuca krytykom podatku reprograficznego, że są oni opłacani przez lobbing elektroniczny, dlatego pragniemy uprzedzić, że ten materiał nie powstał na zamówienie producentów elektroniki.

Najnowsze