Bezstronność liberalnych mediów, kreujących się na obrońców wolności i demokracji, to iluzja wyreżyserowana przez służby specjalne i główne redakcje. Nieprzypadkowo ofiarą wspólnego spisku padł Donald Trump. Równie przerażające jest eliminowanie niewygodnych dziennikarzy.
Podpisano – CIA
„Najłatwiejszą fuchę medialną w Waszyngtonie ma rzecznik prasowy CIA. Udaje, że słucha pytań dziennikarzy, po czym zawsze odpowiada: bez komentarza”. Anegdotę popularną w środowisku medialnym opowiedział dziennikarz śledczy Peter van Buren, z gorzkim komentarzem odnoszącym się do własnych kolegów.
Publicysta „The American Conservative” jest zdania, że jednostronnie pozytywne naświetlanie działalności CIA i FBI nie jest przypadkiem. To rezultat wpływu służb specjalnych na amerykańskie media.
Jest on tak wielki, że nie można go nazwać inaczej niż infiltracją za porozumieniem stron, której rezultatem jest konglomerat wspólnoty wywiadowczej i opiniotwórczych tytułów, tworzących państwo w państwie.
Co charakterystyczne, zbieżność interesów dotyczy liberalnej części rynku medialnego, a celem ataków jest konserwatywne skrzydło polityki i opinii publicznej.
Czy opinię Petera van Burena można uznać za wiarygodną? Dwumiesięcznik „The American Conservative” powstał w 2002 r. jako wyraz sprzeciwu wobec interwencji w Afganistanie, a następnie w Iraku.
Wśród założycieli odnajdujemy nazwiska Taki Theodoracopulosa, Pata Buchanana czy Scotta McConnella. Sławy politycznego dziennikarstwa połączyło przekonanie o konieczności refleksji nad kierunkiem, w którym zmierzają Stany Zjednoczone oraz obrony tradycyjnych wartości Ameryki.
Choć początkowo tytuł sympatyzował z demokratami, obecnie daje wyraz rozczarowaniu liberalnymi elitami władzy i biznesu, a przede wszystkim ich nadmiernym wpływem na państwo i społeczeństwo.
Peter van Buren doświadczył na sobie nacisków państwa w państwie. Za ujawnianie jego kulis, został usunięty z departamentu stanu, a w 2018 r. objęty zakazem publikowania na Twitterze.
Dlatego twierdzi, że konglomerat opiera się na wzajemnych korzyściach. Wspólnota wywiadowcza dezinformuje opinię publiczną, aby uzyskać polityczny wpływ nad USA. Liberalni wydawcy korzystają na przeciekach informacji ze służb specjalnych, tworząc rząd dusz oraz dominację na rynku medialnym.
CIA i FBI pracowały nad takim efektem nieprzerwanie od II wojny światowej przy pomocy wielu metod. Rąbka tajemnicy uchylił nieco były dyrektor Agencji Leon Panetta. Ujawnił, że w czasie słynnej Afery Watergate na obie służby pracowało 400 wtyczek w najważniejszych tytułach USA. Mówiąc wprost, tylu dziennikarzy pisało artykuły pod dyktando CIA i FBI. Tam też powstawały tytuły publikacji. Tylko „The New York Times”, mieniąc się obrońcą demokracji, zapewniał operacyjne przykrycie dziesięciu oficerom CIA zatrudnionym w redakcji.
Inną z praktykowanych metod jest przekazanie sensacyjnych materiałów młodym reporterom, którzy po sukcesie błyskawicznie wspinają się po ścieżkach kariery. Tak sławę i Nagrodę Pulitzera zyskali Bob Woodward i Carl Bernstein z „Washington Post”, zdaniem Panetty, naprawdę kontrolowani przez agenta FBI.
Zdaniem van Burena, Bernstein został wykorzystany ponownie do autoryzacji, czyli rozkręcenia „Russiagate”, skierowanej przeciwko Donaldowi Trumpowi. W tym przypadku wspólnota wywiadowcza działająca z polecenia Hillary Clinton i Baracka Obamy posłużyła się sprawdzonym schematem. Dossier kompromitujące prezydenta opublikował NYT, natomiast uwiarygodnił „niezależny autorytet”, którym jest jedna z największych sław dziennikarskich.
Jednak specjalne wpływy medialne rozciągają się daleko poza USA. Inny z dyrektorów CIA, John Brennan, przyznał się, że agencja werbuje zagranicznych dziennikarzy, aby pisali na temat Stanów Zjednoczonych w tonie pochwalnym lub wręcz odwrotnie.
Tonacja takich artykułów służy następnie amerykańskim mediom do wywierania wpływu na własną opinię publiczną. Ściślej – na preferencje wyborcze, metoda sprawdza się bowiem szczególnie dobrze w czasie kampanii prezydenckich. W ten sposób CIA promuje własnego kandydata lub zmniejsza szanse rywala.
Najświeższym przykładem był raport Narodowego Wywiadu – DNI z lutego 2020 r., który rzekomo przeciekł do dwóch opiniotwórczych tytułów.
„NYT” potwierdził, że Rosja ponownie ingeruje w amerykańskie wybory, zwiększając szanse reelekcji Trumpa. Drugim fragmentem kombinacji operacyjnej było ujawnienie przez „The Washington Post” identycznej informacji tyle, że dotyczącej kandydata demokratów Bernie Sandersa.
Efekt? Kolejnym prezydentem USA został rywal Trumpa, a zarazem konkurent Sandersa – Joe Biden. Zresztą wrażenie strzelania państwa w państwie do jednego celu, którym był republikanin w Białym Domu, odniósł nie tylko „The American Conservative”, ale także telewizja Fox News czy portal newsmax.com.
Wspólnym mianownikiem był udział w spisku dyrektorów CIA i FBI, Johna Brennana i Jamesa Comeya. Ich rolę ujawnił raport inspektora generalnego departamentu sprawiedliwości.
Na podstawie dokumentów obu agencji, Michael Horowitz zarzucił FBI rozwinięcie histerii szpiegowskiej wobec Donalda Trumpa i jego sztabu wyborczego. Biuro potwierdziło wiarogodność Russiagate, wszczynając śledztwo w sprawie rzekomych powiązań republikańskiego zwycięzcy wyborów z Kremlem.
Jednak scenariusz opierający się na sprytnej kompilacji szczegółów biografii Trumpa z kłamstwami na jego temat służył tylko jednemu celowi. Było nim paliwo napędzające medialną nagonkę, która miała za pośrednictwem publikacji NYT, CNN i „The Washington Post” zmienić preferencje wyborcze opinii publicznej.
W tym samym czasie CIA wspierała spisek udziałem służb wywiadowczych państw, tzw. Sojuszu Pięciu Oczu. I tak oficer australijskiego wywiadu pod przykryciem dyplomatycznym spotkał się ze współpracownikiem Trumpa Georgiem Papadopoulosem tylko po to, aby FBI na podstawie ustawy o nadzorze nad wywiadami zagranicznymi uzyskała pretekst do inwigilacji całego sztabu wyborczego przyszłego prezydenta.
Z kolei brytyjski odpowiednik Agencji Bezpieczeństwa Narodowego USA, na podstawie umowy z CIA przekazywał agencji wszelkie podsłuchy rozmów ludzi Trumpa. Palce w operacji maczał także Mossad. Przy pomocy izraelskiej służby agentka FBI miał, wpędzić kolejnego współpracownika prezydenta w kompromitującą pułapkę seksualną.
Nie trzeba dodawać, że rezultaty fałszywki, którą była Russiagate, szeroko relacjonowały liberalne media, na czele z NYT. Paradoksalnie jedynym sprawiedliwym okazał się były dyrektor FBI, prokurator Robert Mueller, postawiony przez duet Hillary Clinton-Barack Obama na czele komisji śledczej, mającej ostatecznie pogrążyć prezydenta USA.
Tymczasem z impeachmentu Trumpa wyszły nici, ponieważ Mueller miał odwagę przyznać, że Russiagate to fikcja. Wówczas dziennikarz Associated Press i telewizji NBC News zaatakował prezydenckiego syna. Nie ukrywający powiązań z CIA Ken Dilanian, próbował skompromitować juniora, zarzucając mu udział w aferze Wikileaks, czyli w przecieku tajnych dokumentów Langley. Zgodnie ze schematem fałszywkę natychmiast uwiarygodniła CNN, powołując się na własne źródła.
Identyczny przebieg miała operacja skompromitowania Trumpa lekceważeniem rzekomej współpracy rosyjskiego wywiadu wojskowego z Talibami, której celem były zamachy na amerykańskich żołnierzy w Afganistanie.
Fałszywkę spreparowaną przez Narodowy Wywiad wypuścił oczywiście „NYT”. Natomiast „The Washington Post” stał za próbą skompromitowania prezydenckiego adwokata.
Zarzucił byłemu burmistrzowi Nowego Jorku Rudyemu Gulianiemu korupcyjne związki z Ukrainą, podchwycone przez CNN i „NYT”, które tradycyjnie potwierdziły wiarygodność informacji z niezależnych źródeł.
Dokąd prowadzą i jak są bezwzględne działania państwa w państwie, doświadczył na sobie bodaj najbardziej znany i naprawdę niezależny dziennikarz Glenn Greenwald. Pisarz, filozof i ceniony współpracownik szeregu mediów, na przykład „The Guardian”, został bezwzględnie zaatakowany przez CIA i FBI za ujawnienie afery Edwarda Snowdena.
Gdy nie uląkł się presji, a wręcz przeciwnie – założył demaskatorski portal The Intercept, został skompromitowany przez agenta Langley we własnej redakcji. Związany z CIA Matt Cole ujawnił źródło przecieku w agencji, wsadzając za kratki oficer wywiadu, co zmusiło Greenewalda do emigracji. Dziennikarz mieszka w Brazylii.
Wracając do Petera van Burena, refleksja dziennikarza „The American Conservative” jest porażająca. W USA skończyła się era wolnych mediów, faktycznej czwartej władzy stojącej w opozycji i patrzącej na ręce elitom politycznym.
Niestety, skończył się też piękny czas dziennikarskiej solidarności, będącej filarem swobody wyrażania poglądów.