Bez względu na to, kto wygra kolejne wybory, zasadniczy kształt polityki gospodarczej i społecznej polskiego państwa w kolejnych latach nie ulegnie już raczej zmianie.
Niedawna wypowiedź prezesa NBP Adama Glapińskiego o braku woli przyjęcia euro to niezwykle pozytywna wiadomość w kontekście tworzonej właśnie unii fiskalnej.
Słowa prezesa polskiego banku centralnego zostały wypowiedziane w wywiadzie dla francuskiego dziennika „L’Opinion”. Glapiński pochwalił się w nim dobrymi wynikami finansowymi zarządzanej przez siebie instytucji i podkreślił kluczowe znaczenie zakupionych w ostatnich latach ponad 125 ton złota. W jego opinii posiadanie własnej waluty było jednym z najważniejszych czynników, które wpłynęły na to, że udało się osłabić działanie wielu negatywnych zjawisk związanych z zawirowaniami towarzyszącymi pandemii koronawirusa. Dzięki złotówce Polska może prowadzić niezależną i autonomiczną politykę, odpowiadającą potrzebom polskiego państwa.
Atrybut suwerenności
Słowa Glapińskiego nie stanowią oczywiście żadnego zaskoczenia, gdyż w podobnym tonie wypowiadał się od lat. Są one jednak o tyle godne uwagi, że padły w kontekście coraz większych obaw związanych z przejmowaniem przez struktury unijne coraz większych kompetencji kosztem państw członkowskich. W tym kontekście najbardziej niepokojące było niedawne powołanie do życia unii fiskalnej, którą udało się przeforsować w atmosferze politycznego szantażu związanego z uchwalaniem unijnego planu odbudowy.
Jeszcze kilka lat temu Unia Europejska znajdowała się w głębokiej defensywie związanej m.in. z Brexitem i przez moment wydawało się, że Brytyjczycy skłonią do opuszczenia wspólnoty także kolejne kraje. Od czasu pandemii koronawirusa uniokraci odnoszą jednak sukces za sukcesem i konsekwentnie udaje im się zdobywać kolejne atrybuty sprawowanej centralnie władzy. Niedawno niemiecki minister spraw zagranicznych Heiko Maas zasugerował nawet, aby odejść od przysługującej krajom członkowskim zasady weta. W dodatku Niemcy i Francja wyszły z inicjatywą zwołania wspólnego szczytu z Władimirem Putinem i ustalenia zupełnie nowych relacji, co oczywiście dokonałoby się z pominięciem polskich interesów. W tej nieciekawej sytuacji politycznej zachowanie kontroli nad własną walutą wydaje się jednym z najważniejszych atrybutów suwerenności.
Pandemiczny gamechanger
Wstępując do Unii Europejskiej w 2004 r., Polska zgodziła się na to, że przystąpi do unii monetarnej, nie podając jednak przy tym żadnej określonej daty. Aby jednak w ogóle być w stanie przyjąć euro, polskie państwo musiałoby najpierw spełnić kilka określonych warunków. Najważniejsze z nich to deficyt budżetowy nieprzekraczający 3 proc. PKB, dług publiczny mniejszy niż 60 proc. PKB czy też stabilne długoterminowe stopy procentowe. Prawie wszystkie te kryteria są w obecnej sytuacji niemal nie do spełnienia, ponieważ w warunkach pandemii finanse publiczne znalazły się pod bardzo dużą presją. Oznacza to, że nawet gdyby Polska nagle zdecydowała się jednak przystąpić do unii walutowej, musiałaby najpierw poczekać na bardziej stabilny okres, którego na horyzoncie trudno na razie wypatrywać.
Przyjęcie do strefy euro stało się w ostatnim czasie również o tyle mniej pożądane przez decydentów, iż sama pandemia pokazała wyraźnie, że w kryzysowym momencie naprawdę dobrze jest mieć w ręku argument w postaci własnej waluty i możliwości wpływania na jej kurs. Nieoczekiwanie koronawirus dostarczył więc nowego argumentu przeciwko zbyt pochopnemu oddawaniu kolejnego atrybutu suwerenności. Kraje strefy euro poradziły sobie z pandemią zdecydowanie gorzej niż kraje, które wciąż zachowały własną walutę. W krajach południa kontynentu, takich jak Hiszpania czy też Grecja, recesja była w ubiegłym roku nawet dwucyfrowa. Takie kraje naszego regionu jak Słowacja czy Słowenia odnotowały większe spadki niż Polska, czy Rumunia m.in. właśnie dlatego, że nie posiadały odpowiedniego instrumentu do walki z zaistniałymi trudnościami.
Chorwacja i Bułgaria to kraje, które zdecydowały się przystąpić do tzw. przedsionka strefy euro jeszcze latem ubiegłego roku, gdy ich sytuacja budżetowa była zupełnie inna. Oznacza to, że jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, to będą w stanie przyjąć euro już za dwa lata. To oczywiście bardzo optymistyczna wersja, ponieważ przy dalszych falach lockdownów i stosowaniu drastycznych środków sanitarnych, o zachowanie odpowiedniej dyscypliny może być bardzo trudno. Sama jednak decyzja o wejściu do „przedsionka” oznacza, że z krajów „nowej” Unii jedynie Polska, Czechy, Węgry i Rumunia pozostaną wciąż z własnymi walutami. Jak nietrudno zauważyć, są to najsilniejsze kraje regionu, posiadające największy potencjał terytorialny i ludnościowy, co w znacznym stopniu tłumaczy ich podejście do kwestii walutowych. Dla Polski powinien to być ważny drogowskaz i zachęta do tego, aby wzmacniać współpracę w tym gronie, które stanie się zapewne przedmiotem coraz większych nacisków ze strony całej reszty.
Pod butem zachodnich potęg
Wejście do strefy euro w przypadku większości mniejszych państw Europy Środkowo-Wschodniej motywowane było chęcią uzyskania większego bezpieczeństwa i ułatwienia kontaktów gospodarczych z krajami wspólnoty. Za to bezpieczeństwo zapłaciły jednak bardzo wysoką cenę, gdyż na spotkaniach Eurogrupy (zrzeszającej ministrów finansów państw strefy euro) przyszło im pełnić funkcję wystraszonych wasali Niemiec (i w mniejszym stopniu Francji). Nie ma w zasadzie co liczyć na to, że Polsce udałoby się stworzyć dla dyktatu Berlina jakąkolwiek realną opozycję, gdyż nie potrafią jej zorganizować nawet silniejsze i zamożniejsze państwa.
W wywiadzie dla „L’Opinion” prezes Glapiński stwierdził, że własna waluta jest niczym własne wojsko, własne terytorium i własne prawo. Tego rodzaju wypowiedź może napawać otuchą, gdyż niestety świadomość tego bywa niestety w odwrocie. Z przeprowadzanych od wielu lat badań opinii publicznej na temat przyjęcia wspólnej waluty jako główny argument wśród Polaków przebija obawa przed drożyzną, którą daje się zaobserwować m.in. na Słowacji czy Litwie. Tego czynnika obawia się regularnie nawet ponad 80 proc. respondentów. Niestety zdecydowanie mniej Polaków wiąże kwestię przyjęcia euro z suwerennością, choć to właśnie ona stanowi samo sedno całej sprawy.
Zapytany jakiś czas temu o to, kiedy Polska przyjmie euro, prezydent Andrzej Duda powiedział, że wtedy, kiedy będzie to leżało w interesie Polaków. Gdyby jednak brać za podstawę interes Polaków, to tego rodzaju moment nie nadejdzie nigdy. Gdyby Polska przystąpiła do unii walutowej już teraz, straciłaby mocno na konkurencyjności i przestałaby nadrabiać dystans dzielący ją od najbogatszych państw Unii. Gdyby przystąpiła za kilka dekad, w momencie ich dogonienia również przestałaby się rozwijać, gdyż ciążyłby jej balast wspólnotowych zobowiązań i typowego dla Unii marazmu gospodarczego. Polsce brak wielu innych atutów, które posiadają inne wysoko rozwinięte kraje: nie posiada rozpoznawanych na całym świecie marek, niezależnego i silnego sektora finansowego ani szerokiego dostępu do kluczowych surowców. Dlatego też powinna dążyć do tego, aby za wszelką cenę zachować władzę nad własną walutą, gdyż jej historia to bez cienia wątpliwości jedna z najbardziej pozytywnych opowieści ostatnich 30 lat. Pozbycie się złotówki byłoby jednocześnie krokiem w otchłań, gdyż ze względu na ogromne koszty i spodziewany chaos jeszcze nikt nigdy nie wystąpił z europejskiej unii walutowej.